Michał Bruszewski: Afgański front Donalda Trumpa
Urzędnik o niepozornej aparycji klerka i jego żółty notatnik, skromnie zapisany jednym zdaniem, który wstrząsnął międzynarodową opinią publiczną. Przy dobrym wykadrowaniu zdjęcia notatek Johna Boltona, amerykańskiego doradcy ds. bezpieczeństwa, możemy odczytać ich treść. Dziennikarze skupili się na zdaniu dotyczącym „5 000 żołnierzy do Kolumbii”, co odczytano jako preludium do militarnego zaangażowania USA w Wenezueli via Bogota. Oczy całego świata skupione są na ulicach Caracas, gdzie niszczone latami komunistycznych eksperymentów społeczeństwo postanowiło „podziękować” skompromitowanemu rządowi. Od razu pojawiło się pytanie czy Trump postanowi otwarcie interweniować? „Dekonspirację” Boltona nazwano wpadką. Problem w tym, że ciężko uwierzyć aby urzędnik pokroju Johna Boltona - służący w amerykańskie administracji od czasów Ronalda Reagana, nie wiedział jak prawidłowo trzymać notes na konferencji prasowej. Zwłaszcza, że zapisane na żółtej kartce informacje można odczytać jako nieoficjalny sygnał, że polityka USA wobec neo-komunistycznego prezydenta Nicolasa Madura nie musi się wcale skończyć na zdjęciu z kartką „pod pachą”. „Przypadkowo” skromne a zarazem celne i cenne informacje w wyjątkowo „przypadkowym” momencie i zrobił to doradca sprawnie poruszającego się w mediach Trumpa.
W amerykańskiej polityce zagranicznej trwają gorące tygodnie. Zmiana wektorów dyplomacji to element rewolucji Donald Trumpa w lokalnej polityce. Od miesięcy amerykański prezydent wysyła sygnały opinii publicznej, że chce zwrotu w sytuacji panującej pod Hindukuszem. Afgański front to podobnie jak Syria teatr działań z którego Trump zapowiedział wycofanie żołnierzy. W ostatnich dniach świat skupił się na Wenezueli, wcześniej na Syrii ale w obu przypadkach w tle pojawiał się zapomniany front w postaci Afganistanu. Wraz z wycofaniem kontyngentu z Manbij w mediach pojawiła się informacja, że Amerykanie odeślą do domu także 7 tysięcy żołnierzy stacjonujących w „Afganie”. Na notatkach Johna Boltona jest zdanie: „Afganistan - otwarci na rozmowy”. Nie są to spekulacje w zapiskach urzędnika Białego Domu ale potwierdzenie stanu faktycznego. Ostatnie tygodnie w Katarze trwały rozmowy pokojowe pomiędzy przedstawicielem Trumpa ambasadorem Zalmayem Khalilzadem a wysłannikami talibów. Nie jest to nadzwyczajne działanie - porozumienia z talibami szukano od lat (jeszcze za czasów afgańskiego prezydenta Hamida Karzaja), ale widać, że obecne władze USA są zdeterminowane by zmienić sytuację pod Hindukuszem. „To niekończące się wojny, z nieograniczonymi wydatkami i śmierciami” - tak Trump określił m.in. Afganistan. Rozmowy pokojowe amerykański prezydent definiuje nie tylko jako potencjalny punkt zwrotny w siedemnastoletniej wojnie ale także formę presji na talibów. Ashraf Gani, afgański prezydent, przemawiając w Davos podkreślił, że tylko od 2014 roku krwawe ataki talibów i ISIS-K (komórki tzw. Państwa Islamskiego w Afganistanie) przyniosły śmierć 45 tysięcy żołnierzy i funkcjonariuszy lokalnych służb. Cztery dni temu w prowincji Helmand w wymianie ognia z talibami zginęło 10 policjantów. Z kolei wczoraj ISIS-K podłożyła i wysadziła IED (improwizowany ładunek wybuchowy) pod Jalalabadem.
Michał Bruszewski