Legendarny polski pisarz SF został bezdomnym: "Była kiedyś Polska, w której ludzie czytali książki"

- Solidarność jest mitem i punktem odniesienia. Jak chrześcijaństwo - Wiktorem Żwikiewiczem, jednym z najważniejszych polskich pisarzy science fiction, rozmawia Jarosław Jakubowski.
Wiktor Żwikiewicz Legendarny polski pisarz SF został bezdomnym:
Wiktor Żwikiewicz / Wikipedia CC BY 4,0 Godai

Co musisz wiedzieć?

  • Legendarny polski pisarz SF Wiktor Żwikiewicz jest autorem wielu popularnych publikacji.
  • Po biznesowym niepowodzeniu popadł w długi i bezdomność
  • Dzięki pomocy przyjaciół i rodziny wraca z nowymi publikacjami

 

Panie Wiktorze, co u Pana słychać?

Jak każdy normalny człowiek, spokojnie dogorywam.

To znaczy?

To znaczy wchodzę w smugę cienia. Tylu już przyjaciół pochowałem, w większości młodszych ode mnie. Kiedy człowiek jest młody, to nikt naokoło niego nie umiera. Aż nagle widzi, że więcej jest ich na cmentarzu niż wśród żywych.

Są miłośnicy Pana książek, przyjaciele.

Zgadza się, jest mnóstwo różnych ludzi, młodych i nie tylko, z którymi blisko żyję. Ale przede wszystkim mam troje wspaniałych dzieci... Utrzymujemy kontakt i jestem szczęśliwym człowiekiem.

Mieszka Pan sam w mieszkaniu komunalnym.

Po okresie mojej bezdomności, kiedy włóczyłem się po lasach i piwnicach, prezydent miasta Bydgoszczy po prostu dał mi chatę, no i w niej mieszkam.

Zajmuje się Pan jeszcze pisaniem? Krążą legendy, że pracuje Pan nad powieścią, która Pana trzyma przy życiu.

Rzeczywiście, napisałem kiedyś 1600-stronicową powieść, której nie wydałem, bo odechciało mi się ją wydawać, taki czas był. Nazywała się „Kosmodram Machu Picchu”, potężna powieść, i tak sobie wymyśliłem, że jak ją skończę, to i sam się skończę, więc jej nie kończę.

Ale jednak sporo Pan ukończył – cztery powieści, kilkadziesiąt opowiadań. Pana książki osiągały niebotyczne, jak na dzisiejsze czasy, nakłady setek tysięcy egzemplarzy.

Była kiedyś taka Polska, w której ludzie czytali książki.

 

Wielkie lata polskiej fantastyki

Debiutował Pan w 1971 roku opowiadaniem w piśmie „Młody Technik”. Co Pana przywiodło do pisania w ogóle, a w szczególności do science fiction?

Przede wszystkim ciekawość świata, bo science fiction to nie jest tylko fizyka, matematyka czy astronomia. To jest również historia, archeologia, biologia, medycyna.

Lata 70. i 80. to tryumf polskiej fantastyki socjologicznej, reprezentowanej między innymi przez Janusza Zajdla, Edmunda Wnuka-Lipińskiego czy Adama Wiśniewskiego-Snerga. Czuje się Pan wciąż uczestnikiem tego nurtu?

Zajdla czy Wnuk-Lipińskiego znałem, przyjaźniłem się z nimi. To po prostu moje pokolenie. Zresztą nie wyobrażam sobie swojego pisania bez socjologii, bez polityki, bo to jest sól ziemi, tym świat żyje, nie?

 

Grafika, muzyka

To, co Pańskie utwory wyróżnia na tle polskiej SF, to ich wizyjność. Czy bierze się to z zamiłowania do sztuk plastycznych?

Przez całe życie wszyscy mi mówili: maluj, maluj, maluj. Ale ja nigdy nie lubiłem robić tego, co mi ludzie każą, więc zacząłem pisać. Wychowałem się na literaturze bardzo „malarskiej”, na Brunonie Schulzu, Michaile Bułhakowie, a poza tym taką mam naturę. Byłem grafikiem i plastykiem, takim niewydarzonym samoukiem.

No tak, robił Pan przecież okładki książek swoich i innych autorów.

Ale tylko dlatego, że nikt tego wtedy lepiej nie robił.

A może po prostu wiedział Pan, co ma być na tych okładkach, bo miał Pan to w głowie.

Tak, ale to moja córka skończyła Akademię Sztuk Pięknych.

Wcześniej była przygoda z muzyką.

Grałem na gitarze, śpiewałem, napisałem chyba ze 40 piosenek. To były czasy, kiedy jeździłem w Bieszczady, łaziłem po górach i pisałem. Był taki śpiewnik, „Bazuna”, a w nim wszystkie te piosenki. Jak go otworzyłem, to zrobiłem wielkie oczy, bo było tam mnóstwo moich piosenek podpisanych innymi nazwiskami albo jako ludowe.

Bo one weszły w lud studencko-rajdowy, który je śpiewał. Ale do muzyki specjalnie się nie nadawałem, za to jestem szczęśliwy, że moje dzieciaki realizują to, czego ja do końca nie potrafiłem. Moja córeczka, Małgosia Żwikiewicz, założyła kilka kapel, robi muzykę. Nie dość, że śpiewa i pisze teksty, to jeszcze maluje zupełnie obłędnie.

 

Bezdomność

Poczynając od lat 70., przez lata 80., Pana nazwisko było wymieniane obok największych twórców polskiej science fiction. Nagle jednak zarzucił Pan pisanie. Dlaczego?

To nie ja rzuciłem pisanie, ale pisanie rzuciło mnie, na manowce. Wykoleiłem się życiowo.

Źle zainwestowałem pragnienia realizowania siebie. Założyłem z przyjacielem potężną, jak na tamte czasy, firmę. Robiliśmy programy komputerowe, przede wszystkim gry, które miały być takim samym science fiction, jakie pisałem. Ale to był czas tej straszliwej inflacji, tych wszystkich polskich przełomów, i zbankrutowaliśmy. Wtedy technologia rozwijała się tak gwałtownie, że nie nadążaliśmy po prostu ze sprzętem. Trzeba było mieć ogromne pieniądze, żeby w to inwestować. Szukaliśmy inwestorów w Polsce, ale wszyscy stukali się w głowę: co wy chcecie robić?

A przecież dzisiaj wywodząca się z Bydgoszczy firma robi ogromne pieniądze między innymi na „Wiedźminie”.

Tak, ale oni byli właśnie o ten krok później, kiedy już można było, już były te pieniądze do zainwestowania.

Można powiedzieć, że nie trafiliście w swój czas.

Dokładnie.

I to spowodowało to wykolejenie?

Zgadza się.

Czyli co, długi?

Totalne bankructwo, przy okazji bankructwo życia osobistego i tak dalej, bo to zawsze jedno drugiemu towarzyszy.

Gdzieś przeczytałem, że po prostu wyszedł Pan z domu, zamknął za sobą drzwi i tak zaczął się dla Pana czas bezdomności.

Tak, no… i włóczyłem się.

Ale jak to jest, tak z dnia na dzień stać się człowiekiem bezdomnym?

Trochę straszne, ale zawsze byłem bezkompromisowy, a to bardzo źle. Nie uznawałem kompromisów, a życie składa się przecież z kompromisów. Po prostu padłem ofiarą swojego ortodoksyjnego podejścia do życia. No i poszedłem w świat, ale dzięki temu przeżyłem wiele wspaniałych rzeczy.

Mogę Panu opowiedzieć na przykład, jak pod Inowrocławiem spałem w lesie przykryty trawą. Zrobił się świt i zobaczyłem taki ciemny punkcik na horyzoncie. I on tak się chwiał. Patrzę, ktoś idzie, i to wyraźnie w moją stronę. Jakaś babcia tak sobie drepcze. Podchodzi do mnie, jakoś mnie namierzyła. „Szczęść Boże” – mówi do mnie, „Szczęść Boże” – odpowiadam. Kucnęła i zaczęła rozwijać jakiś pakuneczek. Wie Pan, co mi przyniosła? Koszyk ze święconką, bo to była Wielkanoc. Ona szła trzy czy cztery kilometry ze wsi, bo słyszała, że w lesie siedzi jakiś taki…

Piękna historia, chociaż bezdomność jako stan egzystencjalny nie jest niczym przyjemnym ani pięknym, prawda?

