Aleksandra Jakubiak: Poszukiwanie skarbu
Korzystając z czasu wakacyjnego i urlopowego, więcej niż zwykle słuchałam rozmaitych internetowych kaznodziejów. Do śniadania, w ciągu dnia, wieczorem... Różnych. Obchodziłam szerokim łukiem jakieś kłótnie w stylu: wykażę wam teraz, że ten i ów jest heretykiem i zwodzicielem. Mówię tu o realnych duchowych naukach lub kometarzach do Pisma Św. Dowiadywałam się zatem bez końca, co mam robić, jak żyć, poznałam kilka kroków do szczęśliwego, owocnego życia, posłuchałam o duchowych pułapkach, o tym, jak chrześcijanin powinien reagować na to, tamto i owo, czego się strzec, gdzie i na co uważać, jak się modlić, co myśleć. Nawet kiedy sprawy te nie skupiały się stricte na moralności, to były szeregiem wytycznych, wychowawczych rad, ostrzeżeń, planów postępowania.
Powiem jedno. Czuję się zmęczona.
Nie twierdzę, że wszystkie te porady są niepotrzebne lub błędne. Wręcz przeciwnie, większość z nich to rzeczy mądre i przydatne.
Tylko... czy nie gubimy czegoś ważnego? We wszystkim chodzi o proporcje.
Nie każdy z nas jest rodzicem, choć pewnie większość ma w rodzinie dzieci. Natomiast każdy z nas był mały. Czy poprawne wychowanie było i jest celem samym w sobie rodzicielsko-dziecięcej relacji? Czy nie jest jedynie środkiem, narzędziem? Czy to nie miłość jest zarówno fundamentem, jak i ostatecznym celem? Oczywiście wychowujemy innych z miłości, w trosce o ich szczęście, ale jakże łatwo zaburzyć tu równowagę i sprawić, że miłość stanie się ubogą krewną dobrego wychowania.
Wyłączyłam na razie wszystkie mówiące z ekranu twarze. Nawet te, które bardzo lubię i cenię. Potrzebuję nie tyle słuchać o systemach, co po prostu doświadczyć istoty Rodzicielstwa mojego Taty - Jego miłości. Może brzmi to jak banał: "Bóg jest miłością". Tylko, kto z nas tak naprawdę tym żyje?
Nie chcę powiedzieć, że duchowe prawidła, ćwiczenia i rachunek sumienia nie są ważne - są podstawą duchowego rozwoju. Po co przedzierać się na nowo przez wykarczowaną już niegdyś dżunglę, skoro ktoś już te szlaki przetarł? Po co wystawiać się na chaos i prowadzenie na manowce przez złego ducha? Tylko znów warto zadać sobie pytanie, czy celem samym w sobie jest rozwój? Albo, co gorsza, czy celem jest prężenie muskułów duchowych? Albo, co jeszcze gorsze, czy celem jest zasługiwanie na miłość? Albo, co najgorsze, czy celem jest autozbawienie?
Przy okazji tematu rachunku sumienia, warto praktykować go nie tylko z kontekście grzechów, ale i tego, co się udało, patrzeć na dobro. Dopiero te dwie rzeczywistości - nasza słabość i miłość dokonująca się w nas i dzięki naszym wyborom - dają pełniejsze spojrzenia na drogę i Boże działanie.
Wracając do tematu, Bóg kocha. Spojrzenie Jego miłości jest cudowne, zaskakujące, kojące, uwalniające. Dzisiejsza Ewangelia dotyka tego. Dawniej, kiedy słuchałam o perle, to myślałam zawsze o tym, że to Chrystus jest moją odnalezioną perłą, czasem wręcz wpadałam w lęk, czy aby na pewno to lub tamto nie jest zbyt ważne? Czy Jezus jest perła jedyną? I to wszystko dobrze. Ale co gdyby tą przypowieść odwrócić? Gdyby to Jezus był człowiekiem, który perły wypatrywał i wreszcie znalazł - ciebie. Jedyny skarb. Poszedł, sprzedał wszystko, co miał, nawet własne życie i kupił tę perłę, kupił prawo do ziemi, na której zakopano ten Jego skarb - ciebie. A teraz siedzi i patrzy na niego. I to, co widzi jest w Jego oczach bardzo dobre. I kontempluje twoją duszę z uśmiechem zachwytu.
Kiedyś podczas modlitwy fragmentem Pisma Św. o sądzie nad Jezusem, przeżyłam doświadczenie tego, że to był sąd nade mną. Chciałam oczami ducha zobaczyć Jezusa przed Piłatem, tymczasem jedyne co widziałam to siebie na scenie, uginającą głowę pod ostrzałem oskarżających spojrzeń i słów. Nie umiałam patrzeć w oczy tym ludziom. I nagle spojrzałam w inne oczy, zupełnie inne, bezkresne, miłosne, rozumiejące. Poczułam okrywający mnie płaszcz i słowa, że choć ja nie umiem wytrzymać tych spojrzeń, to On może. Był to Jezus ubiczowany, cierniem ukoronowany. Kochający. Spokojny. Ten sąd nade mną tam wtedy się odbył.
Człowiek jest jak drzewo, ma korzenie, pień, koronę, kwiaty, liście i owoce. Czy nasza epoka nie zanadto akcentuje istotę owocowania, zapominając jakby o tym, że korzenie muszą najpierw pić? Bo życie, bo miłość nie jest z nas. Bez tego picia miłości, owoców zdrowych nie ma szansy być. Codziennie, chociaż 15 minut, chociaż 5 minut, pozwalajmy Mu się kochać. Reszta będzie dokonywać się sama, ona jest tylko skutkiem. Pozwólmy Mu odnajdywać Jego skarb, a łatwo odnajdziemy swój własny.
„Wytrwajcie we Mnie, a Ja [będę trwał] w was. Podobnie jak latorośl nie może przynosić owocu sama z siebie - jeśli nie trwa w winnym krzewie - tak samo i wy, jeżeli we Mnie trwać nie będziecie. Ja jestem krzewem winnym, wy - latoroślami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić”. (J 15, 4-5)