Co pozostało z koalicji i jej wyborczych obietnic
Co musisz wiedzieć:
- W ocenie autora obecna koalicja rządząca porzuciła swoje różnorodne obietnice wyborcze i skupiła się niemal wyłącznie na rewanżyzmie wobec poprzedniej władzy.
- Autor wskazuje też, że bez pozytywnej, aspiracyjnej „obietnicy” politycznej każda władza wchodzi w fazę schyłkową, a obecna koalicja takiej obietnicy nie przedstawia.
Bez "obietnicy" nie ma zwycięstwa
Wbrew powszechnie obowiązującej opinii – wyborów nie wygrywa się na prostej negacji oponentów i uprawianej przez nich polityki. Piętnowanie niezrealizowanych obietnic wyborczych, wytykanie politycznych błędów czy – ujmując to w szerszym kontekście – patrzenie na ręce sprawującym władzę to zadanie każdej politycznej opozycji. Dobra realizacja tego zadania służy jakości demokracji. Jednak nawet najlepiej piętnująca błędy i zaniechania władzy opozycja nie ma szans na przejęcie władzy, dopóki będzie jedynie polityczną manifestacją rozczarowania. By mieć takie szanse, trzeba być również manifestacją nadziei.
Nierozerwalną częścią tego, co definiujemy jako „polityka”, zawsze było słowo „obietnica”. Każde społeczeństwo ma swoje aspiracje, marzenia i lęki. Polityka je definiuje i wyraża, a także wybiera z nich te, które będą reprezentowane, oraz te, które będą się ze sobą konfrontować. W tym sensie zawsze jest obietnicą reprezentacji składaną przez polityków wobec grup społecznych, których interesy, aspiracje czy preferowany świat wartości chcą wyrażać. Każda partia lub koalicja dochodzi do władzy dzięki takim „obietnicom” i póki pozostają one w mocy, władza pozostaje „teflonowa”, czyli niewrażliwa na wszelkie polityczne ataki. Gdy wspomniane „obietnice” z różnych powodów zaczynają się wyczerpywać, nawet jeśli nie widać tego od razu w sondażach, to atmosfera wokół rządzących się zmienia, a ich „teflonowość” zaczyna zanikać. Rząd, jeśli ten moment przeoczy i nie zaproponuje nowej „obietnicy”, wchodzi w swój schyłkowy okres – to jak długo będzie on trwał, zależy od… opozycji. Jeśli skupia się ona jedynie na krytyce, to paradoksalnie wydłuża w ten sposób okres rządzenia swoim politycznym oponentom. Jeśli jednak odwołując się do realnych społecznych marzeń, aspiracji, potrzeb lub lęków, przedstawi własną polityczną „obietnicę”, to wkrótce przestanie być opozycją, a stanie się ekipą rządząca.
- KRUS wydał komunikat dla rolników
- Ważny komunikat dla mieszkańców Wrocławia
- Wyłączenia prądu. Ważny komunikat dla mieszkańców Śląska
- Ogromne złoża na Bałtyku. Niemcy nie pytali Polski o zdanie
- Pilne doniesienia z granicy. Straż Graniczna opublikowała komunikat
- Polacy żegnają Niemcy. Dane nie pozostawiają złudzeń
- Jarosław Kaczyński ukarany. Jest decyzja komisji
Minione obietnice
Dla przykładu w 2005 roku POPiS niosła do władzy obietnica budowy uczciwego i sprawnie działającego państwa. Na ostatniej prostej kampanii PiS dorzuciło do tego obietnice bardziej solidarystycznej polityki, dzięki czemu ostatecznie wygrało wybory. Kampanię w 2007 roku PO przez większość czasu koncertowo przegrywała, skupiając się jedynie na totalnej krytyce rządzących. Punktem przełomowym tamtej kampanii było wprowadzenie przez Donalda Tuska narracji o „irlandzkim cudzie, który jest możliwy także w Polsce”. Aspiracyjna opowieść wpisująca się idealnie w modernizacyjne marzenia coraz większej części polskiego społeczeństwa dużo lepiej ogniskowała emocje, niż trącąca myszką sanacyjna narracja PiS o „gonieniu aferzystów”.
Społeczne aspiracje, które PiS zignorowało w 2007 roku, wyniosły do władzy w roku 2015. W pamiętnej kampanii formacja Jarosława Kaczyńskiego nie tylko bardzo sprawnie piętnowała niezrealizowane przez ekipę Tuska obietnice modernizacji, lecz także potrafiła przeciwstawić im własną modernizacyjną obietnicę. Zamiast neoliberalnej opowieści PO o „uwolnieniu energii Polaków” mówiono o „solidaryzmie społecznym” czy „zrównoważonym rozwoju”. Obiecano nie tylko rozwój, lecz także państwo, które nie będzie zostawiać nikogo w tyle. W rezultacie PiS nie tylko wygrywało kolejne wybory, lecz także stało się na wiele lat (w niektórych sondażach dalej pozostaje) najpopularniejszą partią w Polsce. Jakie polityczne „obietnice” reprezentuje obecna koalicja? Spróbujmy się temu przyjrzeć.
