Krzysztof "Toyah" Osiejuk: Walentynowicz

Ja bym bardzo chciał wiedzieć, jak to się stało, że ona skoczyła w pewnym momencie w ten ogień i nie było takiej mocy, żeby choć przez krótką chwilkę pomyślała, że to jest zbyt bolesne, albo nieopłacalne, albo po prostu za trudne. Jak to się stało, że nie skorzystała z tylu ciekawszych ofert? A musiała ich mieć bez liku.
screen YouTube Krzysztof "Toyah" Osiejuk: Walentynowicz
screen YouTube / screen YouTube
        Dzisiejszy tekst został przeze mnie napisany i opublikowany na blogu jeszcze w roku 2008, a następnie opublikowany w mojej pierwszej książce „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie”. Przy okazji tegorocznych obchodów rocznicy Sierpnia 1980, pod pewnym względem pierwszych organizowanych w atmosferze zwycięstwa, uznałem, że nadszedł odpowiedni moment, by ów tekst przypomnieć. Ponieważ tysol.pl jest bardzo świeżym projektem, a tym bardziej świeża jest moja tu obecność, myślę, że nic nie zaszkodzi, jeśli owo wspomnienie o śp. Annie Walentynowicz trafi i tutaj.
 
 
      W „Rzeczpospolitej” na dzisiejszy weekend, artykuł o Annie Walentynowicz. Przeciętny zwyczajny artykuł przedstawiający sylwetkę historycznej postaci. Żadnych rewelacji, suche fakty, parę opinii. Standard.
Jest jednak zdjęcie. Duże, kolorowe zdjęcie pani Walentynowicz. Nie znam się na fotografii, a przynajmniej nie na tyle, żeby autorytatywnie stwierdzić, że to zdjęcie jest wybitne, a inne już nie tak wybitne, a na dodatek jeszcze powiedzieć, co sprawia, że któreś z nich jest udane, a inne już nie tak udane. Patrzę jednak na to zdjęcie od dzisiejszego ranka i nie mogę oderwać od niego oczu.
 
