„Fabrykę odbudujemy”. Wiceszef firmy produkującej Paluszki Beskidzkie dziękuje za potężne wsparcie
W jakich okolicznościach dowiedział się Pan o tym, że płonie zakład?
Pożary wybuchły w nocy z 12 na 13 lipca. Dowiedziałem się o nich z wiadomości – pełnych wyrazów współczucia i deklaracji pomocy – które otrzymałem na telefon. Od razu wpisałem „AKSAM” w wyszukiwarkę internetową i już wiedziałem, co się dzieje. Ubrałem się i szybko pojechałem do firmy, po drodze dzwoniąc do mamy, która opowiedziała mi, co się stało.
„Czuliśmy potrzebę, żeby pracowników uspokoić”
Co Pan zastał na miejscu?
Tam wciąż działały służby, strażacy nadal walczyli z ogniem. Przyjechały osoby ode mnie z firmy, zastałem też mojego tatę z pracownikami, którzy po prostu bezradnie stali i patrzyli na to wszystko. Już wtedy dużo osób chciało nam pomóc. Był wojewoda małopolski Krzysztof Klęczar (który nie jest z rodziny), nasz broker ubezpieczeniowy, burmistrz gminy Kęty. Przedstawiciele władz od razu zadeklarowali pomoc.
To z pewnością ważne gesty, jednak patrzyliście na zniszczone hale produkcyjne rodzinnej firmy.
Gdy patrzyłem, jak wszystko płonie, ogarnęło mnie uczucie bezradności, czułem smutek i żal. Nie wiedzieliśmy, kiedy strażacy zdołają zatrzymać ogień. Na szczęście udało uratować się największą halę i już w sierpniu będzie mogła działać na nowo.
Czy w tamtej chwili mogliście już wiedzieć, jak poważne będą straty?
Wtedy nie wiedzieliśmy, gdzie pożar się zatrzyma. Czy magazyn wyrobów gotowych spłonie, czy uda się go uratować. Magazyn surowców już płonął. Kiedy ogień doszedł do kartonów, do folii, to wszystko zaczęło się rozprzestrzeniać szybciej. Gdyby ogień objął też magazyn wyrobów gotowych, byłoby podobnie.
Kiedy zaczęły się pojawiać pytania ze strony pracowników, co z nimi będzie.
Tak naprawdę nie wiem, my chyba wyprzedziliśmy te pytania. Będąc tam, widzieliśmy wielu pracowników, i tych, którzy pracowali wtedy na nocnej zmianie, i tych, którzy przyszli. Przyjeżdżali pod firmę i tak samo jak my stali, patrzyli, płakali, widząc, co zastali. Po prostu czuliśmy potrzebę, żeby tych pracowników uspokoić, dlatego już w pierwszych dniach podjęliśmy konkretne decyzje.
Kim są wasi pracownicy?
To okoliczni mieszkańcy. Zatrudniamy ponad 600 osób. Działamy od 1993 roku. Rok temu obchodziliśmy 30-lecie zakładu.
„Jesteśmy w tej tragedii razem”
Jakie Pana zdaniem firma ma znaczenie dla regionu? Dla gminy Kęty?
Jesteśmy tutaj jednym z większych producentów. Fabryka mieści się w miejscowości Malec, która należy do gminy Kęty. Jest ona położona na granicy z Osiekiem, czyli z miejscowością, z której pochodzi i w której wychował mój tata. Zarówno on, jak i mój dziadek są wielkimi patriotami lokalnymi. Ciekawostką jest to, że prawie wszystkie budynki znajdują się w Malcu, jednak wciąż jesteśmy zarejestrowani w Osieku, który jest parę metrów od nas. To nie jest przypadek, ponieważ mój tata chciał, żeby ludzie z Osieka mieli pracę. Wtedy jeszcze były inne czasy. Pewnie pani pamięta…
-
CZYTAJ TAKŻE: Polityk Lewicy w Bundestagu: Niemcy muszą zapewnić miliard euro ocalałym z II wojny światowej
Tak potworne bezrobocie, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach.
Dokładnie tak. Teraz jest rynek pracownika, wtedy był rynek pracodawcy. Kiedyś było dużo trudniej o zatrudnienie.
I teraz pomimo tragedii, która spotkała zakład dalej tę pracę mają?
Przede wszystkim mają wynagrodzenie, nawet jak nie pracują, bo jesteśmy w tej tragedii razem.
Z czego wynika właśnie takie (wcale nie tak znowu powszechne) podejście do pracowników? Przecież w tej sytuacji zwolnienia grupowe czy jakakolwiek inna forma rozwiązania umów o pracę z pracownikami byłaby uzasadniona, a jednak państwo postanowili, że pensje będą wypłacane.
Taki jest właśnie przekazywany pokoleniowo nasz system wartości, którym się kierujemy. Fabrykę odbudujemy. Spaliły się rzeczy materialne. Przede wszystkim jednak jesteśmy ludźmi i ludźmi chcemy pozostać, bo pod koniec dnia chcemy móc ze spokojem spojrzeć w lustro. My żyjemy w tej lokalnej społeczności, dlatego czujemy odpowiedzialność za ich los. Gdybyśmy postąpili inaczej, to nie byłoby po prostu zgodne z naszym sumieniem i z tymi wartościami.
Pewnie zwrócił Pan uwagę na to, że odzew na deklarację Pana taty Adama Klęczara, że nie pozwolimy zwolnić pracowników, że o nich zadbamy, odbił się szerokim echem w akcjach na mediach społecznościowych, jakie to miało dla Was znaczenie?