Co obiecywali?
– Nie byłem zwycięzcą tych wyborów, byłem drugi na podium. Wy oczekujecie ode mnie, żebym spojrzał w lustro bardzo krytycznie i tak szczerze siebie ocenił. Ale chciałbym wszystkim tym, którzy mówią: „Daliśmy ci zwycięstwo, a ty to zmarnowałeś, tak niewiele zrobiłeś”, powiedzieć: „Nie, nie daliście mi zwycięstwa. Dostaliśmy niecałe 31 proc. głosów”
– mówił wyraźnie zirytowany premier na spotkaniu z wyborcami w Piotrkowie Trybunalskim w zeszłym miesiącu. Później powtórzył to samo w podcaście Onetu „WojewódzkiKędzierski”. Choć był to wyraźny sygnał narastającej frustracji, to trudno też zarzucić Tuskowi, że w tym wypadku mija się z prawdą. KO nie wygrała ostatnich wyborów i gdyby ograniczyć je jedynie do starcia dwóch wielkich hegemonów sceny politycznej, to można powiedzieć, że w bezpośrednim starciu między premierem Donaldem Tuskiem a premierem Mateuszem Morawieckim zwycięzcą okazał się ten drugi. To, że mamy na czele rządu premiera Tuska, nie wynika ani ze sprawności tego polityka, ani z politycznej siły składanych przez niego obietnic. To nie obietnice KO, lecz suma obietnic jej oraz koalicjantów z lewicy i Trzeciej Drogi spowodowała, że doszło w Polsce do zmiany władzy.
Jakie to były obietnice? Lewica obiecywała swoim kulturowo progresywnym wyborcom załatwienie ważnych dla nich spraw, takich jak liberalizacja ustawy aborcyjnej czy wprowadzenie związków partnerskich. Dla lewicowo-gospodarczej części swojego elektoratu obiecała, że „nic, co dało PiS, nie będzie zabrane”, a ponadto uda się jeszcze ten pakiet poszerzyć o dodatkowe prospołeczne rozwiązania w postaci renty wdowiej czy skrócenia tygodnia pracy. Politycy Trzeciej Drogi obiecywali modernizację idącą w poprzek klasycznych plemiennych podziałów. Polityka miała być skupiona na konkretnym celu, a spory o to, jak do tego celu dojść, miały być pozbawione typowych dla naszej krajowej polityki toksycznych nawalanek. PO z kolei z jednej strony składała typowe dla siebie symboliczno-aspiracyjne obietnice o tym, że dzięki powrotowi do władzy lubianych przez europejski mainstream polityków Polska „powróci do europejskiej pierwszej ligi”, „stanie się w Europie rozgrywającym” itd., z drugiej zaś – dla tej części elektoratu, która chciała politycznej, a często też klasowej zemsty na poprzedniej władzy i jej zwolennikach, miała obietnicę brutalnego rewanżyzmu na poprzednikach.
Koalicjanci na bocznym torze
Jak widać, były to bardzo różne obietnice skierowane do różnych elektoratów, często sprzeczne ze sobą do tego stopnia, że realizacja ich wszystkich nie była możliwa w ramach jednego układu rządzącego. Jednak można było przynajmniej negocjować różne racje, a w innych szukać kompromisu, który zawarłby się w długiej, a nie tylko 13-stronicowej umowie koalicyjnej. Jednak tu wybór premiera zdawał się determinować cały kurs koalicji. Donald Tusk, polityk określany przez byłych bliskich współpracowników jako bezwzględny i niezbyt skłonny do kompromisu, nawet nie udawał, że cokolwiek obchodzą go wyborcze obietnice koalicjantów, i od początku postawił na brutalną politykę napędzaną silnym resentymentem.
Zombie i antyspołeczna Nowa Lewica
To bardzo znamienne, ale gdy dziś myślimy o obecnym układzie rządzącym, przed oczami staje nam twarz Donalda Tuska. Jeszcze rok temu widzielibyśmy twarze wszystkich liderów koalicji przez jednych zwanej „Koalicją 15 października”, a przez innych – „Koalicją 13 grudnia” (ja nie lubię obu tych nazw): Donald Tusk, Szymon Hołownia, Władysław Kosiniak-Kamysz i Włodzimierz Czarzasty – każdy z nich reprezentował inne środowisko polityczne i inne obietnice skierowane do różnych elektoratów. Dziś jedynym ośrodkiem władzy narzucającym całą treść oraz formę uprawianej polityki pozostaje lider KO.
