[Tylko u nas] dr. Piotr Łysakowski: Obrazki 3. "Rechot historii. Wypowiedzenie wręczał mi stary komuch"

No i jeszcze – wypowiedzenie z pracy wręczał mi kadrowiec stary „komuch”. Znowu usłyszałem rechot historii.
 [Tylko u nas] dr. Piotr Łysakowski: Obrazki 3. "Rechot historii. Wypowiedzenie wręczał mi stary komuch"
/ morguefile.com

Było to w Sylwestra (roku dokładnie nie pamiętam) późny wieczór – nie chodziłem jeszcze do szkoły albo byłem w pierwszej klasie – (czyli musiał to być 1959 albo 1960 rok) – wracamy do domu od Dziadków gdzieś w okolicach budynku Saska 107 zaczynam obrzucać się z Ojcem śnieżkami. Ni z tego ni z owego od Waszyngtona bardzo szybko podjeżdżają 3 mercedesy (o ile pamiętam dobrze – akurat takie rzeczy zapadają mi mocno w pamięci – „W 100” i „Adenauer” - przy okazji warto zwrócić uwagę na marki samochodów jakimi jeździli wówczas „wybrańcy narodu”). Tak się złożyło, że rzucaliśmy w siebie ze sporej odległości, a pasażer wychodzący (może lepiej wybiegający) z jednego z aut, które podjechały znalazł się akurat na „linii strzału”. Dzięki Bogu nie został „utrafiony” bo dość szybko zniknął w klatce schodowej budynku, na ścianie którego jest jeszcze, do dziś, ślad po tablicy upamiętniającej to, że w nim mieszkał. Tatuś mocno zbladł (wtedy nie rozumiałem z jakiego powodu) i chyba przy okazji prawie dostał ataku serca. Otóż „ostrzelaliśmy” przy wspomnianej radosnej sylwestrowej okazji towarzysza Wiesława (jak ktoś nie wie kto zacz nie sobie rzuci okiem do Wiki) wraz z ochroną. Były więc realne podstawy do „niepokoju”. Pierwszy sekretarz + pilnujący go ubecy musieli być jednak w dobrych nastrojach bo jakoś nic się nie stało – ba nawet nie było cienia reakcji z ich strony. Dla mnie zaś było to pierwsze bardzo bliskie spotkanie z ukochaną władzą ludową.

 

1986 właśnie wróciłem z nart – od swojej Mamy dostaję informację, że szuka mnie od paru dni „...Pan Profesor … X...” (nazwiska gościa nie pamiętam) – „...zostawił telefon koniecznie zadzwoń...”. Dzwonię przedstawiam się , On też i pyta czy nie „...przyszedłbym do nich do pracy... !?”. Owszem tak ale wcześniej chciałbym się dowiedzieć kim są ci „...my / nas...” potem będziemy gadać na ten temat. Facet unika (mimo kilka razy powtarzanego pytania) odpowiedzi. Ostatecznie po jakichś kilku minutach udało mi się wydusić z niego odpowiedź – Akademia Spraw Wewnętrznych innymi słowy mówiąc SB. Lekko odeszły mi wody – to najpierw. Potem refleksja – ha skoro do mnie przychodzą to muszą wiedzieć bardzo mało albo nic (bo przecież inaczej, by nie przyszli). Na końcu zaś pytanie skąd wzięli moje dane (pytanie pozornie durne ale nie zupełnie i nie do końca). Do dziś jednak nie wiem co o mnie wiedzieli bo (z wyjątkiem moich akt paszportowych) nie ma w otwartej przestrzeni archiwalnej moich akt (a jeśli nie brać pod uwagę mojej skromnej osoby to tak czy owak powinny być choćby z racji opisanych wcześniej „przygód” mojej żony). Dziś wiem natomiast kto mnie „nadał” - otóż uczynił to Pan Profesor „....” kolejny (po moim Szefie) Dyrektor IH PAN – nie powiem lekko mnie to pod.....o (przepraszam) poirytowało (choćby i z tego względu, że powinien mnie o tym fakcie poinformować – mimo, że nie byłem już w tym czasie pracownikiem IH). Poleciałem więc „z twarzą” i informacją do swojego Profesora. Szybka rada „...nich Pan do niego zadzwoni...” i powie, że konsultował sprawę za mną , a ja z kolei rozmawiałem w tej sprawie z … tu pada nazwisko mocnego partyjnego historyka byłego pracownika „resortu”... „. Jako się rzekło tako się zrobiło. „Naukowiec” był nieco zbulwersowany tym, że podzieliłem się wiedzą z naszej rozmowy z „...innymi...” osobami bo „...przecież zobowiązał się pan do dyskrecji...”. Obśmiałem faceta bo w naszej rozmowie ani przez moment do niczego nikt mnie nie zobowiązywał (i tym samym ja też do czegokolwiek się nie zobowiązywałem), a nawet gdyby to i tak zaraz bym komuś o tym opowiedział. I tak świetlana kariera funkcjonariusza SB (z naukowym stopniem) legła w gruzach nim się jeszcze rozpoczęła. Grymas historii – prawda !? Później dowiedziałem się, że takie propozycje dostali jeszcze dwaj moi Koledzy (dziś Profesorowie) – obaj zachowali się podobnie jak ja. I jeszcze na koniec tego „obrazka”. W sposób wyraźny jeśli przyjąć, że (patrz wyżej) wiedzieli o mnie cokolwiek była to próba przygotowywania sobie „kadr” pod nadchodzące zmiany polityczne. Prosty wniosek z tego, że akcja „pierestrojka” już się zaczynała.