To jest ogromne wsparcie, za które bardzo dziękujemy. Ono mobilizuje nas do działania. Jest to coś bardzo miłego, coś, czego się nie spodziewaliśmy. Powiedziała pani, że taka postawa wśród przedsiębiorców nie jest powszechna. Pozwolę się z tym nie zgodzić i stanąć trochę w obronie przedsiębiorców, bo osobiście wierzę, że wielu by tak postąpiło.
I tutaj mogę śmiało przedstawić argumenty, które za tym przemawiają. Pamiętamy czasy pandemii, w której wiele zakładów nie mogło działać – branże gastronomiczne, hotelarskie i wiele innych. I wtedy byli tacy, którzy zwalniali. Takie przykłady też znamy, które potwierdzają stereotyp takiego „złego” przedsiębiorcy. Jednak wielu przedsiębiorców wtedy solidaryzowało się ze swoimi pracownikami i ich nie zwalniali.
Inny przykład, fabryka, która spłonęła w 2019 roku, firma Iglotex, której prezesem jest pan Maciej Włodarczyk. Oni również nie zwolnili żadnego pracownika. Pan Maciej był też jedną z pierwszych osób, która zadeklarowała nam pomoc po pożarze naszych hal. Rozmawialiśmy w poniedziałek, zaraz po zdarzeniu. Opowiedział nam swoją historię, o tym, z czym oni zmierzyli się podczas pożaru i odbudowy zakładu. To dowodzi, że są przedsiębiorcy, którzy mają ludzką twarz.
„Mamy wspólny cel, żeby się odbudować”
My jako Tysol.pl i „Tygodnik Solidarność” od kilku miesięcy obserwujemy liczne zwolnienia grupowe, często związane ze zmniejszoną opłacalnością produkcji w związku ze wzrostem cen energii, w ogóle ze wzrostem kosztów produkcji. Jednak często kapitał tych fabryk czy zakładów nie leży w polskich rękach, myśli Pan, że to może mieć związek z postawą wobec pracowników?
To prawda. Zdarzają się fale zwolnień. Są przypadki, gdzie decyduje zagraniczny zarząd, który nie ma styczności z ludźmi i kieruje się tylko liczbami, wtedy jest im łatwiej podejmować takie decyzje. Zdajemy sobie sprawę z tego, że zwolnienia ludzi to też dla niektórych prawdziwe, ludzkie tragedie.
Właściwie zawsze wychodziłem z założenia, że mój tata zbudował bardzo dobrą firmę, a ja jako kolejne pokolenie jestem odpowiedzialny za to, żeby ona się rozwijała. Zdaję sobie sprawę, że nie możemy być krótkowzroczni. Mam tę świadomość i myślę, że ma ją cała nasza rodzina, że to jest dla nas historyczny moment. Mimo że w tym momencie nam ciężko, to jesteśmy ze sobą solidarni. Ta sytuacja jeszcze bardziej nas zjednoczyła. Nas jako rodzinę, ale też nas jako firmę.
-
CZYTAJ TAKŻE: Znany aktywista oskarżony o wykorzystanie dziecka
Jak widzi Pan perspektywę najbliższych miesięcy, lat?
Mamy jeden wspólny cel, żeby się odbudować. To, jak my teraz działamy, jak pracujemy, z jakim tempem, napawa optymizmem. Rzeczy czy sprawy, które normalnie by się ciągnęły, teraz dzieją się bardzo szybko, nie tworzymy sobie sztucznych problemów, tylko działamy. My nie patrzymy (tak jak spółki akcyjne) na wynik w tym roku, tylko my chcemy być firmą, która będzie się rozwijała i która za pewien czas będzie silną polską firmą, z której Polacy będą mogli być dumni.
Panie Arturze, wracając jeszcze do akcji w mediach społecznościowych, jaki ona ma dla Państwa realnie wymiar?
Ta akcja ma dla nas duże znaczenie, realnie motywuje nas, żebyśmy naszą firmę jeszcze szybciej odbudowali. Naszym największym problemem w tym momencie nie jest to, że nie sprzedajemy, tylko to, że nasze moce produkcyjne bardzo ucierpiały. Udało nam się w tym momencie wznowić część produkcji, ale jest to tylko niewielki procent tego, na co czeka rynek. Akcja wsparcia w mediach społecznościowych to piękny gest, który daje nam wyzwanie i mobilizuje do pracy. Cały ten szum, który wokół nas się zrobił, nie był w najmniejszym stopniu zamierzony. Jesteśmy nim bardzo zaskoczeni, ale pozytywnie, bo to dzięki niemu więcej ludzi mogło dowiedzieć się, że Beskidzkie jest polską marką i rodzinną firmą.
Chociaż ekonomia nie jest przecież bez znaczenia?
Tak, oczywiście, firma bez zysku nie miałaby w ogóle prawa funkcjonować. Jednak my pracujemy w branży, którą lubimy, stawiamy na ciągły rozwój, inwestujemy, jesteśmy zadowoleni z naszego modelu biznesowego.
Gdyby Pan miał zwrócić się do klientów, do odbiorców, również do tych osób, które właśnie masowo kupują i pokazują w mediach społecznościowych, że właśnie te przekąski wybierają, to jaki to byłby apel, jaka to byłaby prośba?
Naszym największym problemem w tym momencie jest to, że nie nadążamy z produkcją.
Na pewno przez jakiś czas niektórych produktów nie będzie w sklepach, ale zostaną one zastąpione innymi, jak np. orzeszki, prażynki, chrupki. Prosimy, żeby pamiętać o nas również za jakiś czas, jak już będziemy w stanie produkować i więcej towarów wróci do sklepów.
Artur Klęczar, wiceprezes zarządu firmy AKSAM / mat. arch. AKSAM