Na dłuższą metę jest straszna po prostu.

Jak długo trwał ten okres w Pana życiu?

Około dziesięciu lat.

I te dziesięć lat Pan się po prostu błąkał po, nie wiem, noclegowniach?

Nie tylko tam. Spałem wszędzie, gdzie tylko popadło. Kilka lat przekoczowałem w bydgoskiej firmie, bo kiedyś leżałem na Jagiellońskiej, wlazłem do jakiejś kamienicy i spałem na schodach.

Były tam jakieś biura i pracujący w nich ludzie tak przeze mnie przechodzili. W pewnym momencie słyszę: „Wiktor, co ty robisz?”. Patrzę, a to mój przyjaciel Piotr Pieńkowski, który akurat tam miał firmę komputerową i redakcję pisma „Świat Gier Komputerowych”. Złapał mnie za chachły [łachmany – przyp. red.] i zaciągnął do redakcji, przyniósł gorącą kawę.

Chyba z cztery czy pięć lat mieszkałem w tej redakcji. Spałem na podłodze, na materacu, który mi przynieśli. Pomagałem młodym ludziom redagować teksty, robić grafiki. Potem, gdy ta firma zbankrutowała, to nad Zalewem Koronowskim mieszkałem w takiej zawalonej piwnicy. Kiedyś przybiegły dzieciaki, przestraszyły się, uciekły. Po chwili przyszli potężni faceci. „Ty, co ty tu robisz?” – rzucili. „No, mieszkam”.

Kim byli ci ludzie?

Azerowie, nielegalnie przebywający w Polsce. Jak mnie zobaczyli, to odeszli. Po godzinie przybiegły dwie kobiety z garnkiem, przyniosły mi zupę. Potem ci Azerowie mi pomagali.

No i może by się tak to toczyło, ale pewnego razu, już ciemno było, usłyszałem: „Wiktor, Wiktor!”. Wylazłem z tej piwnicy, patrzę, a na bramie siedzi profesor filozofii Marek Kazimierz Siwiec, a za nią stoi jeszcze paru innych ludzi. Do dzisiaj nie zapytałem właściwie, jakim cudem oni mnie znaleźli. No, ale namierzyli mnie i stamtąd wyciągnęli. Zmusili do przyjęcia pieniędzy, do wynajęcia chaty i do pójścia do kliniki psychiatrycznej, bo byłem w totalnym stresie, totalnie wyobcowany ze świata.

Wrócił Pan między żywych.

Wróciłem do życia. To było jakieś dwadzieścia lat temu. Wiele się później działo…

Aż w końcu dostałem chatę i kiedy mieszkałem w niej już jakiś miesiąc, nagle ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłem, patrzę, a tam takie dwie śliczne dziewczyny. To były moje córeczki, których nie widziałem prawie dwadzieścia lat. Jedna z nich wpadła na pomysł, żeby w końcu poszukać ojca. No i znalazły mnie. Gapiliśmy się na siebie przez pięć sekund, potem rzuciliśmy sobie w ramiona, zaczęliśmy ściskać. No i od tego czasu jestem totalnie happy.

Nie było żalu, pretensji, że zniknął Pan na tak długo?

No nie było, ale po tym spotkaniu właśnie Małgosia, która była trochę autystycznym dzieckiem, nie mówiła, nie kontaktowała się z ojcem, nagle zaczęła śpiewać, pisać, malować i tak dalej. Ja też odżyłem.

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło?

Oczywiście, że tak.

Czyli przyjaciele i rodzina wyciągnęli Pana z bezdomności.

Samodzielnie to bym pewnie dalej tak dryfował, jak barka puszczona z prądem.

 

 

"Transformacja"

Jak to jest, że człowiek u szczytu powodzenia, który mógł żyć z pisania, bo miał nakłady, popularność, nazwisko, nagle „odpada”?

Wie Pan, jak to było? Trafiłem na ten zły, paskudny czas transformacji.

Skończyły się te wielkie nakłady?

Nie, one jeszcze były, ale powiem Panu, jak to wyglądało z moją ostatnią powieścią „Delirium w Tharsys”. Wydali ją w nakładzie 100 czy 200 tysięcy. Podpisałem umowę naprawdę na dużą sumę, a że nie piłem, nie marnowałem pieniędzy, to po prostu mogłem sobie za nie spokojnie żyć, usiąść do roboty i napisać kolejną książkę, założyć firmę komputerową. Tylko że to wynikało z umowy w momencie, kiedy ją podpisywałem.

A kiedy książka została wydana i dostałem pieniądze, to mi się płakać chciało, bo parę lat nad tym pracowałem. Pojechałem wtedy do Warszawy, zaprosiłem Maćka Parowskiego, Marka Oramusa, paru przyjaciół z Warszawy do „Bazyliszka” na kolację. To była kolacja z prosiaczkiem i z dobrą whisky. Wydałem na nią wszystko, co na tej powieści zarobiłem. Jedna kolacja z przyjaciółmi. A na życie już nie było.

Inflacja pożarła honorarium.

Inflacja pożarła mnie, honorarium i całe moje życie.

To Pana zniechęciło do pracy literackiej?

Absolutnie nie, natomiast ją uniemożliwiało, praktycznie rzecz biorąc.

Teraz, po tych doświadczeniach, czuje się Pan normalnym członkiem społeczeństwa, obywatelem pełną gębą?

Nie, nie, broń Boże, nie jestem obywatelem pełną gębą. Zresztą o rzeczywistości mam marne zdanie. Żyję raczej na marginesie społecznym. Mam chatę, sąsiadów, których znam, których lubię i którzy mnie lubią.

Ma Pan do nich zaufanie?

Tak, tutaj nikt nikogo nie okradnie.

Czyli ma Pan poczucie bezpieczeństwa?

Zgadza się, jest fajnie. Za moim domem rosną tysiącletnie dęby, gdzie mogę iść na spacer. Niedaleko płynie Brda, przy której się urodziłem na ulicy Krakowskiej. Środki na utrzymanie i jakieś jedzenie dostaję z MOPS-u.

A wsparcie ze strony środowiska, związków twórczych?

Mam sympatyczne kontakty z tymi ludźmi. Jeśli mi zabraknie na prąd, a zawsze brakuje, bo to idzie w górę, to po prostu mogę zadzwonić, powiedzieć: „Marku (czy Krzysiu), pomóż, bo nie wyrabiam”, no i pomogą.

Kilka lat temu w wywiadzie telewizyjnym powiedział Pan, że jeżeli ktoś się poczuje lepiej, pomagając Panu, to proszę bardzo, natomiast Pan o pomoc nie lubi prosić.

To było podzwonne tego mojego wykolejenia. Widzi Pan, ja dosyć mocno pomagałem różnym ludziom i kiedy mi się życie posypało, to nagle się okazało, że właściwie wyciągnęli mnie z kłopotów ci filozofowie, a to nie byli wtedy moi przyjaciele. Wie Pan, dlaczego mnie wyciągnęli? Oni mnie obserwowali przez kilkanaście lat mojego życia i stukali się w głowę. Boże, jak ten człowiek żyje? Co on wyprawia? I tak dalej. To nie byli moi przyjaciele, ale kiedy mi się życie posypało, to postanowili mi pomóc. Natomiast moi przyjaciele, ci, którym budowałem domy, bardzo mocno pomagałem i tak dalej, zniknęli z mojego życia. No i to było takie może rozgoryczenie.

 

Normalny świat

Nie sądzi Pan, że styk nauki i fikcji, znanego i nieznanego, leży u podstaw literatury science fiction?

Uważam, że niewiedza jest o wiele bardziej wartościowa od wiedzy, bo wiedza jest przejściowa i się zmienia, a niewiedza, to znaczy świadomość niewiedzy, pozwala rozszerzać swoje pole widzenia, bo dotyka się czegoś, czego się nie wie, nie rozumie, nie pojmuje.

Z drugiej strony trzeba dużo wiedzieć, żeby mieć świadomość niewiedzy.

