Grzegorz J. Kałuża: Aktorka się wstydzi
Otóż Joanna Szczepkowska przeprasza za dziadka-kolejarza, który podobno po wojnie wyraził przy rodzinnym stole szacunek dla Adolfa Hitlera za eksterminację Żydów. W dodatku przy jej matce, z mieszanego polsko-żydowskiego domu. Co więcej, w pewnym sensie przeprasza też za wszystkich naszych dziadków, którzy widocznie byli jakimiś skrytymi kolaborantami. Aktorka w dyskusjach z internautami rozwija temat twierdząc, że dziadkowi nie przeszkadzałoby wożenie Żydów do Auschwitz. To ostatnie wygląda mi już na koloryzowanie, bowiem Niemcy mieli do transportów "specjalnych" dosyć swoich maszynistów. Ale niech tam, powiedzmy, że to się wydarzyło ...
Jako wnuk polskiego kolejarza, przedwojennego szefa księgowości sporego dworca, a podczas okupacji polskiego pomocnika zawiadowcy małej, ale kluczowej stacyjki, poczułem się przez "celebrytkę" opluty podwójnie. Pragnę więc tej pańci uświadomić kilka realiów epoki okupacji. Polak żyjący na terenie Generalnego Gubernatorstwa (bo żadnej Polski wtedy na mapie nie było) musiał mieć przy sobie dokument osobisty wystawiony przez Niemców. Zwał się Kenkartą. Kenkarty Polaków miały kolor szary, Żydów i Cyganów żółty; proniemieckich Rosjan, Ukraińców, Białorusinów, Gruzinów i naszych Bogu ducha winnych górali (uważanych przez Rzeszę za ludność pochodzenia germańskiego, Goralenvolk ) - niebieski. Dokumenty mniejszości oznaczone były dodatkowo literami: J (Żydzi), R (Rosjanie), W (Białorusini), K (Gruzini), G (Górale), Z(Cyganie). Do wydania niezbędny był przedwojenny dowód osobisty, metryka, odciski palców i w przypadku Polaka - oświadczenie o nieżydowskim pochodzeniu. W tym dokumencie, którego brak na ulicy oznaczał natychmiastowe aresztowanie, była rubryka "zawód". Brak zawodu oznaczał wywózkę na przymusowe roboty do Rzeszy lub do obozu, bowiem Polak pod okupacją miał prawo do życia jedynie, gdy wróg uznał go za gospodarczo pożytecznego. Zatrudnienie nie było więc tylko kwestią zdobywania środków na utrzymanie, musiało być też legalizacją istnienia. Polskich kolejarzy administracja niemiecka uważała za szczególnie użytecznych niewolników z powodu potrzeb transportowych armii Hitlera. Nasi kolejarze z PKP zatrudniali się więc w Ostbahn z następujących powodów:
1. odmowa oznaczała odwet okupanta,
2. rodzina nie była zagrożona wywózkami,
3. trzeba było cholera z czegoś żyć.
Nie było w tych priorytetach udziału w Holokauście, bezcenna Pani Artystko.
Mój dziadek-kolejarz wyjechał we wrześniu 1939 z wcielonej potem do Reichu Bydgoszczy z żoną i dwójką małych dzieci bombardowanym po drodze przez Luftwaffe pociągiem ewakuacyjnym. Tak przetrwał po raz pierwszy - jego równie wykształconych kolegów i znajomych Niemcy wymordowali w publicznych egzekucjach za polską obronę miasta. Potem nawiał z Równego spod okupacji sowieckiej w rodzinne strony w dawnej Galicji. Tak przetrwał po raz drugi, bo takie rodziny Rosjanie wywieźli potem z Równego i okolic na Syberię. Zatrudniając się na niemieckiej kolei na podstawie przedwojennych dokumentów nie chwalił się Niemcom bratem - podchorążym Wojska Polskiego, siedzącym w ich obozie jenieckim, ani drugim u Andersa. Nie wspominał też o trzech siostrach-nauczycielkach, które trafiły wpierw do obozu pracy, a potem na przymusowe roboty u niemieckich rolników. Ku zgrozie izraelskich polityków i polskich celebrytów postanowił przeżyć tę przeklętą wojnę, dzięki czemu moja matka mogła dorosnąć.
Niemiec będący zawiadowcą tej małej stacyjki z wielkim pięciotorowym rozjazdem był - jak na "rasę panów" przystało, pełen pogardy dla polskich kolejarzy. Do każdego zwracał się per ty, sam żądał tytułu Pana Komendanta. Był jedynym Niemcem, więc chodził z pistoletem na brzuchu. Dziadek robił swoje - to znaczy faktycznie pełnił obowiązki zawiadowcy stacji "ku chwale Tysiącletniej Rzeszy", a przy okazji przekazywał Armii Krajowej zawartość niemieckich wagonów na podstawie listów przewozowych. Dzięki temu nikt nie narażał życia dla wysadzenia jadącego na wojnę z Sowietami transportu marmolady, zamiast transportu amunicji. Nie uważał tego za bohaterstwo, tylko za obowiązek polskiego kolejarza.
Stosunki na stacji w P. zmieniły się diametralnie po pierwszym sowieckim nalocie. Polska załoga, doświadczona wrześniowymi bombardowaniami, przeczekała go leżąc za nasypami bocznic. Rosyjscy piloci też byli ludźmi wojny - zostawili w spokoju bezwartościowe budynki stacji, zniszczyli za to starannie wielotorowy rozjazd i nastawnię. Tylko Herr Kommandant uciekł w pola, porzucając czapkę, pas i pistolet w swoim biurze. Z tymi fantami w ręku dziadek znalazł go po kilometrowej wędrówce. Za porzucenie broni Niemiec miał gwarantowany udział w zdobywaniu jakiegoś kolejnego Stalingradu, więc od tego dnia polscy kolejarze stali się "panami kolegami". Front oszczędził to miasteczko, nie zostało dotkliwie wyzwolone.
Nikt w mojej rodzinie nie pochwalał zagłady Żydów. Już w dzieciństwie opowiedziano mi o kuzynie babci - leśniczym, zamordowanym przez okupanta wraz z trzema synami za ukrywanie żydowskiej rodziny. Pokazano mi też tablicę z nazwiskami rozstrzelanych nauczycieli gimnazjum handlowego mojej babci. Wszystkich nauczycieli. Babcia przy każdym z czytanych mi nazwisk podawała nauczany przedmiot. Nie miałem nigdy wątpliwości, kto w oczach moich przodków miał moralną rację w tym konflikcie państw i narodów. Żądam więc, aby Joanna Szczepkowska wstydziła się za poglądy swojego dziadka prywatnie i osobiście. Wypraszam sobie, aby wypowiadała się kiedykolwiek w imieniu moim i moich bliskich oraz całego narodu. Ja moich dziadków, ich rodzeństwa i krewnych wstydzić się nie muszę, a za przeżycie piekła wojny kosztem całego dorobku życia w II RP, zdrowia i koszmarnych wspomnień pretensje do nich może mieć tylko obsesyjny kłamca Gross i głupawa megalomanka Szczepkowska. Żadnej z tych osób nasze społeczeństwo nie wybrało na swojego przedstawiciela wobec świata.