 
      I zastanawiam się, czy gdyby na nim nie stała Anna Walentynowicz, tylko ktoś inny, czy byłbym wciąż pod takim wrażeniem. Czy siła tego zdjęcia leży w postaci, którą przedstawia, czy w kunszcie Michała Szlagi, który je wykonał? Ciekawy też jestem, czy Walentynowicz pozowała do tego zdjęcia, czy po prostu tak sobie stanęła przed kamerą, a ten pan Szlaga zrobił to jedno zdjęcie.
Tak czy inaczej, efekt jest taki, że na zdjęciu jest ten smutny, szary teren Stoczni, sfotografowany w prostej perspektywie, a na pierwszym planie, w samym środku stoi Anna Walentynowicz, siwa, w okularach, w skromnym płaszczu, podparta na jednej inwalidzkiej kuli. Ani smutna, a nie wesoła, ani zamyślona. Stoi i patrzy prosto w oko kamery.
      A może jednak chodzi o to miejsce? Czy możliwe, że to ten fragment Stoczni Gdańskiej, nędzny, zapomniany, byle jaki, nadaje mu ten niezwykły charakter? Nie wiem.
      Faktem jest, że patrzę na to zdjęcie, jak na obraz i myślę sobie, że gdyby ktoś postanowił zrobić z niego plakat i sprzedawać go razem z plakatami, które są do kupienia w empikach, by je następnie ludzie oprawiali w antyramy i wieszali na ścianach swoich mieszkań, to ja bym sobie takie zdjęcie kupił. Kupiłbym sobie to zdjęcie, bo ono na mnie robi takie wrażenie, jak zdjęcia starych już Rolling Stonesów, albo jak video Boba Dylana Subterranean Homesick Blues. Najpiękniejszy pop świata.
      No ale tu jest jeszcze coś. To nie jest Bob Dylan, ani nawet piękny Mick Jagger. Tu jest Anna Walentynowicz - nie część pop-kultury, lecz część historii. I to najbardziej dramatyczna część historii.
      Historii najbardziej dramatycznej z możliwych. I jeszcze ten życiorys.
      Pisze Małgorzata Subotić, autorka artykułu o Annie Walentynowicz, a ja nie mam powodu, żeby te informacje kwestionować:
„Urodziła się na Wołyniu. Gdy miała dziesięć lat, we wrześniu 1939 roku, została sierotą, ojciec zginął, krótko potem zmarła matka. Skończyła tylko cztery klasy szkoły. Przygarnęła ja rodzina sąsiadów, którzy po wojnie opuścili kresy i osiedlili się pod Gdańskiem. Tam mieli gospodarstwo. A ona, kilkunastoletnia dziewczynka, była traktowana jak siła robocza, a nie człowiek. Walentynowicz wspomina, że pracowała od czwartej rano do północy. Nigdy z ‘państwem’ nie jadła przy wspólnym stole, nawet w Wigilię. By nie czuć się samotnie, spędzała ją w stajni, z końmi. Była też bita. Wreszcie zdecydowała się uciec do Gdańska. Zaczęła od pracy w fabryce margaryny. Ale zamarzyła się jej stocznia, skończyła kurs i została spawaczem. Pracowała jako spawacz przez kilkanaście lat, dopiero gdy zachorowała na raka, poprosiła o przeniesienie na suwnicę.”
      Co było dalej, wiemy wszyscy, mimo wszelkich prób i tych wszystkich usiłowań, byśmy nie wiedzieli. Wiemy, albo powinniśmy wiedzieć, ponieważ to, co było dalej, to taka sama część naszej historii, jak ta, o której i ja, jako dziecko i moje dzieci uczyły się, lub uczą na lekcjach historii Polski. Więc wiemy (lub powinniśmy wiedzieć), że któregoś dnia po Mszy Świętej podeszła do Bogdana Borusewicza i tak zaczęła ten nowy okres swojego życia, który ją wyniósł do pozycji pierwszego bohatera Sierpnia, by po latach sprowadzić ją do miejsca, w którym znajduje się dzisiaj. Biedna, opuszczona, wykpiona, a przede wszystkim znienawidzona przez tych, którzy w tej grze rozdają karty.
Wiele już napisano, zwłaszcza ostatnio tutaj, w Salonie, na temat, dlaczego historia tak niesprawiedliwie potraktowała ludzi, bez których nie bylibyśmy tu, gdzie jesteśmy. Borusewicz jest dziś marszałkiem Senatu i jednym z najbardziej hołubionych polskich polityków, Wałęsa, jak się już zapowiada, niedługo będzie bohaterem serii uroczystości z okazji rocznicy otrzymania nagrody Nobla, na które to uroczystości zjechać mają najwięksi i najbardziej znakomici z całego świata. Nawet Bogdan Lis, obecnie przybolszewicki polityk, chodzi w glorii jednego z najważniejszych bohaterów sierpnia.