Na początku tak, ale potem trzeba pokory wobec świata.

Utrzymuje Pan kontakt ze światem literatury science fiction?

Tak, tak, jeżdżę na przykład na taki konwent do Nidzicy. Mój przyjaciel Marek Żelkowski, pisarz i dziennikarz, zabiera moje zwłoki i dowozi je samochodem. Jeszcze tam wpadam, bo jeszcze się trzymam na nogach.

A jak już Pan tam wpada, to traktują Pana jak żywą legendę?

Mnie tak naprawdę rozmowy z moimi rówieśnikami nie bawią. Boję się z nimi rozmawiać o tym samym, co i tak wiemy. Natomiast młodzi ludzie bardzo mnie fascynują. Lubię mieć pojęcie o tym, co się dzieje w świecie młodzieży. Opowiem Panu anegdotkę à propos młodych ludzi. Z tymi właśnie przyjaciółmi, z profesorami filozofii, od czasu do czasu spotykaliśmy się w Borach Tucholskich na daczy jednego z nich. Tam przyjeżdżali profesorowie filozofii z Poznania, Wrocławia, ze Stanów Zjednoczonych, z całego świata. Ośmiu, dziewięciu facetów wychodziło na werandę, po czym przez dwie, trzy doby piło i dyskutowało. Kiedyś tam akurat wpadłem z moim synkiem Pawełkiem. Miał wtedy trzy, cztery lata. Przy stole siedzą ci profesorowie i strasznie jęczą i nadają na młodzież. Jacy ci studenci idioci, nie czytali żadnych książek, nie mają podstaw wiedzy i w ogóle brak im jakichkolwiek podstaw. Nie chciałem im powiedzieć, że im też brak podstaw, bo nie wiedzą, kim jest Wiedźmin na przykład. W tym momencie przez werandę przebiegał mój synek. Ja go zawołałem, mówię: „Paweł. Ty powiedz tym panom, jaki jest świat”. Paweł popatrzył na mnie jak na idiotę, popatrzył na tych panów, wzruszył ramionami i powiedział: „Normalny”. I poleciał. Bo świat jest zawsze normalny, tylko ludziom wydaje się, że już nie pasują do niego albo że to wszystko poszło w nie tę stronę, co oni chcieli.

 

Plany

Ma Pan jakieś plany literackie?

Reanimowano dział literacki pisma, w którym kiedyś zaczynałem, „Młodego Technika”. Zwrócili się do mnie, czy bym nie napisał czegoś, skoro tam zaczynałem. No i wymyśliłem.

Myślałem z pięć sekund chyba i od razu miałem gotowca. Bo ja szybko myślę i wpadam na pomysły. Wymyśliłem opowiadanie, które muszę napisać. I piszę je od pół roku, a powinienem dawno skończyć. Ale przestałem pisać to opowiadanko i nie wiedziałem, dlaczego. To jest też paranormalne. I tak minęło pół roku. I którejś nocy, bo ja w nocy żyję, a nie w dzień, siedziałem i grałem w „Cywilizację” i nagle wrzasnąłem. Mam! Nagle zrozumiałem, czego nie rozumiałem. W pomyśle mam to całe opowiadanko, ale nie rozumiałem, co wymyśliłem. I to było olśnienie. W ogóle o tym nie myślałem, nie kombinowałem. Zostawiłem to. Natomiast to olśnienie pozwoliło mi zobaczyć dokładnie, spuentować wszystko. No i muszę skończyć to opowiadanie.

To jest utwór science fiction?

Takie science fiction polityczne, obyczajowe. Ale bardzo science fiction. I ukaże się w „Młodym Techniku”. Mam nadzieję, że się ukaże. Jeśli będzie za długie, to ich poproszę, żeby na jedno słowo. Brzmi jak imię samuraja. To jest opowiadanie o małym chłopcu, który ma na imię Mody. Ale kiedy śpi, to mu się śni, że jest Takamodą, wielkim samurajem. Motto wziąłem z „Bushido”, z kodeksu samurajów, zaczynające się od słów: „Bądź dzielny”. Kto dzisiaj o takich rzeczach myśli? Być dzielnym po prostu. To będzie piękne, tragiczne opowiadanko o…

O życiu?

O życiu. Piszę też z moją przyjaciółką Martą Sobiecką mikropowieść „Ołtarz zwycięstwa”. Ona zrobiła swoją robotę, a do mnie należy jeszcze wykonać moją robotę. No i z tym są kłopoty, bo po prostu jestem wolny. Nie jestem już takim wymiataczem jak kiedyś, że siadałem i kilkadziesiąt stron w ciągu jednej nocy trzaskałem.

Ale to dobrze, że ta wena jest.

Ja umrę z pełną weną.

Wiktor znaczy zwycięzca?

No tak, tak…

 

Solidarność i Gazeta Wyborcza

Patrzy Pan na swoje życie trochę jak na drogę samuraja, który miał wzloty i upadki, ale jednak ma swój cel?

Ja specjalnie siebie nie oceniam. Po prostu żyję. To jest coś takiego jak rzeka. Płynę tam, gdzie mogę, gdzie jest akurat dostęp, tak jak woda, znajdę zawsze kolejny etap, kolejną drogę, bo woda wszędzie przecież znajdzie drogę… Ale skoro to wywiad dla „Tygodnika Solidarność”, to może opowiem moją przygodę z Solidarnością. Tylko to dosyć kontrowersyjne.

Nie szkodzi. Dlaczego zapisał się Pan do Solidarności?

Tak jak prawie każdy Polak, to był wybór serca po prostu. Pamiętam mnóstwo anegdotek z tego okresu. Na przykład 19 marca któregoś roku wszyscy dziennikarze bydgoscy, którzy się liczyli, byli u mnie w domu na moich urodzinach. I nagle ktoś doniósł, że Rulewskiemu zęby wybili.

19 marca 1981 roku.

Tak, to było wtedy. Prosto z moich urodzin lecieliśmy tam, pod Wojewódzką Radę Narodową. Historia z Solidarnością to była kwestia porywu serca, ale mój rozum został wtedy trochę w tyle. Miałem taki świetny epizod solidarnościowy.

Proszę opowiedzieć.

Otóż ja, Wiktor Żwikiewicz, okradałem Region Mazowsze Solidarności ze sprzętu. Hasło było piękne: należy ratować, zanim komuniści przejmą to wszystko, co Region Mazowsze posiadał. No więc osobiście ładowałem na wielkie ciężarówki skrzynie i kartony z nadrukami amerykańskich związków zawodowych, nierozpakowane. Ładowałem komputery, drukarki, całe elementy drukarni, krzesła, biurka. Wszystko to było przewożone do siedziby następnej gazety solidarnościowej.

Rozumiem, że to miało na celu uchronienie sprzętu przed konfiskatą.

Przed konfiskatą, tak. Kiedy więc już wszystko spakowaliśmy, kiedy ciężarówki pojechały, to po jakimś czasie okazało się, że ta gazeta, do której ten cały sprzęt, ten majątek miał trafić, już nie jest gazetą solidarnościową, tylko należy do spółki, na której czele stoją Andrzej Wajda, Zbigniew Bujak i Adam Michnik. To już było wtedy własnością „Gazety Wyborczej”, która w pewnym momencie przestała być gazetą Solidarności i stała się prywatną własnością paru ludzi. I ja osobiście okradłem, pomogłem zdefraudować, że tak powiem, majątek Solidarności. Śmiać mi się chce i płakać, jaki człowiek był głupi i naiwny w tamtym czasie, że dawał się zmanipulować. I wie Pan, tak jak dzisiaj patrzę na Solidarność, to jest dosyć kontrowersyjne, bo tak, to była moja miłość, ale nie wiem, na ile Solidarność nie była narzędziem wielkiej polityki europejskiej, i nie tylko europejskiej.

To znaczy?