 

Zaczynam po długiej przerwie pracę – „Gabinet do spraw Kontaktów z Partiami Politycznymi” Urząd Rady Ministrów (dziś KPRM), początek roku 1992. Szybko dochodzę do wniosku, że jeśli mają być „...kontakty z partiami...” to mają (i muszą być) one rzeczywiste. Robię więc tour po wszystkich siedzibach od PC poprzez UW, SLD (czy jak to się tam wtedy nazywało) po mniejsze struktury. „Wizytuję” oficjalnie z błogosławieństwem ministra odpowiedzialnego za „gabinet”. Ciekawe ale wszędzie spotyka się z niedowierzaniem, że „...ktoś z URM przychodzi i chce rozmawiać, czegoś się dowiedzieć...bo przecież poprzednio nikt się z nami nie chciał spotykać...”. Dla mnie to zupełnie normalne – dziwię się tylko, że oni się dziwią. Z drugiej strony to także swoista cenzurka dla poprzedników, którzy w sposób widoczny nic nie robili „piastując”, biorąc kasę i mając wszystko w ….. . Fakt nie zostawili (nie zostawiono) czegokolwiek co byłoby potrzebne, przydatne – poprzednim szefem struktury był gdańszczanin (podobno wspaniały polityk i wizjoner), który dziwnie zniknął z politycznego horyzontu. Nie napiszę tu co mówili o Nim Niemcy, z którymi miał styczność – bo to i śmieszne i (chyba) kompromitujące. Do wyznaczonych zadań dochodziła jeszcze tzw. bieżączka. Akurat w tym przypadku – z mojego punktu widzenia – było to bardzo ciekawe – rodziła się Samoobrona. Zostałem oddelegowany na pierwszy zjazd tejże – odbywał się w Hali Gwardii. Prawdę mówiąc po raz pierwszy znalazłem się w świecie zupełnie innym od tego, który do tego momentu znałem (a może inaczej - takiego jaki sobie wyobrażałem) – zupełny Monty Python. W chwili, gdy usłyszałem tekst skierowany do jednego z przemawiających „...proszę nie gryźć mikrofonu i wyjąć go z ust...” (to czysta prawda proszę mi wierzyć) nie wiedziałem czy się śmiać czy płakać. W takiej sytuacji (a miałem odczytać przed zgromadzonymi list od „mojego” ministra) stwierdziłem, że nie będę kompromitował „urzędu” i poproszę (szukając jakiegoś pretekstu) o jego przedstawienie kogoś z prowadzących zgromadzenie. Dodajmy jeszcze, przy okazji, do tego co wyżej, że na trybunach hali było sporo „...chłopaków od Bola (Tejkowskiego)...” wykrzykujących różne dziwaczne hasła. Z tego punktu widzenia moje (oficjalne) wystąpienie było tym bardziej wykluczone. Poszedłem więc 'za kulisy” i wytłumaczyłem szefowi całego przedsięwzięcia, że nie mogę odczytać listu między innymi i z tego powodu, że cierpię na potworny ból gardła. Duży facet w brązowym garniturze z bistoru (lub czegoś podobnego), źle dopasowanym do koszuli krawacie (albo generalnie niepasującym do niczego w co był ubrany) popatrzył na mnie uważnie wziął pismo i gdzieś poszedł. Później słyszałem jak kalecząc frazy i opuszczając znaki przestankowe czytał to co mu przekazałem. Potem był znany z różnych „eventów”, został parlamentarzystą i Vce Premierem RP. Skończył zaatakowany (jak twierdzą) przez „seryjnego samobójcę” w Warszawie.

