"Dzieci są słodkie, ale nieekologiczne". "Sam fakt, że żyjemy oznacza zanieczyszczanie planety"
Mariusz Staniszewski pisze w Tygodniku Interii o współczesnych ekologach, którzy problemów klimatycznych upatrują w przyroście naturalnym. I nie są w swoim żądaniu depopulacji pionierami, ponieważ już na początku zeszłego wieku demograf Thomas Robert Malthus pisał: "Można bezpiecznie stwierdzić, że populacja pozostawiona bez kontroli powiększa się w postępie geometrycznym w taki sposób, że podwaja swoją ilość co każde dwadzieścia pięć lat". Różnica jednak polega na tym, że Malthus kierował się dobrem ludzi, a współcześni ekolodzy w ludziach widzą największe zagrożenie.
Staniszewski zwraca uwagę, że Patric J. Buchanan w "Śmierci Zachodu" na początku wieku, stwierdził, że "Malthus mylił się równie mocno, jeśli chodzi o kwestie produkcji żywności, co Ehrlich [Paul], w kwestii światowych zasobów naturalnych, o których zapewniał nas, że są na wyczerpaniu. Sześć miliardów ludzi żyjących obecnie na Ziemi żyje w warunkach dużo większej wolności i prosperity niż trzy miliardy w 1960 roku, dwa miliardy w 1927 roku czy jeden miliard w 1830 roku"
- W całym tym wołaniu obrońców planety o ograniczenie liczby urodzin, czy nawet o poddawanie się sterylizacji, najbardziej zastanawiające jest, że dotyczy to społeczeństw, w których i tak dzieci rodzi się mało. Za mało, by w dłuższej perspektywie kraje te mogły przetrwać. Mniej dzieci w Szwecji, Francji, Niemczech, Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych czy Polsce w żaden sposób nie poprawi sytuacji na świecie, gdyż największy przyrost naturalny notuje się w Afryce i Azji.
Ograniczanie liczby dzieci w krajach zachodnich oznaczać będzie jedynie tyle, że nasze miejsce zajmą inni. Ci, którzy przyjdą tu szukać lepszego życia, bo tam, gdzie się urodzili, rządom nie zależy na rozwiązywaniu problemów społecznych
- pisze Staniszewski, który nazywa tę tendencję "cywilizacyjną eutanazją" i porównuje do upadku Rzymu
Z całością tekstu, można się zapoznać TUTAJ