Podam taki dziwny zbieg okoliczności. Jeszcze żyją ludzie, którzy ten czas pamiętają. W Europie NATO było już w strzępach. Francuzi od czasów Charles’a de Gaulle’a jawnie demonstrowali, gdzie jest miejsce Amerykanów w świecie. Mają wypier… z Europy. To mówił de Gaulle wprost, inni politycy francuscy również. W Niemczech bazy amerykańskie już się szykowały do spakowania. Tak się dziwnie złożyło, że w tym okresie nagle w Europie pojawił się ktoś, kto zaczął krzyczeć głośno, że chce do NATO. To była Polska. Polska chce do NATO. Nagle NATO stało się znowu ważne, znowu stało się potrzebne. Pytanie, na ile my, Polacy, w tym Solidarność, nie zadziałaliśmy po prostu jako narzędzie ludzi z Waszyngtonu, którzy naprawdę myślą globalnie o świecie. Historia się powtarza. Minęło parę lat, Niemcy dogadują się z Putinem, Europa nie płaci składek NATO-wskich, no i co mamy… wojnę na wschodzie. I NATO znów jest potrzebne.

A jak Pan dziś patrzy na swoje ówczesne zauroczenie Solidarnością?

Proszę Pana, to tak jakby patrzeć na czasy komuny. Wielkie, potężne g..., ale wtedy byliśmy młodzi i piękni. I mieliśmy siłę. Nauczyłem się patrzeć na świat w ten sposób. Zawsze pamiętaj o tym, że istnieje druga strona medalu, że z jednej strony jest to piękne, świecące w słońcu złote, a z drugiej strony może być to jedno wielkie g... I ani jedno nie jest prawdziwe ani kłamliwe, ani drugie. Obydwa są pewną tożsamością rzeczywistości. Tworzą całość. I wie Pan, sercem zawsze byłem po stronie Solidarności z jej etosem robotniczym mającym wiele wspólnego z walką klas, ale dzisiaj wiemy doskonale, że istnieje tylko jedna klasa. Istnieje władza oraz klasa niewolnicza. Tą klasą niewolniczą mogą być chłopi, robotnicy, urzędnicy, mogą być nauczyciele, pisarze, muzycy, wszyscy. Bo to jest klasa niewolnicza, która coś wytwarza, ale wszystkim rządzi władza. I zawsze tak było. Tak było za Piastów, kiedy Bolesław Chrobry sprzedawał swoich ziomków jako niewolników. Tak było i tak będzie po prostu.

Literatura science fiction zawsze miała w sobie potencjał buntu. Jej bohaterowie to zwykle samotni buntownicy, którzy stają przeciwko potężnemu systemowi.

Moim bohaterem dziecięcych lektur był zawsze Spartakus. Niewolnik, który jednak się zbuntował. I ten bunt zawsze w człowieku drzemie i prędzej czy później wyjdzie, chociaż kiedy mówię „człowiek”, to też nie wiem, o czym mówię, bo twierdzę, że na kuli ziemskiej istnieją dwa gatunki homo sapiens. Jeden to ten, któremu się wydaje, że jest sapiens – oraz Polacy i Rosjanie. To jest po prostu zupełnie inny gatunek człowieka, homo mysticus. Polacy i Rosjanie żyją ideami mistycznymi, które dla takiego Szwajcara są do postukania się w głowę. My żyjemy mitami. Mogę Panu z rękawa sypnąć mitami, które są cegłami naszej współczesnej kultury. Na przykład Kościuszko. A co zrobił ten Kościuszko? Ruszył polskich chłopów i tak dalej, poszli w bitkę, dostał w d… i spier… do Ameryki. A co robił w tej Ameryce? Przygotowywał amerykańską regularną armię do mordowania Indian. Może nie miał takiej intencji, ale po wygranej wojnie o niepodległość USA armia robiła, co robiła. A co zrobił na łożu śmierci? Na łożu śmierci wspaniałomyślnie swój majątek przekazał na wykup niewolników, czyli Murzynów w Stanach Zjednoczonych. A skąd on miał ten majątek? On nie myślał o wyzwoleniu swoich chłopów pańszczyźnianych, od których miał ten majątek. Dla niego to nie byli niewolnicy. To nasz szlachetny, wspaniały bohater. Na szczęście byli lepsi bohaterowie. Byli inżynierowie jak Ignacy Domeyko, którzy budowali kolej w Andach. Tak, to byli prawdziwi polscy bohaterowie. Na pewno nie Tadeusz Kościuszko, nie Kazimierz Pułaski.

Pana zdaniem Solidarność jest też takim mitem?

Tak. Zachowując wszystkie proporcje, to jest coś takiego jak chrześcijaństwo. Ono było punktem odniesienia dla całej Europy. Przestało być. I Europa bez tego mitu zdechnie, prędzej czy później, ale zdechnie. Ważne jest, żeby pamiętać, że potrafiliśmy się zbuntować, i to kiedyś będzie przyświecało innym młodym ludziom, których rzeczywistość znudzi.

Spotyka się Pan z młodymi ludźmi, którzy są na początku swojej drogi życiowej i myślą o tym, żeby zostać pisarzem. Jakie ma Pan dla nich rady?

Mam jedną z tego opowiadania „Takamoda”, które piszę. Z jego motta: „Bądź dzielny”. To jest jedyna rada.

Co to znaczy być dzielnym?

To jest właśnie problem. To pięknie brzmi, ale przede wszystkim chodzi o bycie sobą i niepoddawanie się żadnym prądom, nurtom, które ci mówią, co robić. Jeśli piszesz, grasz, robisz muzykę i tak dalej, a inni naokoło mówią: „Stary, co ty wyprawiasz, to jest głupie, to już było, to nieważne”, to pomyśl: „Przecież ja to robię, więc to jest ważne”. I tak należy traktować pisarstwo i każdą inną twórczość.


*Wiktor Żwikiewicz – urodził się 19 marca 1950 roku w Bydgoszczy, z wykształcenia technik geodeta, w zawodzie pracował pięć lat, później był plastykiem zakładowym, aktorem i reżyserem sztuk w teatrze studenckim, tragarzem, drwalem i pomocnikiem archeologów. Przez wiele lat był osobą bezdomną, obecnie mieszka w Bydgoszczy. Debiutował w 1971 roku opowiadaniem w „Młodym Techniku”. Napisał ich kilkadziesiąt. Jest autorem powieści: „Druga jesień” (1982), „Imago” (1985), „Ballada o przekleństwie” (1986), „Delirium w Tharsys” (1987) oraz zbiorów opowiadań: „Podpalacze nieba” (1976), „Happening w oliwnym gaju” (1977), „Sindbad na RQM-57” (1978), „Kajomars i inne opowiadania” (2005).

[Fragmenty wywiadu ukazały się w papierowej wersji Tygodnika Solidarność]


 

POLECANE
Kilka minut temu Donald Trump poinformował, że Izrael i Iran zgodziły się na zakończenie wojny z ostatniej chwili
Kilka minut temu Donald Trump poinformował, że Izrael i Iran zgodziły się na zakończenie wojny

Bardzo ważne informacje przekazał prezydent USA Donald Trump na platformie Truth Social.

Protesty wyborcze. Mentzen nie przebierał w słowach Wiadomości
Protesty wyborcze. Mentzen nie przebierał w słowach

W jednym z ostatnich nagrań zamieszczonych na YouTube, poseł Sławomir Mentzen odniósł się do kwestii protestów wyborczych.

Ceny ropy ostro spadają po ataku Iranu na bazę USA z ostatniej chwili
Ceny ropy ostro spadają po ataku Iranu na bazę USA

W poniedziałek około godz. 18 czasu polskiego Iran rozpoczął operację "Zapowiedź Zwycięstwa". Zaatakowano bazy USA w Katarze oraz Iraku. Mimo to, ceny ropy zaczęły... gwałtownie spadać.

Paweł Jędrzejewski: dlaczego Izrael zaatakował Iran tylko u nas
Paweł Jędrzejewski: dlaczego Izrael zaatakował Iran

Przyczyna zaatakowania przez Izrael obiektów militarnych Iranu jest tak racjonalna i logiczna, że trudniej byłoby zrozumieć Izrael, gdyby nie zdecydował się na atak.

Iran zaatakował bazę USA. Jest reakcja Kataru Wiadomości
Iran zaatakował bazę USA. Jest reakcja Kataru

W poniedziałek około godz. 19 czasu polskiego Iran rozpoczął operację "Zapowiedź Zwycięstwa". Zaatakowano bazy USA w Katarze oraz Iraku. Jest odpowiedź władz w Ad-Dausze.