      Państwo Gwiazdowie, Krzysztof Wyszkowski, Kazimierz Świtoń, by nie wspomnieć innych, zupełnie już zapomnianych działaczy, takich jak zmarły niedawno Henryk Lenarciak, zostali skutecznie ze zbiorowej świadomości wyrzuceni. Prawdopodobnie, gdyby nie te już niemal trzy lata prezydentury Lecha Kaczyńskiego i działalność IPN-u, pies z kulawą nogą nie wiedziałby, że ci, co jeszcze nie umarli, w ogóle gdzieś jeszcze żyją. Raz do roku tylko byśmy oglądali w telewizji kolejkę lokalnych biznesmenów i polityków, kręcących się po wałęsowym ogródku, żeby przypomnieć się łaskawej pamięci jego i jego żony. A cała reszta obsługi historycznych aspiracji społeczeństwa pozostawałaby już tylko w rękach polityczno-biznesowo-medialnych trójek, wyznaczonych przez „sam pan wiesz, kogo", które by informowały, że, odwrotnie do tego, co nam się dotychczas wydawało, to nie Bulc nie wiedział w 1980 roku, kim jest Borowczak, a - wręcz przeciwnie - to Borowczak nie wiedział, kim jest Bulc.
      Wróćmy jednak do pierwszej bohaterki mojego dzisiejszego tekstu, pani Anny Walentynowicz. Przyjechała więc ta młoda wtedy jeszcze kobieta do Gdańska, podjęła pracę w tej fabryce margaryny, skończyła kurs spawacza, poszła pracować do Stoczni, a później, po latach, któregoś dnia uznała, że trzeba tępić czerwoną hołotę i rzuciła się w ten ogień.
      W „Dzienniku”, również dzisiejszym, Robert Mazurek rozmawia ze Sławomirem Cenckiewiczem, który przypomina swoją rozmowę z Adamem Hodyszem - kolejnym bezlitośnie zapomnianym bohaterem lat Solidarności, który mu miał kiedyś powiedzieć:
      „To bzdura, że najłatwiej było zwerbować robotników. Robotnik myślał tak: ‘Stoję przy imadle tutaj, to jak mnie wypieprzą ze stoczni, to będę stał przy imadle gdziekolwiek'. Natomiast naukowiec, literat, jak usłyszał od SB, że koniec z jego wspaniałą pracą, czy wydawaniem książek, miękł łatwiej.”
      Ktoś powie, że to nieprawda. Bo na przykład, raz to Wałęsa był Bolkiem, innym razem Maleszka - Ketmanem. Raz bohaterem była Anna Walentynowicz, innym razem tym, który się nie ugiął był Zbigniew Herbert. No wiec, pozostaje nam w takim razie ustalić, kto stanowił regułę, a kto był od tej reguły wyjątkiem. Historycy w IPN-ie mają odpowiednie klucze, więc mogą nam coś na ten temat powiedzieć. Ja mogę tylko polegać na swojej ograniczonej wiedzy i intuicji. A zarówno moja wiedza, jak i intuicja, mówią mi, że Walentynowicz nie była wyjątkiem. Wyjątkiem był Wałęsa i Herbert. Tak na marginesie, ciekawe to bardzo i paradoksalne, że to akurat jedyne miejsce, gdzie ci dwaj słynni Polacy są w stanie się zejść.
      Ale, niezależnie od tego, jak się te wyjątki z regułami układać będą, nie mówimy o nich. Tych dwóch, a już zwłaszcza Wałęsę, jestem w stanie zrozumieć. Mówimy o Annie Walentynowicz. Ja bym bardzo chciał wiedzieć, jak to się stało, że ona skoczyła w pewnym momencie w ten ogień i nie było takiej mocy, żeby choć przez krótką chwilkę pomyślała, że to jest zbyt bolesne, albo nieopłacalne, albo po prostu za trudne. Jak to się stało, że nie skorzystała z tylu ciekawszych ofert? A musiała ich mieć bez liku.
      Chciałbym, żeby ktoś się ją o to zapytał, żeby o tym opowiedziała, żeby ogólnopolskie media pozwoliły nam usłyszeć historię kogoś właśnie takiego. Ale pewne nie usłyszymy. Już Bogdan Borusewicz wyraźnie powiedział, że on sobie nie życzy, żeby można było opowiadać jego historię i historię tych, którymi on gardzi, na tych samych zasadach. Że albo on, albo oni. A w tej sytuacji, nawet gdyby ktoś się nad wyborem zastanawiał, wybór jest jasny.
      No więc pewnie nie usłyszę już opowieści Anny Walentynowicz. Trudno. Ale sobie jakoś poradzę. Będę patrzył na zdjęcia. Na zdjęcie Wolszczana, zdjęcie Herberta, zdjęcia Wałęsy, i wreszcie na to dzisiejsze zdjęcie Walentynowicz. Będę patrzył na nią, jak stoi w tym swoim płaszczu, z siwymi włosami i z tą kulą, na tym smutnym i pustym placu. I będę już wiedział.
 