Moja kariera w URM trwała tyle ile Rząd Jana Olszewskiego. Potem ni z tego ni z owego „mój” Minister podał się do dymisji i zniknął nawet nie powiedziawszy swojej „załodze good bye frajerzy”. Cóż zrobić po raz kolejny okazałem się zwykłym naiwniakiem. Kolega ze studiów, który był Dyrektorem w „gabinecie” tez jakoś się wymiksował ze sprawy nie czując potrzeby obrony personelu. Później był parokrotnie ambasadorem RP w Słowacji i Republice Czeskiej, ministrem w Kancelarii ŚP Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a na samym końcu okazało się, że miał jakiś incydent z SB (o tyle to interesujące, że za PRYLU przywoziłem Mu z Londynu różne bezdebitowe wydawnictwa i solidarnościowe dokumenty) co i tak nie przeszkodziło w kontynuowaniu kariery w dyplomacji. Charakteryzował się też i tym, że zapraszał na obiad w kantynie urzędu, a po jego spożyciu (a tuż przed płaceniem zań) zaczynał się nerwowo rozglądać i sprawdzać kieszenie, po to by w chwilę później stwierdzić, że „... o kurcze właśnie zapomniałem portfela, możesz za mnie zapłacić...”. Zdarzyło się to (co najmniej) kilka razy, potem już ja Go zapraszałem żeby oszczędzić (nam obu) głupich sytuacji. No i jeszcze – wypowiedzenie z pracy wręczał mi kadrowiec stary „komuch”. Znowu usłyszałem rechot historii.

 

Standardowo jestem (po raz kolejny) bez pracy (pierwsza połowa 2003) – siedzę sobie w domu i …. no właśnie – i sobie siedzę – telefon – dzwoni polityk (były minister) „... może by Pan mnie odwiedził...”. Podaje adres – jakiś daleki Targówek. Czemu nie, pojadę będzie się przynajmniej przez moment coś działo przerwa w pustce. Jakaś fundacja „...europejska...” gadamy sobie jakiś czas – zwykłe „bla, bla, bla”. Ni z tego ni z owego pada z Jego strony pytanie o „Samoobronę”. Ze śmiechem opowiadam (patrz wyżej) swoje „przygody” na pierwszy zjeździe i definiuję ich jako strukturę (może i wyrosłą z buntu wsi) postkomunistyczną mocno związaną ze służbami, reprezentującą nie wiadomo czyje interesy (oprócz chłopskich), zwracam też uwagę na obecność chłopaków „od Bolka T” na zjeździe co dla mnie było, z politycznego punktu widzenia, raczej nie do przyjęcia. Rozmowa po tej mojej deklaracji nie trwała zbyt długo – pożegnaliśmy się jednak życzliwie. Potem zastanawiałem się po co mnie do siebie zaprosił. Refleksja nie trwała (tak się akurat złożyło) zbyt długo – tego samego dnia w „dzienniku TV” obserwowałem kolejny zjazd (albo więc przedwyborczy „Samoobrony”) w pierwszym rzędzie siedział facet, z którym rano gadałem. Od tego z porannej pogwarki różnił się tylko tym, że miał biało – czerwony krawat. Przez chwilę (serio) przecierałem oczy po to, by po chwili oprzytomnieć – zrozumiałem cel rozmowy. Zrozumiałem też, że dziś rano zmarnowałem szansę, by zostać wielkim politykiem (bezwzględnie szło o znalezienie kandydatów na listy wyborcze – kandydatów z wyższym wykształceniem), posłem itd., itp., (to sarkazm oczywiście). Tak historia mojego życia, to historia zmarnowanych szans ! Dodam tylko, że wspomniany polityk jest teraz cenionym działaczem partii rządzącej robiącym karierę na salonach europejskich (kolejne „obrazki” z Jego udziałem w przygotowaniu – póki co ze względu na wybory do Parlamentu biorę na wstrzymanie).