IMGW wydał komunikat. Oto co nas czeka z ostatniej chwili
IMGW wydał komunikat. Oto co nas czeka

Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej wydał ostrzeżenia I i II stopnia przed burzami w całym kraju.

Kongresmeni z USA dostali zakaz korzystania z WhatsApp? Meta reaguje Wiadomości
Kongresmeni z USA dostali zakaz korzystania z WhatsApp? Meta reaguje

Członkowie Izby Reprezentantów USA zostali w poniedziałek poinformowani, że nie mogą korzystać na swoich służbowych urządzeniach z komunikatora WhatsApp ze względu na ochronę ich danych – podał portal Axios.

Iran zaatakował bazę USA w Katarze. Pilny apel ambasady do Polaków z ostatniej chwili
Iran zaatakował bazę USA w Katarze. Pilny apel ambasady do Polaków

W poniedziałek około godz. 19 czasu polskiego Iran rozpoczął operację "Zapowiedź Zwycięstwa". Zaatakowano bazy USA w Katarze oraz Iraku. Jest reakcja Ambasady RP w Dosze.

PKP Intercity wydał pilny komunikat z ostatniej chwili
PKP Intercity wydał pilny komunikat

PKP Intercity aktualizuje dostępność biletów: sprzedaż na Ukrainę 20 dni wcześniej, część pociągów ma wstrzymaną rezerwację w lipcu i sierpniu.

Eksplozje w okolicy baz USA. Iran rozpoczął atak z ostatniej chwili
Eksplozje w okolicy baz USA. Iran rozpoczął atak

W poniedziałek około godz. 19 czasu polskiego Iran rozpoczął operację "Zapowiedź Zwycięstwa". Zaatakowano bazy USA w Katarze oraz Iraku.

REKLAMA

Legendarny polski pisarz SF został bezdomnym: "Była kiedyś Polska, w której ludzie czytali książki"

- Solidarność jest mitem i punktem odniesienia. Jak chrześcijaństwo - Wiktorem Żwikiewiczem, jednym z najważniejszych polskich pisarzy science fiction, rozmawia Jarosław Jakubowski.
Wiktor Żwikiewicz Legendarny polski pisarz SF został bezdomnym:
Wiktor Żwikiewicz / Wikipedia CC BY 4,0 Godai

Co musisz wiedzieć?

  • Legendarny polski pisarz SF Wiktor Żwikiewicz jest autorem wielu popularnych publikacji.
  • Po biznesowym niepowodzeniu popadł w długi i bezdomność
  • Dzięki pomocy przyjaciół i rodziny wraca z nowymi publikacjami

 

Panie Wiktorze, co u Pana słychać?

Jak każdy normalny człowiek, spokojnie dogorywam.

To znaczy?

To znaczy wchodzę w smugę cienia. Tylu już przyjaciół pochowałem, w większości młodszych ode mnie. Kiedy człowiek jest młody, to nikt naokoło niego nie umiera. Aż nagle widzi, że więcej jest ich na cmentarzu niż wśród żywych.

Są miłośnicy Pana książek, przyjaciele.

Zgadza się, jest mnóstwo różnych ludzi, młodych i nie tylko, z którymi blisko żyję. Ale przede wszystkim mam troje wspaniałych dzieci... Utrzymujemy kontakt i jestem szczęśliwym człowiekiem.

Mieszka Pan sam w mieszkaniu komunalnym.

Po okresie mojej bezdomności, kiedy włóczyłem się po lasach i piwnicach, prezydent miasta Bydgoszczy po prostu dał mi chatę, no i w niej mieszkam.

Zajmuje się Pan jeszcze pisaniem? Krążą legendy, że pracuje Pan nad powieścią, która Pana trzyma przy życiu.

Rzeczywiście, napisałem kiedyś 1600-stronicową powieść, której nie wydałem, bo odechciało mi się ją wydawać, taki czas był. Nazywała się „Kosmodram Machu Picchu”, potężna powieść, i tak sobie wymyśliłem, że jak ją skończę, to i sam się skończę, więc jej nie kończę.

Ale jednak sporo Pan ukończył – cztery powieści, kilkadziesiąt opowiadań. Pana książki osiągały niebotyczne, jak na dzisiejsze czasy, nakłady setek tysięcy egzemplarzy.

Była kiedyś taka Polska, w której ludzie czytali książki.

 

Wielkie lata polskiej fantastyki

Debiutował Pan w 1971 roku opowiadaniem w piśmie „Młody Technik”. Co Pana przywiodło do pisania w ogóle, a w szczególności do science fiction?

Przede wszystkim ciekawość świata, bo science fiction to nie jest tylko fizyka, matematyka czy astronomia. To jest również historia, archeologia, biologia, medycyna.

Lata 70. i 80. to tryumf polskiej fantastyki socjologicznej, reprezentowanej między innymi przez Janusza Zajdla, Edmunda Wnuka-Lipińskiego czy Adama Wiśniewskiego-Snerga. Czuje się Pan wciąż uczestnikiem tego nurtu?

Zajdla czy Wnuk-Lipińskiego znałem, przyjaźniłem się z nimi. To po prostu moje pokolenie. Zresztą nie wyobrażam sobie swojego pisania bez socjologii, bez polityki, bo to jest sól ziemi, tym świat żyje, nie?

 

Grafika, muzyka

To, co Pańskie utwory wyróżnia na tle polskiej SF, to ich wizyjność. Czy bierze się to z zamiłowania do sztuk plastycznych?

Przez całe życie wszyscy mi mówili: maluj, maluj, maluj. Ale ja nigdy nie lubiłem robić tego, co mi ludzie każą, więc zacząłem pisać. Wychowałem się na literaturze bardzo „malarskiej”, na Brunonie Schulzu, Michaile Bułhakowie, a poza tym taką mam naturę. Byłem grafikiem i plastykiem, takim niewydarzonym samoukiem.

No tak, robił Pan przecież okładki książek swoich i innych autorów.

Ale tylko dlatego, że nikt tego wtedy lepiej nie robił.

A może po prostu wiedział Pan, co ma być na tych okładkach, bo miał Pan to w głowie.

Tak, ale to moja córka skończyła Akademię Sztuk Pięknych.

Wcześniej była przygoda z muzyką.

Grałem na gitarze, śpiewałem, napisałem chyba ze 40 piosenek. To były czasy, kiedy jeździłem w Bieszczady, łaziłem po górach i pisałem. Był taki śpiewnik, „Bazuna”, a w nim wszystkie te piosenki. Jak go otworzyłem, to zrobiłem wielkie oczy, bo było tam mnóstwo moich piosenek podpisanych innymi nazwiskami albo jako ludowe.

Bo one weszły w lud studencko-rajdowy, który je śpiewał. Ale do muzyki specjalnie się nie nadawałem, za to jestem szczęśliwy, że moje dzieciaki realizują to, czego ja do końca nie potrafiłem. Moja córeczka, Małgosia Żwikiewicz, założyła kilka kapel, robi muzykę. Nie dość, że śpiewa i pisze teksty, to jeszcze maluje zupełnie obłędnie.

 

Bezdomność

Poczynając od lat 70., przez lata 80., Pana nazwisko było wymieniane obok największych twórców polskiej science fiction. Nagle jednak zarzucił Pan pisanie. Dlaczego?

To nie ja rzuciłem pisanie, ale pisanie rzuciło mnie, na manowce. Wykoleiłem się życiowo.

Źle zainwestowałem pragnienia realizowania siebie. Założyłem z przyjacielem potężną, jak na tamte czasy, firmę. Robiliśmy programy komputerowe, przede wszystkim gry, które miały być takim samym science fiction, jakie pisałem. Ale to był czas tej straszliwej inflacji, tych wszystkich polskich przełomów, i zbankrutowaliśmy. Wtedy technologia rozwijała się tak gwałtownie, że nie nadążaliśmy po prostu ze sprzętem. Trzeba było mieć ogromne pieniądze, żeby w to inwestować. Szukaliśmy inwestorów w Polsce, ale wszyscy stukali się w głowę: co wy chcecie robić?

A przecież dzisiaj wywodząca się z Bydgoszczy firma robi ogromne pieniądze między innymi na „Wiedźminie”.