 
Nakład wspomnianej na początku książki jest już niestety wyczerpany, natomiast gdyby ktoś był zainteresowany, zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie wciąż jest z czego wybierać.
 
 

 

POLECANE
Samuel Pereira: Donald Tusk na powitanie skapitulował przed Friedrichem Merzem tylko u nas
Samuel Pereira: Donald Tusk na powitanie skapitulował przed Friedrichem Merzem

Wizyta kanclerza Niemiec w Polsce, pierwsza od objęcia przez niego urzędu, miała być szansą na odświeżenie relacji i symboliczne domknięcie starych spraw. Zamiast tego przyniosła jednoznaczne potwierdzenie – zarówno ze strony Berlina, jak i Warszawy – że temat reparacji wojennych dla Polski został definitywnie zamknięty.

Pakistan: Wzrosła liczba ofiar śmiertelnych po ataku ze strony Indii Wiadomości
Pakistan: Wzrosła liczba ofiar śmiertelnych po ataku ze strony Indii

Jak przekazało pakistańskie wojsko liczba ofiar śmiertelnych po ataku ze strony Indii wzrosła do 31 osób. Wzrosła także liczba rannych - z 46 do 57 osób.

Jest list pracowników Wojskowego Biura Historycznego w obronie prof. Sławomira Cenckiewicza z ostatniej chwili
Jest list pracowników Wojskowego Biura Historycznego w obronie prof. Sławomira Cenckiewicza

Profesor Sławomir Cenckiewicz ma usłyszeć zarzuty w związku z przedstawieniem opinii publicznej sprawy tzw. "Linii Tuska" czyli planów "obrony" RP na linii Wisły, co oznacza oddanie w przypadku rosyjskiej inwazji wschodnich terenów Polski. Dokumenty zostały wcześniej odtajnione przez MON Błaszczaka, a kierowane przez prof. Sławomira Cenckiewicza WBH pełniło jedynie funkcję wykonawczą wobec decyzji MON.

Atak siekierą na Uniwersytecie Warszawskim. Jest ofiara śmiertelna Wiadomości
Atak siekierą na Uniwersytecie Warszawskim. Jest ofiara śmiertelna

Na terenie kampusu Uniwersytetu Warszawskiego doszło do zabójstwa. Jak przekazał prokurator Piotr Skiba ofiarą jest portierka, która została zaatakowana siekierą. Policja zatrzymała podejrzanego.

Tłumy na spotkaniu z Karolem Nawrockim: Nie możemy mieć prezydenta, który jest zastępcą lokaja Wiadomości
Tłumy na spotkaniu z Karolem Nawrockim: Nie możemy mieć prezydenta, który jest zastępcą lokaja

Obywatelski kandydat na prezydenta Karol Nawrocki odwiedził w środę Płock. Podczas spotkania z wyborcami poruszył m.in. tematy bezpieczeństwa oraz nielegalnej imigracji.

W Holandii spadł deszcz szklanych cząstek z płonących paneli słonecznych. Będziemy zbierać tygodniami Wiadomości
W Holandii spadł "deszcz" szklanych cząstek z płonących paneli słonecznych. "Będziemy zbierać tygodniami"

W niedzielę w Dongen w Holandii wybuchł pożar, w wyniku którego stanęły w płomieniach tysiące paneli słonecznych. Odłamki szkła spadały na wioski i pola oddalone o wiele kilometrów.

Nie żyje znany muzyk DJ Hazel Wiadomości
Nie żyje znany muzyk DJ Hazel

Jak poinformował portal TVP3 Bydgoszcz, nie żyje DJ Hazel. Znany polski muzyk miał 44 lata. Policja znalazła jego ciało w samochodzie nad jeziorem w Skępem.

SDP protestuje przeciwko postawieniu szefa KRRiT Macieja Świrskiego przed Trybunałem Stanu Wiadomości
SDP protestuje przeciwko postawieniu szefa KRRiT Macieja Świrskiego przed Trybunałem Stanu

Przedstawiamy w całości stanowisko Zarządu Głównego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich ws. postawienia szefa KRRiT Macieja Świrskiego przed Trybunałem Stanu. Śródtytuły i podkreślenia od redakcji.

Fragmenty sondy mogą spaść na na Polskę. Jest komunikat POLSA pilne
Fragmenty sondy mogą spaść na na Polskę. Jest komunikat POLSA

Fragmenty radzieckiej sondy COSMOS 482 spadną po 53 latach na ziemię. Niektóre z nich mogą spaść na Polskę. POLSA wydała komunikat w tej sprawie.