 

Spotkaliśmy się (było nas trzech) z kolegą, który kiedyś (pewno miało to miejsce w 2004 roku). Wcześniej pracował w IV Departamencie SB (studiowaliśmy razem, później grywaliśmy z nim w piłkę na Gwardii – wcześniej o tym wspominałem już we wcześniejszych „obrazkach” – ja z kolei pracowałem wtedy akurat w IPN/ie co będzie miało jeszcze znaczenie dla tej narracji), zweryfikowany negatywnie (nie mogło być inaczej) pracował, jako fachowiec, w jakiejś firmie ochroniarskiej i robił dalej to co robił wcześniej znaczy się nie mogąc już ścigać księży i katoli - pił. Właściwie to do dziś nie wiem po co było to spotkanie - pal to licho zresztą. Miejscem spotkania była dziś już nieistniejąca „Bajka” (Nowy Świat 44) ze swoim postprlowskim nastrojem. Miejsce o tyle charakterystyczne, że w latach 60 / tych spotykali się tam SB/cy ze swoimi TW (patrz n.p., dzieje inwigilacji Edwarda Kemnitza pomnikowej postaci polskiej prawicy narodowej). Historia w formie w pełni ironicznej lubi się powtarzać. Teraz to my „przesłuchiwaliśmy”. Serio jednak – po wypiciu kilku kieliszków rozwiązał mu się język – stwierdził, że jakbyśmy widzieli kto „...dla niego robił to byśmy pospadali z krzeseł... ale w tej kwestii więcej nie powie by by go zabili...” (jednego z jego TW zresztą znałem do pierwszej lustracji zorganizowanej przez PiS pełnił relatywnie wysokie stanowiska, później zapadł się pod ziemię). Potem opowiedział historię, którą parę razy powtarzałem w radio podczas rozmów o mordach na księżach, jako przykład kompletnej abnegacji (a może i świadomego zaniedbania rządu Mazowieckiego). Otóż w 1990 (albo 1991 – nie pamiętam tego dokładnie – tak czy owak już w „nowej Polsce” i już po rozwiązaniu Departamentu IV) roku nielegalnie zdejmowali wcześniej założone podsłuchy z różnych miejsc swojej pracy. W tym konkretnym przypadku był to lokal KIK (Warszawa na Bartoszewicza). Na Bartoszewicza robili to w nocy. Z sąsiadującego bezpośrednio z KiK/iem nie udało się postanowili więc włamać się do biura i tam załatwić sprawę „bezpośrednio” i ostatecznie. Jak postanowili tak zrobili. Nasz znajomy został na placyku parkingowym przed budynkiem w cywilnym samochodzie przebrany za (już wtedy) policjanta z sekcji ruchu drogowego. Traf chciał, że w trakcie tej „operacji” nadjechał ktoś z pracowników KiK/u. Wszedł na górę, a potem do pomieszczeń biurowych. „Chłopcy z ferajny” mieli schować się w jakiejś szafie, czy wnęce (!?). Ratując sytuację nasz znajomy po 1/sze stłukł szybę w samochodzie, którym przyjechał niespodziewany gość, po 2/gie udał się do biura gdzie zaalarmował wspomnianego wyżej gościa (niespodziewanego), że ktoś właśnie włamał mu się do samochodu i w ten sposób ocalił swoich kolegów przed nakryciem i dekonspiracją. Zawsze zastanawiałem się ile z pobić i niewykrytych zabójstw jakie miały miejsce w okresie bezpośrednio po 1989 roku wynikało z podobnych jak wyżej opisana „komplikacji” operacyjnych (oczywiście zakładam, że opisane zdarzenie nie było zmyślone – a chyba nie było) czyli nakrycia byłych ubeków „na robocie”. I żeby nie kończyć tego „obrazka” bez pointy. Roman (bo tak miał na imię ten Kolega) kilka dni po opisanym wyżej „wyznaniu” został wezwany do IPN/u w charakterze świadka. Pomyśl Drogi Czytelniku na kogo wskazał jako na sprawcę swojego „nieszczęścia” w pierwszej kolejności palcem !? Teraz zaś, to kolejny wątek tej sprawy, kilka tygodni temu dowiedziałem się, że Romek nie żyje – zmarł w szpitalu „...wódka wygrała...” jak poinformował mnie przyjaciel, który zadzwonił. No i żeby zamknąć sprawę – w życiu na nikogo nie doniosłem i nie zrobiłem tego w tym konkretnym przypadku – został poproszony o wizytę „na Towarowej” jako pracownik wspomnianego „kościelnego” departamentu bo tak po prostu „wychodziło” z grafiku przesłuchań prokurartorskich.