Tak, ale oni byli właśnie o ten krok później, kiedy już można było, już były te pieniądze do zainwestowania.

Można powiedzieć, że nie trafiliście w swój czas.

Dokładnie.

I to spowodowało to wykolejenie?

Zgadza się.

Czyli co, długi?

Totalne bankructwo, przy okazji bankructwo życia osobistego i tak dalej, bo to zawsze jedno drugiemu towarzyszy.

Gdzieś przeczytałem, że po prostu wyszedł Pan z domu, zamknął za sobą drzwi i tak zaczął się dla Pana czas bezdomności.

Tak, no… i włóczyłem się.

Ale jak to jest, tak z dnia na dzień stać się człowiekiem bezdomnym?

Trochę straszne, ale zawsze byłem bezkompromisowy, a to bardzo źle. Nie uznawałem kompromisów, a życie składa się przecież z kompromisów. Po prostu padłem ofiarą swojego ortodoksyjnego podejścia do życia. No i poszedłem w świat, ale dzięki temu przeżyłem wiele wspaniałych rzeczy.

Mogę Panu opowiedzieć na przykład, jak pod Inowrocławiem spałem w lesie przykryty trawą. Zrobił się świt i zobaczyłem taki ciemny punkcik na horyzoncie. I on tak się chwiał. Patrzę, ktoś idzie, i to wyraźnie w moją stronę. Jakaś babcia tak sobie drepcze. Podchodzi do mnie, jakoś mnie namierzyła. „Szczęść Boże” – mówi do mnie, „Szczęść Boże” – odpowiadam. Kucnęła i zaczęła rozwijać jakiś pakuneczek. Wie Pan, co mi przyniosła? Koszyk ze święconką, bo to była Wielkanoc. Ona szła trzy czy cztery kilometry ze wsi, bo słyszała, że w lesie siedzi jakiś taki…

Piękna historia, chociaż bezdomność jako stan egzystencjalny nie jest niczym przyjemnym ani pięknym, prawda?

Na dłuższą metę jest straszna po prostu.

Jak długo trwał ten okres w Pana życiu?

Około dziesięciu lat.

I te dziesięć lat Pan się po prostu błąkał po, nie wiem, noclegowniach?

Nie tylko tam. Spałem wszędzie, gdzie tylko popadło. Kilka lat przekoczowałem w bydgoskiej firmie, bo kiedyś leżałem na Jagiellońskiej, wlazłem do jakiejś kamienicy i spałem na schodach.

Były tam jakieś biura i pracujący w nich ludzie tak przeze mnie przechodzili. W pewnym momencie słyszę: „Wiktor, co ty robisz?”. Patrzę, a to mój przyjaciel Piotr Pieńkowski, który akurat tam miał firmę komputerową i redakcję pisma „Świat Gier Komputerowych”. Złapał mnie za chachły [łachmany – przyp. red.] i zaciągnął do redakcji, przyniósł gorącą kawę.

Chyba z cztery czy pięć lat mieszkałem w tej redakcji. Spałem na podłodze, na materacu, który mi przynieśli. Pomagałem młodym ludziom redagować teksty, robić grafiki. Potem, gdy ta firma zbankrutowała, to nad Zalewem Koronowskim mieszkałem w takiej zawalonej piwnicy. Kiedyś przybiegły dzieciaki, przestraszyły się, uciekły. Po chwili przyszli potężni faceci. „Ty, co ty tu robisz?” – rzucili. „No, mieszkam”.

Kim byli ci ludzie?

Azerowie, nielegalnie przebywający w Polsce. Jak mnie zobaczyli, to odeszli. Po godzinie przybiegły dwie kobiety z garnkiem, przyniosły mi zupę. Potem ci Azerowie mi pomagali.

No i może by się tak to toczyło, ale pewnego razu, już ciemno było, usłyszałem: „Wiktor, Wiktor!”. Wylazłem z tej piwnicy, patrzę, a na bramie siedzi profesor filozofii Marek Kazimierz Siwiec, a za nią stoi jeszcze paru innych ludzi. Do dzisiaj nie zapytałem właściwie, jakim cudem oni mnie znaleźli. No, ale namierzyli mnie i stamtąd wyciągnęli. Zmusili do przyjęcia pieniędzy, do wynajęcia chaty i do pójścia do kliniki psychiatrycznej, bo byłem w totalnym stresie, totalnie wyobcowany ze świata.

Wrócił Pan między żywych.

Wróciłem do życia. To było jakieś dwadzieścia lat temu. Wiele się później działo…

Aż w końcu dostałem chatę i kiedy mieszkałem w niej już jakiś miesiąc, nagle ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłem, patrzę, a tam takie dwie śliczne dziewczyny. To były moje córeczki, których nie widziałem prawie dwadzieścia lat. Jedna z nich wpadła na pomysł, żeby w końcu poszukać ojca. No i znalazły mnie. Gapiliśmy się na siebie przez pięć sekund, potem rzuciliśmy sobie w ramiona, zaczęliśmy ściskać. No i od tego czasu jestem totalnie happy.

Nie było żalu, pretensji, że zniknął Pan na tak długo?

No nie było, ale po tym spotkaniu właśnie Małgosia, która była trochę autystycznym dzieckiem, nie mówiła, nie kontaktowała się z ojcem, nagle zaczęła śpiewać, pisać, malować i tak dalej. Ja też odżyłem.

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło?

Oczywiście, że tak.

Czyli przyjaciele i rodzina wyciągnęli Pana z bezdomności.

Samodzielnie to bym pewnie dalej tak dryfował, jak barka puszczona z prądem.

 

 

"Transformacja"

Jak to jest, że człowiek u szczytu powodzenia, który mógł żyć z pisania, bo miał nakłady, popularność, nazwisko, nagle „odpada”?

Wie Pan, jak to było? Trafiłem na ten zły, paskudny czas transformacji.

Skończyły się te wielkie nakłady?

Nie, one jeszcze były, ale powiem Panu, jak to wyglądało z moją ostatnią powieścią „Delirium w Tharsys”. Wydali ją w nakładzie 100 czy 200 tysięcy. Podpisałem umowę naprawdę na dużą sumę, a że nie piłem, nie marnowałem pieniędzy, to po prostu mogłem sobie za nie spokojnie żyć, usiąść do roboty i napisać kolejną książkę, założyć firmę komputerową. Tylko że to wynikało z umowy w momencie, kiedy ją podpisywałem.

A kiedy książka została wydana i dostałem pieniądze, to mi się płakać chciało, bo parę lat nad tym pracowałem. Pojechałem wtedy do Warszawy, zaprosiłem Maćka Parowskiego, Marka Oramusa, paru przyjaciół z Warszawy do „Bazyliszka” na kolację. To była kolacja z prosiaczkiem i z dobrą whisky. Wydałem na nią wszystko, co na tej powieści zarobiłem. Jedna kolacja z przyjaciółmi. A na życie już nie było.

Inflacja pożarła honorarium.

Inflacja pożarła mnie, honorarium i całe moje życie.

To Pana zniechęciło do pracy literackiej?

Absolutnie nie, natomiast ją uniemożliwiało, praktycznie rzecz biorąc.

Teraz, po tych doświadczeniach, czuje się Pan normalnym członkiem społeczeństwa, obywatelem pełną gębą?

Nie, nie, broń Boże, nie jestem obywatelem pełną gębą. Zresztą o rzeczywistości mam marne zdanie. Żyję raczej na marginesie społecznym. Mam chatę, sąsiadów, których znam, których lubię i którzy mnie lubią.

Ma Pan do nich zaufanie?

Tak, tutaj nikt nikogo nie okradnie.

Czyli ma Pan poczucie bezpieczeństwa?

Zgadza się, jest fajnie. Za moim domem rosną tysiącletnie dęby, gdzie mogę iść na spacer. Niedaleko płynie Brda, przy której się urodziłem na ulicy Krakowskiej. Środki na utrzymanie i jakieś jedzenie dostaję z MOPS-u.

A wsparcie ze strony środowiska, związków twórczych?

Mam sympatyczne kontakty z tymi ludźmi. Jeśli mi zabraknie na prąd, a zawsze brakuje, bo to idzie w górę, to po prostu mogę zadzwonić, powiedzieć: „Marku (czy Krzysiu), pomóż, bo nie wyrabiam”, no i pomogą.