Vance: Rosja żąda zbyt wiele w sprawie zakończenia wojny z Ukrainą z ostatniej chwili
Vance: Rosja żąda zbyt wiele w sprawie zakończenia wojny z Ukrainą

Rosja żąda zbyt wiele, ale nie powiedziałbym, że nie jest zainteresowana zakończeniem wojny z Ukrainą - oświadczył w środę wiceprezydent USA J.D. Vance podczas spotkania Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa w Waszyngtonie.

REKLAMA

Krzysztof "Toyah" Osiejuk: Walentynowicz

Ja bym bardzo chciał wiedzieć, jak to się stało, że ona skoczyła w pewnym momencie w ten ogień i nie było takiej mocy, żeby choć przez krótką chwilkę pomyślała, że to jest zbyt bolesne, albo nieopłacalne, albo po prostu za trudne. Jak to się stało, że nie skorzystała z tylu ciekawszych ofert? A musiała ich mieć bez liku.
screen YouTube Krzysztof "Toyah" Osiejuk: Walentynowicz
screen YouTube / screen YouTube
        Dzisiejszy tekst został przeze mnie napisany i opublikowany na blogu jeszcze w roku 2008, a następnie opublikowany w mojej pierwszej książce „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie”. Przy okazji tegorocznych obchodów rocznicy Sierpnia 1980, pod pewnym względem pierwszych organizowanych w atmosferze zwycięstwa, uznałem, że nadszedł odpowiedni moment, by ów tekst przypomnieć. Ponieważ tysol.pl jest bardzo świeżym projektem, a tym bardziej świeża jest moja tu obecność, myślę, że nic nie zaszkodzi, jeśli owo wspomnienie o śp. Annie Walentynowicz trafi i tutaj.
 
 
      W „Rzeczpospolitej” na dzisiejszy weekend, artykuł o Annie Walentynowicz. Przeciętny zwyczajny artykuł przedstawiający sylwetkę historycznej postaci. Żadnych rewelacji, suche fakty, parę opinii. Standard.
Jest jednak zdjęcie. Duże, kolorowe zdjęcie pani Walentynowicz. Nie znam się na fotografii, a przynajmniej nie na tyle, żeby autorytatywnie stwierdzić, że to zdjęcie jest wybitne, a inne już nie tak wybitne, a na dodatek jeszcze powiedzieć, co sprawia, że któreś z nich jest udane, a inne już nie tak udane. Patrzę jednak na to zdjęcie od dzisiejszego ranka i nie mogę oderwać od niego oczu.
 