 

Skończyłem pracę w Ministerstwie Sportu prawie równolegle z odwołaniem Kazimierza Marcinkiewicza z funkcji Premiera RP - dostaję nominację na szefa spółki skarbu państwa (szczegóły działalności „biznesowej” w kolejnej odsłonie „obrazków” - może być ciekawie, a było w rzeczywistości nie tylko ciekawie ale i bardzo niebezpiecznie). Równolegle z tym koledzy proszą mnie bym spotkał się z Panem Premierem, który właśnie (po odwołaniu ze stanowiska został komisarzem Miasta Stołecznego Warszawy) i chce mi coś zaproponować. W ratuszu cisza, marazm – po kątach siedzą ludzie z BOR (dziś to SOP). Gabinet prezydenta miasta razi pretensjonalnością (to akurat nie wina Marcinkiewicza – wygląda na to, że tak było od zawsze). Nie chciałem jednak o „wnętrzach” - ciekawsze było spotkanie z Panem Premierem – pasowało do nastroju opisanego wyżej. Spotkałem człowieka kompletnie załamanego, zagubionego, nie mającego pełnego (jak się zdawało) kontaktu z rzeczywistością. Nie jest w tym miejscu istotne jaką propozycję otrzymałem, w danym momencie (niestety) była nie do przyjęcia. I na tym chyba powinienem skończyć. Po przeczytaniu jednak książki (wywiadu 2007 Marcinkiewicz – kulisy władzy – Piotr Zaremba, Michał Karnowski) nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Marcinkiewiczowi zrobiono (wielką) krzywdę lokując Go na szczycie władzy. Gościa przerosło „to” w każdym wymiarze (o moralnym nie wspominam), łącznie z tym, że nie potrafił „po męsku” przyjąć decyzji o swoim odwołaniu – miał wszystko i mógł mieć wiele, a tak został nikim (w rzeczywistości) i z niczym – oprócz pełnej kompromitacji, braku klasy i kłopotów osobistych.

Piotr Łysakowski


Oceń artykuł
Wczytuję ocenę...

 

POLECANE
Pomiędzy tweetem Tuska a artykułem Onetu na jego temat, minęły... dwie minuty Wiadomości
Pomiędzy tweetem Tuska a artykułem Onetu na jego temat, minęły... dwie minuty

W poniedziałek portal Onet.pl opublikował artykuł, w którym napisano, że wewnętrzne służby bezpieczeństwa Orlenu ostrzegały Daniela Obajtka przed współpracą z pochodzącym z Libanu Samerem A., podejrzewanym o kontakty z terrorystyczną organizacją Hezbollah. Sprawę natychmiast wykorzystał Donald Tusk.

Protest rolników na granicy z Ukrainą zawieszony z ostatniej chwili
Protest rolników na granicy z Ukrainą zawieszony

Wczoraj zawieszono ostatni protest rolników na granicy z Ukrainą w Hrebennem. Jak powiedział Tysol.pl Mirosław Kowalik, organizator protestu, burmistrz Lubyczy Królewskiej Marek Łuszczyński, nie wyraził zgody na dalszą blokadę przejścia. Organizatorzy nie mówią jednak o końcu swojej walki.

Von der Leyen staje murem za Zielonym Ładem: Takie jest dziś prawo, taka jest konieczność z ostatniej chwili
Von der Leyen staje murem za Zielonym Ładem: "Takie jest dziś prawo, taka jest konieczność"

Ubiegająca się o drugą kadencję przewodnicząca KE Ursula von der Leyen w poniedziałek w debacie wyborczej broniła Europejskiego Zielonego Ładu. W jej ocenie nie jest on zagrożeniem dla konkurencyjności europejskiej gospodarki, ale jest do niej kluczem.

Paweł Jędrzejewski: pushbacki na granicy z Białorusią mają się świetnie, gdzie są celebryci? Wiadomości
Paweł Jędrzejewski: pushbacki na granicy z Białorusią mają się świetnie, gdzie są celebryci?