Kilka lat temu w wywiadzie telewizyjnym powiedział Pan, że jeżeli ktoś się poczuje lepiej, pomagając Panu, to proszę bardzo, natomiast Pan o pomoc nie lubi prosić.

To było podzwonne tego mojego wykolejenia. Widzi Pan, ja dosyć mocno pomagałem różnym ludziom i kiedy mi się życie posypało, to nagle się okazało, że właściwie wyciągnęli mnie z kłopotów ci filozofowie, a to nie byli wtedy moi przyjaciele. Wie Pan, dlaczego mnie wyciągnęli? Oni mnie obserwowali przez kilkanaście lat mojego życia i stukali się w głowę. Boże, jak ten człowiek żyje? Co on wyprawia? I tak dalej. To nie byli moi przyjaciele, ale kiedy mi się życie posypało, to postanowili mi pomóc. Natomiast moi przyjaciele, ci, którym budowałem domy, bardzo mocno pomagałem i tak dalej, zniknęli z mojego życia. No i to było takie może rozgoryczenie.

 

Normalny świat

Nie sądzi Pan, że styk nauki i fikcji, znanego i nieznanego, leży u podstaw literatury science fiction?

Uważam, że niewiedza jest o wiele bardziej wartościowa od wiedzy, bo wiedza jest przejściowa i się zmienia, a niewiedza, to znaczy świadomość niewiedzy, pozwala rozszerzać swoje pole widzenia, bo dotyka się czegoś, czego się nie wie, nie rozumie, nie pojmuje.

Z drugiej strony trzeba dużo wiedzieć, żeby mieć świadomość niewiedzy.

Na początku tak, ale potem trzeba pokory wobec świata.

Utrzymuje Pan kontakt ze światem literatury science fiction?

Tak, tak, jeżdżę na przykład na taki konwent do Nidzicy. Mój przyjaciel Marek Żelkowski, pisarz i dziennikarz, zabiera moje zwłoki i dowozi je samochodem. Jeszcze tam wpadam, bo jeszcze się trzymam na nogach.

A jak już Pan tam wpada, to traktują Pana jak żywą legendę?

Mnie tak naprawdę rozmowy z moimi rówieśnikami nie bawią. Boję się z nimi rozmawiać o tym samym, co i tak wiemy. Natomiast młodzi ludzie bardzo mnie fascynują. Lubię mieć pojęcie o tym, co się dzieje w świecie młodzieży. Opowiem Panu anegdotkę à propos młodych ludzi. Z tymi właśnie przyjaciółmi, z profesorami filozofii, od czasu do czasu spotykaliśmy się w Borach Tucholskich na daczy jednego z nich. Tam przyjeżdżali profesorowie filozofii z Poznania, Wrocławia, ze Stanów Zjednoczonych, z całego świata. Ośmiu, dziewięciu facetów wychodziło na werandę, po czym przez dwie, trzy doby piło i dyskutowało. Kiedyś tam akurat wpadłem z moim synkiem Pawełkiem. Miał wtedy trzy, cztery lata. Przy stole siedzą ci profesorowie i strasznie jęczą i nadają na młodzież. Jacy ci studenci idioci, nie czytali żadnych książek, nie mają podstaw wiedzy i w ogóle brak im jakichkolwiek podstaw. Nie chciałem im powiedzieć, że im też brak podstaw, bo nie wiedzą, kim jest Wiedźmin na przykład. W tym momencie przez werandę przebiegał mój synek. Ja go zawołałem, mówię: „Paweł. Ty powiedz tym panom, jaki jest świat”. Paweł popatrzył na mnie jak na idiotę, popatrzył na tych panów, wzruszył ramionami i powiedział: „Normalny”. I poleciał. Bo świat jest zawsze normalny, tylko ludziom wydaje się, że już nie pasują do niego albo że to wszystko poszło w nie tę stronę, co oni chcieli.

 

Plany

Ma Pan jakieś plany literackie?

Reanimowano dział literacki pisma, w którym kiedyś zaczynałem, „Młodego Technika”. Zwrócili się do mnie, czy bym nie napisał czegoś, skoro tam zaczynałem. No i wymyśliłem.

Myślałem z pięć sekund chyba i od razu miałem gotowca. Bo ja szybko myślę i wpadam na pomysły. Wymyśliłem opowiadanie, które muszę napisać. I piszę je od pół roku, a powinienem dawno skończyć. Ale przestałem pisać to opowiadanko i nie wiedziałem, dlaczego. To jest też paranormalne. I tak minęło pół roku. I którejś nocy, bo ja w nocy żyję, a nie w dzień, siedziałem i grałem w „Cywilizację” i nagle wrzasnąłem. Mam! Nagle zrozumiałem, czego nie rozumiałem. W pomyśle mam to całe opowiadanko, ale nie rozumiałem, co wymyśliłem. I to było olśnienie. W ogóle o tym nie myślałem, nie kombinowałem. Zostawiłem to. Natomiast to olśnienie pozwoliło mi zobaczyć dokładnie, spuentować wszystko. No i muszę skończyć to opowiadanie.

To jest utwór science fiction?

Takie science fiction polityczne, obyczajowe. Ale bardzo science fiction. I ukaże się w „Młodym Techniku”. Mam nadzieję, że się ukaże. Jeśli będzie za długie, to ich poproszę, żeby na jedno słowo. Brzmi jak imię samuraja. To jest opowiadanie o małym chłopcu, który ma na imię Mody. Ale kiedy śpi, to mu się śni, że jest Takamodą, wielkim samurajem. Motto wziąłem z „Bushido”, z kodeksu samurajów, zaczynające się od słów: „Bądź dzielny”. Kto dzisiaj o takich rzeczach myśli? Być dzielnym po prostu. To będzie piękne, tragiczne opowiadanko o…

O życiu?

O życiu. Piszę też z moją przyjaciółką Martą Sobiecką mikropowieść „Ołtarz zwycięstwa”. Ona zrobiła swoją robotę, a do mnie należy jeszcze wykonać moją robotę. No i z tym są kłopoty, bo po prostu jestem wolny. Nie jestem już takim wymiataczem jak kiedyś, że siadałem i kilkadziesiąt stron w ciągu jednej nocy trzaskałem.

Ale to dobrze, że ta wena jest.

Ja umrę z pełną weną.

Wiktor znaczy zwycięzca?

No tak, tak…

 

Solidarność i Gazeta Wyborcza

Patrzy Pan na swoje życie trochę jak na drogę samuraja, który miał wzloty i upadki, ale jednak ma swój cel?

Ja specjalnie siebie nie oceniam. Po prostu żyję. To jest coś takiego jak rzeka. Płynę tam, gdzie mogę, gdzie jest akurat dostęp, tak jak woda, znajdę zawsze kolejny etap, kolejną drogę, bo woda wszędzie przecież znajdzie drogę… Ale skoro to wywiad dla „Tygodnika Solidarność”, to może opowiem moją przygodę z Solidarnością. Tylko to dosyć kontrowersyjne.

Nie szkodzi. Dlaczego zapisał się Pan do Solidarności?

Tak jak prawie każdy Polak, to był wybór serca po prostu. Pamiętam mnóstwo anegdotek z tego okresu. Na przykład 19 marca któregoś roku wszyscy dziennikarze bydgoscy, którzy się liczyli, byli u mnie w domu na moich urodzinach. I nagle ktoś doniósł, że Rulewskiemu zęby wybili.

19 marca 1981 roku.

Tak, to było wtedy. Prosto z moich urodzin lecieliśmy tam, pod Wojewódzką Radę Narodową. Historia z Solidarnością to była kwestia porywu serca, ale mój rozum został wtedy trochę w tyle. Miałem taki świetny epizod solidarnościowy.

Proszę opowiedzieć.

Otóż ja, Wiktor Żwikiewicz, okradałem Region Mazowsze Solidarności ze sprzętu. Hasło było piękne: należy ratować, zanim komuniści przejmą to wszystko, co Region Mazowsze posiadał. No więc osobiście ładowałem na wielkie ciężarówki skrzynie i kartony z nadrukami amerykańskich związków zawodowych, nierozpakowane. Ładowałem komputery, drukarki, całe elementy drukarni, krzesła, biurka. Wszystko to było przewożone do siedziby następnej gazety solidarnościowej.