 
      I zastanawiam się, czy gdyby na nim nie stała Anna Walentynowicz, tylko ktoś inny, czy byłbym wciąż pod takim wrażeniem. Czy siła tego zdjęcia leży w postaci, którą przedstawia, czy w kunszcie Michała Szlagi, który je wykonał? Ciekawy też jestem, czy Walentynowicz pozowała do tego zdjęcia, czy po prostu tak sobie stanęła przed kamerą, a ten pan Szlaga zrobił to jedno zdjęcie.
Tak czy inaczej, efekt jest taki, że na zdjęciu jest ten smutny, szary teren Stoczni, sfotografowany w prostej perspektywie, a na pierwszym planie, w samym środku stoi Anna Walentynowicz, siwa, w okularach, w skromnym płaszczu, podparta na jednej inwalidzkiej kuli. Ani smutna, a nie wesoła, ani zamyślona. Stoi i patrzy prosto w oko kamery.
      A może jednak chodzi o to miejsce? Czy możliwe, że to ten fragment Stoczni Gdańskiej, nędzny, zapomniany, byle jaki, nadaje mu ten niezwykły charakter? Nie wiem.
      Faktem jest, że patrzę na to zdjęcie, jak na obraz i myślę sobie, że gdyby ktoś postanowił zrobić z niego plakat i sprzedawać go razem z plakatami, które są do kupienia w empikach, by je następnie ludzie oprawiali w antyramy i wieszali na ścianach swoich mieszkań, to ja bym sobie takie zdjęcie kupił. Kupiłbym sobie to zdjęcie, bo ono na mnie robi takie wrażenie, jak zdjęcia starych już Rolling Stonesów, albo jak video Boba Dylana Subterranean Homesick Blues. Najpiękniejszy pop świata.
      No ale tu jest jeszcze coś. To nie jest Bob Dylan, ani nawet piękny Mick Jagger. Tu jest Anna Walentynowicz - nie część pop-kultury, lecz część historii. I to najbardziej dramatyczna część historii.
      Historii najbardziej dramatycznej z możliwych. I jeszcze ten życiorys.
      Pisze Małgorzata Subotić, autorka artykułu o Annie Walentynowicz, a ja nie mam powodu, żeby te informacje kwestionować:
„Urodziła się na Wołyniu. Gdy miała dziesięć lat, we wrześniu 1939 roku, została sierotą, ojciec zginął, krótko potem zmarła matka. Skończyła tylko cztery klasy szkoły. Przygarnęła ja rodzina sąsiadów, którzy po wojnie opuścili kresy i osiedlili się pod Gdańskiem. Tam mieli gospodarstwo. A ona, kilkunastoletnia dziewczynka, była traktowana jak siła robocza, a nie człowiek. Walentynowicz wspomina, że pracowała od czwartej rano do północy. Nigdy z ‘państwem’ nie jadła przy wspólnym stole, nawet w Wigilię. By nie czuć się samotnie, spędzała ją w stajni, z końmi. Była też bita. Wreszcie zdecydowała się uciec do Gdańska. Zaczęła od pracy w fabryce margaryny. Ale zamarzyła się jej stocznia, skończyła kurs i została spawaczem. Pracowała jako spawacz przez kilkanaście lat, dopiero gdy zachorowała na raka, poprosiła o przeniesienie na suwnicę.”
      Co było dalej, wiemy wszyscy, mimo wszelkich prób i tych wszystkich usiłowań, byśmy nie wiedzieli. Wiemy, albo powinniśmy wiedzieć, ponieważ to, co było dalej, to taka sama część naszej historii, jak ta, o której i ja, jako dziecko i moje dzieci uczyły się, lub uczą na lekcjach historii Polski. Więc wiemy (lub powinniśmy wiedzieć), że któregoś dnia po Mszy Świętej podeszła do Bogdana Borusewicza i tak zaczęła ten nowy okres swojego życia, który ją wyniósł do pozycji pierwszego bohatera Sierpnia, by po latach sprowadzić ją do miejsca, w którym znajduje się dzisiaj. Biedna, opuszczona, wykpiona, a przede wszystkim znienawidzona przez tych, którzy w tej grze rozdają karty.
Wiele już napisano, zwłaszcza ostatnio tutaj, w Salonie, na temat, dlaczego historia tak niesprawiedliwie potraktowała ludzi, bez których nie bylibyśmy tu, gdzie jesteśmy. Borusewicz jest dziś marszałkiem Senatu i jednym z najbardziej hołubionych polskich polityków, Wałęsa, jak się już zapowiada, niedługo będzie bohaterem serii uroczystości z okazji rocznicy otrzymania nagrody Nobla, na które to uroczystości zjechać mają najwięksi i najbardziej znakomici z całego świata. Nawet Bogdan Lis, obecnie przybolszewicki polityk, chodzi w glorii jednego z najważniejszych bohaterów sierpnia.
