[Tylko u nas] Tomasz Terlikowski: Nie tylko Korwin
Janusz Korwin-Mikke jest tego smutnym przykładem. Ten performer (bo za polityka trudno go uznać) przyzwyczaił już swoich odbiorców do najbardziej kuriozalnych słów o osobach niepełnosprawnych czy kobietach, a teraz postanowił błysnąć bon motem o dzieciach i pedofilach. W największych skrócie (bo jakoś nie mam ochoty go cytować) Korwin-Mikke uznał, że lepiej by było, zamiast walczyć z pedofilią, pogodzić się z tym, że kilkadziesiąt dzieci rocznie (w rzeczywistości jest ich o wiele więcej, ale ten polityk z faktami i z liczeniem od dawna ma kłopoty) jest krzywdzonych i wykorzystywanych, i cieszyć się tym, że pozostałe dzieci nadal ufają dorosłym. Krzywda jednych (a Korwin najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, jak wielka jest to krzywda) ma więc być gwarantem spokoju dla dorosłych. Komentować tych przemyśleń, na spokojnie, się nie da, więc daruje sobie słowa, które cisną mi się na usta. Nie będę też wzywał jego kolegów partyjnych, bo gdyby rozstawali się oni z politykami swojej formacji po każdej kuriozalnej wypowiedzi, to zostałoby ich zaledwie kilku. Zamiast tego zadam pytanie, i to ono jest kluczowe, ilu jeszcze Polaków, nawet jeśli wyraża to w sposób o wiele bardziej kulturalny i zawoalowany, w istocie myśli dokładnie tak samo.
Ilu z nas (i na prawicy i na lewicy) lekceważy dobro ofiar, o ile ich interesy i ich bezpieczeństwo uderza w dobre imię instytucji, jaką szanujemy, albo reżysera, którego cenimy? Ilu lewicowców broniło Romana Polańskiego, a ilu prawicowców wciąż jeszcze przekonuje, że od dobra ofiar ważniejsze jest dobro instytucji i rzekomo (świadomie piszę rzekomo, bo z wszystkich badań, jakie znamy, wynika, że fałszywe oskarżenia o molestowanie seksualne księży stanowią promil tych prawdziwych) skrzywdzonych pomówionych. Poważne media katolickie i prawicowe posługują się kłamstwami o niewinności ks. Andrzeja Dymera (podczas gdy wszystkie sądy i świeckie i duchowne sam fakt molestowania uznały, tyle że w przypadku świeckich jedne uznały, że nie było to przestępstwo, a drugie, że przestępstwo się przedawniło, a kościelne nawet w pierwszej instancji wyrok wydały, a drugą – najwyraźniej wiedząc, że ksiądz jest winny – wstrzymywało przez wiele lat orzeczenie). Wszystko oczywiście w duchu obrony instytucji i kapłana, a z pełnym lekceważeniem ofiar.
W duchu Korwin-Mikkego jest także przekonywanie, że ofiary są niewiarygodne, bo nie są nasze, albo za długo zwlekały z oskarżeniem, albo zwróciły się do niewłaściwej osoby, a także nieustanne przekonywanie, że zajmowanie się sprawa molestowania i ujawnianie tych spraw szkodzi Kościołowi. To kompletna bzdura, bo naprawdę Kościołowi szkodzi molestowanie i fakt, że przez wiele lat je tolerowano i kryto, a nie to, że teraz te sprawy się ujawnia. Interes Kościoła to – zgodnie z Ewangelią – interes najsłabszych, a nie zachowanie spokoju i zaufania społecznego. Na zaufanie trzeba sobie zasłużyć, ono nie jest dane za darmo, a jeśli ktoś zawiódł zaufanie, to – zamiast udawać, że nic się nie stało – powinien zacząć pracować nad jego odzyskaniem. To jest jedyna, sensowna droga. Innej nie ma.
I dlatego, zamiast tylko potępiać (to proste, oczywiste i w zasadzie bezproduktywne) performera, który zgrywa polityka, warto zadać sobie pytanie, czy i w moim myśleniu nie ma analogicznych do przekonań Janusza Korwina-Mikkego założeń. Z nimi warto się zmierzyć.