Rozumiem, że to miało na celu uchronienie sprzętu przed konfiskatą.

Przed konfiskatą, tak. Kiedy więc już wszystko spakowaliśmy, kiedy ciężarówki pojechały, to po jakimś czasie okazało się, że ta gazeta, do której ten cały sprzęt, ten majątek miał trafić, już nie jest gazetą solidarnościową, tylko należy do spółki, na której czele stoją Andrzej Wajda, Zbigniew Bujak i Adam Michnik. To już było wtedy własnością „Gazety Wyborczej”, która w pewnym momencie przestała być gazetą Solidarności i stała się prywatną własnością paru ludzi. I ja osobiście okradłem, pomogłem zdefraudować, że tak powiem, majątek Solidarności. Śmiać mi się chce i płakać, jaki człowiek był głupi i naiwny w tamtym czasie, że dawał się zmanipulować. I wie Pan, tak jak dzisiaj patrzę na Solidarność, to jest dosyć kontrowersyjne, bo tak, to była moja miłość, ale nie wiem, na ile Solidarność nie była narzędziem wielkiej polityki europejskiej, i nie tylko europejskiej.

To znaczy?

Podam taki dziwny zbieg okoliczności. Jeszcze żyją ludzie, którzy ten czas pamiętają. W Europie NATO było już w strzępach. Francuzi od czasów Charles’a de Gaulle’a jawnie demonstrowali, gdzie jest miejsce Amerykanów w świecie. Mają wypier… z Europy. To mówił de Gaulle wprost, inni politycy francuscy również. W Niemczech bazy amerykańskie już się szykowały do spakowania. Tak się dziwnie złożyło, że w tym okresie nagle w Europie pojawił się ktoś, kto zaczął krzyczeć głośno, że chce do NATO. To była Polska. Polska chce do NATO. Nagle NATO stało się znowu ważne, znowu stało się potrzebne. Pytanie, na ile my, Polacy, w tym Solidarność, nie zadziałaliśmy po prostu jako narzędzie ludzi z Waszyngtonu, którzy naprawdę myślą globalnie o świecie. Historia się powtarza. Minęło parę lat, Niemcy dogadują się z Putinem, Europa nie płaci składek NATO-wskich, no i co mamy… wojnę na wschodzie. I NATO znów jest potrzebne.

A jak Pan dziś patrzy na swoje ówczesne zauroczenie Solidarnością?

Proszę Pana, to tak jakby patrzeć na czasy komuny. Wielkie, potężne g..., ale wtedy byliśmy młodzi i piękni. I mieliśmy siłę. Nauczyłem się patrzeć na świat w ten sposób. Zawsze pamiętaj o tym, że istnieje druga strona medalu, że z jednej strony jest to piękne, świecące w słońcu złote, a z drugiej strony może być to jedno wielkie g... I ani jedno nie jest prawdziwe ani kłamliwe, ani drugie. Obydwa są pewną tożsamością rzeczywistości. Tworzą całość. I wie Pan, sercem zawsze byłem po stronie Solidarności z jej etosem robotniczym mającym wiele wspólnego z walką klas, ale dzisiaj wiemy doskonale, że istnieje tylko jedna klasa. Istnieje władza oraz klasa niewolnicza. Tą klasą niewolniczą mogą być chłopi, robotnicy, urzędnicy, mogą być nauczyciele, pisarze, muzycy, wszyscy. Bo to jest klasa niewolnicza, która coś wytwarza, ale wszystkim rządzi władza. I zawsze tak było. Tak było za Piastów, kiedy Bolesław Chrobry sprzedawał swoich ziomków jako niewolników. Tak było i tak będzie po prostu.

Literatura science fiction zawsze miała w sobie potencjał buntu. Jej bohaterowie to zwykle samotni buntownicy, którzy stają przeciwko potężnemu systemowi.

Moim bohaterem dziecięcych lektur był zawsze Spartakus. Niewolnik, który jednak się zbuntował. I ten bunt zawsze w człowieku drzemie i prędzej czy później wyjdzie, chociaż kiedy mówię „człowiek”, to też nie wiem, o czym mówię, bo twierdzę, że na kuli ziemskiej istnieją dwa gatunki homo sapiens. Jeden to ten, któremu się wydaje, że jest sapiens – oraz Polacy i Rosjanie. To jest po prostu zupełnie inny gatunek człowieka, homo mysticus. Polacy i Rosjanie żyją ideami mistycznymi, które dla takiego Szwajcara są do postukania się w głowę. My żyjemy mitami. Mogę Panu z rękawa sypnąć mitami, które są cegłami naszej współczesnej kultury. Na przykład Kościuszko. A co zrobił ten Kościuszko? Ruszył polskich chłopów i tak dalej, poszli w bitkę, dostał w d… i spier… do Ameryki. A co robił w tej Ameryce? Przygotowywał amerykańską regularną armię do mordowania Indian. Może nie miał takiej intencji, ale po wygranej wojnie o niepodległość USA armia robiła, co robiła. A co zrobił na łożu śmierci? Na łożu śmierci wspaniałomyślnie swój majątek przekazał na wykup niewolników, czyli Murzynów w Stanach Zjednoczonych. A skąd on miał ten majątek? On nie myślał o wyzwoleniu swoich chłopów pańszczyźnianych, od których miał ten majątek. Dla niego to nie byli niewolnicy. To nasz szlachetny, wspaniały bohater. Na szczęście byli lepsi bohaterowie. Byli inżynierowie jak Ignacy Domeyko, którzy budowali kolej w Andach. Tak, to byli prawdziwi polscy bohaterowie. Na pewno nie Tadeusz Kościuszko, nie Kazimierz Pułaski.

Pana zdaniem Solidarność jest też takim mitem?

Tak. Zachowując wszystkie proporcje, to jest coś takiego jak chrześcijaństwo. Ono było punktem odniesienia dla całej Europy. Przestało być. I Europa bez tego mitu zdechnie, prędzej czy później, ale zdechnie. Ważne jest, żeby pamiętać, że potrafiliśmy się zbuntować, i to kiedyś będzie przyświecało innym młodym ludziom, których rzeczywistość znudzi.

Spotyka się Pan z młodymi ludźmi, którzy są na początku swojej drogi życiowej i myślą o tym, żeby zostać pisarzem. Jakie ma Pan dla nich rady?

Mam jedną z tego opowiadania „Takamoda”, które piszę. Z jego motta: „Bądź dzielny”. To jest jedyna rada.

Co to znaczy być dzielnym?

To jest właśnie problem. To pięknie brzmi, ale przede wszystkim chodzi o bycie sobą i niepoddawanie się żadnym prądom, nurtom, które ci mówią, co robić. Jeśli piszesz, grasz, robisz muzykę i tak dalej, a inni naokoło mówią: „Stary, co ty wyprawiasz, to jest głupie, to już było, to nieważne”, to pomyśl: „Przecież ja to robię, więc to jest ważne”. I tak należy traktować pisarstwo i każdą inną twórczość.


*Wiktor Żwikiewicz – urodził się 19 marca 1950 roku w Bydgoszczy, z wykształcenia technik geodeta, w zawodzie pracował pięć lat, później był plastykiem zakładowym, aktorem i reżyserem sztuk w teatrze studenckim, tragarzem, drwalem i pomocnikiem archeologów. Przez wiele lat był osobą bezdomną, obecnie mieszka w Bydgoszczy. Debiutował w 1971 roku opowiadaniem w „Młodym Techniku”. Napisał ich kilkadziesiąt. Jest autorem powieści: „Druga jesień” (1982), „Imago” (1985), „Ballada o przekleństwie” (1986), „Delirium w Tharsys” (1987) oraz zbiorów opowiadań: „Podpalacze nieba” (1976), „Happening w oliwnym gaju” (1977), „Sindbad na RQM-57” (1978), „Kajomars i inne opowiadania” (2005).

[Fragmenty wywiadu ukazały się w papierowej wersji Tygodnika Solidarność]



 

Polecane
Emerytury
Stażowe