      Państwo Gwiazdowie, Krzysztof Wyszkowski, Kazimierz Świtoń, by nie wspomnieć innych, zupełnie już zapomnianych działaczy, takich jak zmarły niedawno Henryk Lenarciak, zostali skutecznie ze zbiorowej świadomości wyrzuceni. Prawdopodobnie, gdyby nie te już niemal trzy lata prezydentury Lecha Kaczyńskiego i działalność IPN-u, pies z kulawą nogą nie wiedziałby, że ci, co jeszcze nie umarli, w ogóle gdzieś jeszcze żyją. Raz do roku tylko byśmy oglądali w telewizji kolejkę lokalnych biznesmenów i polityków, kręcących się po wałęsowym ogródku, żeby przypomnieć się łaskawej pamięci jego i jego żony. A cała reszta obsługi historycznych aspiracji społeczeństwa pozostawałaby już tylko w rękach polityczno-biznesowo-medialnych trójek, wyznaczonych przez „sam pan wiesz, kogo", które by informowały, że, odwrotnie do tego, co nam się dotychczas wydawało, to nie Bulc nie wiedział w 1980 roku, kim jest Borowczak, a - wręcz przeciwnie - to Borowczak nie wiedział, kim jest Bulc.
      Wróćmy jednak do pierwszej bohaterki mojego dzisiejszego tekstu, pani Anny Walentynowicz. Przyjechała więc ta młoda wtedy jeszcze kobieta do Gdańska, podjęła pracę w tej fabryce margaryny, skończyła kurs spawacza, poszła pracować do Stoczni, a później, po latach, któregoś dnia uznała, że trzeba tępić czerwoną hołotę i rzuciła się w ten ogień.
      W „Dzienniku”, również dzisiejszym, Robert Mazurek rozmawia ze Sławomirem Cenckiewiczem, który przypomina swoją rozmowę z Adamem Hodyszem - kolejnym bezlitośnie zapomnianym bohaterem lat Solidarności, który mu miał kiedyś powiedzieć:
      „To bzdura, że najłatwiej było zwerbować robotników. Robotnik myślał tak: ‘Stoję przy imadle tutaj, to jak mnie wypieprzą ze stoczni, to będę stał przy imadle gdziekolwiek'. Natomiast naukowiec, literat, jak usłyszał od SB, że koniec z jego wspaniałą pracą, czy wydawaniem książek, miękł łatwiej.”
      Ktoś powie, że to nieprawda. Bo na przykład, raz to Wałęsa był Bolkiem, innym razem Maleszka - Ketmanem. Raz bohaterem była Anna Walentynowicz, innym razem tym, który się nie ugiął był Zbigniew Herbert. No wiec, pozostaje nam w takim razie ustalić, kto stanowił regułę, a kto był od tej reguły wyjątkiem. Historycy w IPN-ie mają odpowiednie klucze, więc mogą nam coś na ten temat powiedzieć. Ja mogę tylko polegać na swojej ograniczonej wiedzy i intuicji. A zarówno moja wiedza, jak i intuicja, mówią mi, że Walentynowicz nie była wyjątkiem. Wyjątkiem był Wałęsa i Herbert. Tak na marginesie, ciekawe to bardzo i paradoksalne, że to akurat jedyne miejsce, gdzie ci dwaj słynni Polacy są w stanie się zejść.
      Ale, niezależnie od tego, jak się te wyjątki z regułami układać będą, nie mówimy o nich. Tych dwóch, a już zwłaszcza Wałęsę, jestem w stanie zrozumieć. Mówimy o Annie Walentynowicz. Ja bym bardzo chciał wiedzieć, jak to się stało, że ona skoczyła w pewnym momencie w ten ogień i nie było takiej mocy, żeby choć przez krótką chwilkę pomyślała, że to jest zbyt bolesne, albo nieopłacalne, albo po prostu za trudne. Jak to się stało, że nie skorzystała z tylu ciekawszych ofert? A musiała ich mieć bez liku.
      Chciałbym, żeby ktoś się ją o to zapytał, żeby o tym opowiedziała, żeby ogólnopolskie media pozwoliły nam usłyszeć historię kogoś właśnie takiego. Ale pewne nie usłyszymy. Już Bogdan Borusewicz wyraźnie powiedział, że on sobie nie życzy, żeby można było opowiadać jego historię i historię tych, którymi on gardzi, na tych samych zasadach. Że albo on, albo oni. A w tej sytuacji, nawet gdyby ktoś się nad wyborem zastanawiał, wybór jest jasny.
      No więc pewnie nie usłyszę już opowieści Anny Walentynowicz. Trudno. Ale sobie jakoś poradzę. Będę patrzył na zdjęcia. Na zdjęcie Wolszczana, zdjęcie Herberta, zdjęcia Wałęsy, i wreszcie na to dzisiejsze zdjęcie Walentynowicz. Będę patrzył na nią, jak stoi w tym swoim płaszczu, z siwymi włosami i z tą kulą, na tym smutnym i pustym placu. I będę już wiedział.
 
 
Nakład wspomnianej na początku książki jest już niestety wyczerpany, natomiast gdyby ktoś był zainteresowany, zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie wciąż jest z czego wybierać.
 
 


 

Polecane
Emerytury
Stażowe