Na temat upadku Trzeciej Drogi warto by napisać osobny tekst. Dziś obie tworzące ją do niedawna formacje stoją na granicy politycznego istnienia i o ile PSL ma jeszcze szanse na przetrwanie, o tyle formacja Hołowni jest już politycznym zombie. W przypadku lewicy jest nieco lepiej, ale sytuacja może się szybko pogorszyć. Pozostając w rządzie, formacja Czarzastego firmuje prowadzoną przez obecną władzę antyspołeczną, a nawet często antyludzką politykę. Masowo likwidowane porodówki oraz plany Ministerstwa Zdrowia, by kobiety w Polsce powiatowej rodziły na SOR-ach, to tylko ostatni przykład takiej polityki. Można by zapytać, czy zdaniem polityków NL aborcja jest prawem kobiety, ale już poród w cywilizowanych warunkach nie? A może oba już nie są, bo przecież przepisy prawne w kwestii dopuszczalności aborcji również pozostały niezmienione. O jakichkolwiek sukcesach lewicy w tym rządzie trudno mówić. Nie jest takim sukcesem z pewnością okrojona ustawa o rencie wdowiej i raczej nie będzie ogryzkowa ustawa o statusie osoby najbliższej zamiast obiecywanej – o związkach partnerskich.
Został tylko Tusk
Wobec słabości koalicjantów i ich postępującej abdykacji z walki o realizację swoich obietnic to KO i jej lider prezentują się najlepiej. Widać to w sondażach. Za pomocą ręcznie sterowanej przez ministra Waldemara Żurka prokuratury oraz zaprzyjaźnionych mediów premier planuje dostarczyć opinii publicznej wiele odsłon spektaklu pt. „Rozliczamy zbrodnie PiS-u”. Oczywiście istnieje elektorat, dla którego kwestia ta jest wręcz fundamentalna. Jednak pozostaje pytanie o jego liczebność. W 2023 roku, po 8 latach rządów PiS-u, gdy zmęczenie społeczeństwa władzą i rozmaite do niej pretensje były emocjami dużo bardziej odczuwalnymi, antypisizm jako doktryna polityczna nie dał zwycięstwa w wyborach. Czy po 4 latach rządów obecnej koalicji, gdy dużo naturalniejszym odruchem będą rozmaite pretensje do obecnej, a nie poprzedniej władzy, da się na tym paliwie wygrać wybory? Nie sądzę. Tym bardziej że – jak starałem się wykazać w tym tekście – nie da się wygrać żadnych wyborów jedynie na negacji przeciwnika.
Czy obecny rząd ma do zaproponowania cokolwiek innego? Tu znamienna zdaje się być niesławna wypowiedź Andrzeja Domańskiego. Minister finansów i gospodarki pytany o to, czy podczas głosowania nad odebraniem immunitetu Zbigniewowi Ziobrze i wnioskiem o areszt tymczasowy „zadrży mu ręka”, odpowiedział z wyraźną ekscytacją:
„Dla takich chwil warto być w polityce. To jest też sens bycia w polityce”.
Jeśli dla ministra odpowiedzialnego za gospodarkę i finanse dużego, europejskiego państwa sensem funkcjonowania w polityce nie jest rozwój kraju, jego modernizacja czy dbanie o bezpieczeństwo ekonomiczne obywateli, lecz uczestnictwo w rewanżystowskich spektaklach, to trudno się dziwić temu, dlaczego obecny rząd tak źle funkcjonuje.
Samooszustwo Tuska
Zresztą minister Domański nie jest tu odosobnionym przypadkiem. Cały rząd na czele z premierem zdaje się istnieć jedynie po to, by walczyć ze swoimi poprzednikami. Walczyć także za pomocą środków niejednokrotnie naruszających prawo, co trudno nazwać inaczej niż demolowaniem państwa. Pisałem na łamach naszego tygodnika niejednokrotnie o szkodliwości tej polityki. Gdy niedawno jeden z dziennikarzy całkiem przytomnie zwrócił premierowi uwagę, że zmiana ustawy za pomocą rozporządzenia (co zrobił minister Żurek w sprawie losowania sędziów) jest złamaniem prawa, Tusk odpowiedział:
– Nikt mnie nie będzie uczył, co jest łamaniem prawa i co jest wykorzystywaniem prawa przez władzę polityczną. Cały mój rząd, w tym minister Żurek i ja, osobiście od dwóch lat robimy wszystko, by przywrócić rządy prawa w Polsce, a nie żeby łamać prawo.
Jeśli pan premier naprawdę wierzy w to, co mówi, to jest wręcz klinicznym przykładem, że człowiek może okłamywać nawet samego siebie.
[Tytuł, śródtytuły i sekcja "Co musisz wiedzieć" pochodzą od redakcji]