Co jest przyczyną, że obecnie rządzący postępują z ludźmi starającymi się sforsować granicę z Białorusią identycznie jak ich poprzednicy?

Wyborcy koalicji 13 grudnia wściekli po publikacji o odłożeniu budowy CPK z ostatniej chwili
Wyborcy koalicji 13 grudnia wściekli po publikacji o odłożeniu budowy CPK

Budowa Centralnego Portu Komunikacyjnego w Baranowie odłożona – poinformowała "Gazeta Wyborcza". Tuż po publikacji artykułu w sieci wybuchła burza.

Były oficer Bundeswehry przyznał się od szpiegowania na rzecz Rosji z ostatniej chwili
Były oficer Bundeswehry przyznał się od szpiegowania na rzecz Rosji

Były oficer armii niemieckiej przyznał się w poniedziałek przed sądem do szpiegowania na rzecz Rosji. W pierwszym dniu procesu swój czyn tłumaczył chęcią uniknięcia wojny nuklearnej na Ukrainie. Grozi mu do 10 lat więzienia.

Koalicja 13 grudnia oskarża PiS o wspieranie Putina. To odwracanie kota ogonem z ostatniej chwili
Koalicja 13 grudnia oskarża PiS o wspieranie Putina. "To odwracanie kota ogonem"

– Jesteśmy świadkami odwracania kota ogonem. Być może swoim radykalizmem i protestami społecznymi siły lewicowo-libealne próbują stworzyć wrażenie, że wszystkie partie konserwatywne są proputinowskie – twierdzi europoseł PiS Witold Waszczykowski.

GW: Budowa CPK odłożona z ostatniej chwili
"GW": Budowa CPK odłożona

Budowa Centralnego Portu Komunikacyjnego w Baranowie odłożona. Wracają inwestycje na Lotnisku Chopina, którego przepustowość kosztem 2,4 mld zł wzrośnie do 30 mln pasażerów rocznie. Część samolotów ma być przeniesiona do Modlina, Radomia i Łodzi – informuje "Gazeta Wyborcza".

Komisja Europejska: Polski plan klimatyczny za mało ambitny z ostatniej chwili
Komisja Europejska: Polski plan klimatyczny za mało ambitny

Komisja Europejska opublikowała swoją ocenę projektów zaktualizowanych krajowych planów w zakresie energii i klimatu (KPEiK) Bułgarii i Polski. Wydała w niej zalecenia dla obu krajów, aby "zwiększyły swoje ambicje" zgodnie z uzgodnionymi celami unijnymi na 2030 rok.

Jest wyrok ws. koncertu WOŚP podczas którego zginął Paweł Adamowicz pilne
Jest wyrok ws. koncertu WOŚP podczas którego zginął Paweł Adamowicz

Organizatorzy finału WOŚP w styczniu 2019 r., gdy ciosy nożem zadano prezydentowi Gdańska Pawłowi Adamowiczowi, a także sądzeni razem z nimi policjanci i urzędnik zostali prawomocnie uniewinnieni. Sąd podtrzymał wyrok skazujący wobec szefa firmy ochroniarskiej, a uchylił wobec kierownika ochrony.

REKLAMA

[Tylko u nas] dr. Piotr Łysakowski: Obrazki 3. "Rechot historii. Wypowiedzenie wręczał mi stary komuch"

No i jeszcze – wypowiedzenie z pracy wręczał mi kadrowiec stary „komuch”. Znowu usłyszałem rechot historii.
 [Tylko u nas] dr. Piotr Łysakowski: Obrazki 3. "Rechot historii. Wypowiedzenie wręczał mi stary komuch"
/ morguefile.com

Było to w Sylwestra (roku dokładnie nie pamiętam) późny wieczór – nie chodziłem jeszcze do szkoły albo byłem w pierwszej klasie – (czyli musiał to być 1959 albo 1960 rok) – wracamy do domu od Dziadków gdzieś w okolicach budynku Saska 107 zaczynam obrzucać się z Ojcem śnieżkami. Ni z tego ni z owego od Waszyngtona bardzo szybko podjeżdżają 3 mercedesy (o ile pamiętam dobrze – akurat takie rzeczy zapadają mi mocno w pamięci – „W 100” i „Adenauer” - przy okazji warto zwrócić uwagę na marki samochodów jakimi jeździli wówczas „wybrańcy narodu”). Tak się złożyło, że rzucaliśmy w siebie ze sporej odległości, a pasażer wychodzący (może lepiej wybiegający) z jednego z aut, które podjechały znalazł się akurat na „linii strzału”. Dzięki Bogu nie został „utrafiony” bo dość szybko zniknął w klatce schodowej budynku, na ścianie którego jest jeszcze, do dziś, ślad po tablicy upamiętniającej to, że w nim mieszkał. Tatuś mocno zbladł (wtedy nie rozumiałem z jakiego powodu) i chyba przy okazji prawie dostał ataku serca. Otóż „ostrzelaliśmy” przy wspomnianej radosnej sylwestrowej okazji towarzysza Wiesława (jak ktoś nie wie kto zacz nie sobie rzuci okiem do Wiki) wraz z ochroną. Były więc realne podstawy do „niepokoju”. Pierwszy sekretarz + pilnujący go ubecy musieli być jednak w dobrych nastrojach bo jakoś nic się nie stało – ba nawet nie było cienia reakcji z ich strony. Dla mnie zaś było to pierwsze bardzo bliskie spotkanie z ukochaną władzą ludową.

 

1986 właśnie wróciłem z nart – od swojej Mamy dostaję informację, że szuka mnie od paru dni „...Pan Profesor … X...” (nazwiska gościa nie pamiętam) – „...zostawił telefon koniecznie zadzwoń...”. Dzwonię przedstawiam się , On też i pyta czy nie „...przyszedłbym do nich do pracy... !?”. Owszem tak ale wcześniej chciałbym się dowiedzieć kim są ci „...my / nas...” potem będziemy gadać na ten temat. Facet unika (mimo kilka razy powtarzanego pytania) odpowiedzi. Ostatecznie po jakichś kilku minutach udało mi się wydusić z niego odpowiedź – Akademia Spraw Wewnętrznych innymi słowy mówiąc SB. Lekko odeszły mi wody – to najpierw. Potem refleksja – ha skoro do mnie przychodzą to muszą wiedzieć bardzo mało albo nic (bo przecież inaczej, by nie przyszli). Na końcu zaś pytanie skąd wzięli moje dane (pytanie pozornie durne ale nie zupełnie i nie do końca). Do dziś jednak nie wiem co o mnie wiedzieli bo (z wyjątkiem moich akt paszportowych) nie ma w otwartej przestrzeni archiwalnej moich akt (a jeśli nie brać pod uwagę mojej skromnej osoby to tak czy owak powinny być choćby z racji opisanych wcześniej „przygód” mojej żony). Dziś wiem natomiast kto mnie „nadał” - otóż uczynił to Pan Profesor „....” kolejny (po moim Szefie) Dyrektor IH PAN – nie powiem lekko mnie to pod.....o (przepraszam) poirytowało (choćby i z tego względu, że powinien mnie o tym fakcie poinformować – mimo, że nie byłem już w tym czasie pracownikiem IH). Poleciałem więc „z twarzą” i informacją do swojego Profesora. Szybka rada „...nich Pan do niego zadzwoni...” i powie, że konsultował sprawę za mną , a ja z kolei rozmawiałem w tej sprawie z … tu pada nazwisko mocnego partyjnego historyka byłego pracownika „resortu”... „. Jako się rzekło tako się zrobiło. „Naukowiec” był nieco zbulwersowany tym, że podzieliłem się wiedzą z naszej rozmowy z „...innymi...” osobami bo „...przecież zobowiązał się pan do dyskrecji...”. Obśmiałem faceta bo w naszej rozmowie ani przez moment do niczego nikt mnie nie zobowiązywał (i tym samym ja też do czegokolwiek się nie zobowiązywałem), a nawet gdyby to i tak zaraz bym komuś o tym opowiedział. I tak świetlana kariera funkcjonariusza SB (z naukowym stopniem) legła w gruzach nim się jeszcze rozpoczęła. Grymas historii – prawda !? Później dowiedziałem się, że takie propozycje dostali jeszcze dwaj moi Koledzy (dziś Profesorowie) – obaj zachowali się podobnie jak ja. I jeszcze na koniec tego „obrazka”. W sposób wyraźny jeśli przyjąć, że (patrz wyżej) wiedzieli o mnie cokolwiek była to próba przygotowywania sobie „kadr” pod nadchodzące zmiany polityczne. Prosty wniosek z tego, że akcja „pierestrojka” już się zaczynała.

 

Zaczynam po długiej przerwie pracę – „Gabinet do spraw Kontaktów z Partiami Politycznymi” Urząd Rady Ministrów (dziś KPRM), początek roku 1992. Szybko dochodzę do wniosku, że jeśli mają być „...kontakty z partiami...” to mają (i muszą być) one rzeczywiste. Robię więc tour po wszystkich siedzibach od PC poprzez UW, SLD (czy jak to się tam wtedy nazywało) po mniejsze struktury. „Wizytuję” oficjalnie z błogosławieństwem ministra odpowiedzialnego za „gabinet”. Ciekawe ale wszędzie spotyka się z niedowierzaniem, że „...ktoś z URM przychodzi i chce rozmawiać, czegoś się dowiedzieć...bo przecież poprzednio nikt się z nami nie chciał spotykać...”. Dla mnie to zupełnie normalne – dziwię się tylko, że oni się dziwią. Z drugiej strony to także swoista cenzurka dla poprzedników, którzy w sposób widoczny nic nie robili „piastując”, biorąc kasę i mając wszystko w ….. . Fakt nie zostawili (nie zostawiono) czegokolwiek co byłoby potrzebne, przydatne – poprzednim szefem struktury był gdańszczanin (podobno wspaniały polityk i wizjoner), który dziwnie zniknął z politycznego horyzontu. Nie napiszę tu co mówili o Nim Niemcy, z którymi miał styczność – bo to i śmieszne i (chyba) kompromitujące. Do wyznaczonych zadań dochodziła jeszcze tzw. bieżączka. Akurat w tym przypadku – z mojego punktu widzenia – było to bardzo ciekawe – rodziła się Samoobrona. Zostałem oddelegowany na pierwszy zjazd tejże – odbywał się w Hali Gwardii. Prawdę mówiąc po raz pierwszy znalazłem się w świecie zupełnie innym od tego, który do tego momentu znałem (a może inaczej - takiego jaki sobie wyobrażałem) – zupełny Monty Python. W chwili, gdy usłyszałem tekst skierowany do jednego z przemawiających „...proszę nie gryźć mikrofonu i wyjąć go z ust...” (to czysta prawda proszę mi wierzyć) nie wiedziałem czy się śmiać czy płakać. W takiej sytuacji (a miałem odczytać przed zgromadzonymi list od „mojego” ministra) stwierdziłem, że nie będę kompromitował „urzędu” i poproszę (szukając jakiegoś pretekstu) o jego przedstawienie kogoś z prowadzących zgromadzenie. Dodajmy jeszcze, przy okazji, do tego co wyżej, że na trybunach hali było sporo „...chłopaków od Bola (Tejkowskiego)...” wykrzykujących różne dziwaczne hasła. Z tego punktu widzenia moje (oficjalne) wystąpienie było tym bardziej wykluczone. Poszedłem więc 'za kulisy” i wytłumaczyłem szefowi całego przedsięwzięcia, że nie mogę odczytać listu między innymi i z tego powodu, że cierpię na potworny ból gardła. Duży facet w brązowym garniturze z bistoru (lub czegoś podobnego), źle dopasowanym do koszuli krawacie (albo generalnie niepasującym do niczego w co był ubrany) popatrzył na mnie uważnie wziął pismo i gdzieś poszedł. Później słyszałem jak kalecząc frazy i opuszczając znaki przestankowe czytał to co mu przekazałem. Potem był znany z różnych „eventów”, został parlamentarzystą i Vce Premierem RP. Skończył zaatakowany (jak twierdzą) przez „seryjnego samobójcę” w Warszawie.

Moja kariera w URM trwała tyle ile Rząd Jana Olszewskiego. Potem ni z tego ni z owego „mój” Minister podał się do dymisji i zniknął nawet nie powiedziawszy swojej „załodze good bye frajerzy”. Cóż zrobić po raz kolejny okazałem się zwykłym naiwniakiem. Kolega ze studiów, który był Dyrektorem w „gabinecie” tez jakoś się wymiksował ze sprawy nie czując potrzeby obrony personelu. Później był parokrotnie ambasadorem RP w Słowacji i Republice Czeskiej, ministrem w Kancelarii ŚP Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a na samym końcu okazało się, że miał jakiś incydent z SB (o tyle to interesujące, że za PRYLU przywoziłem Mu z Londynu różne bezdebitowe wydawnictwa i solidarnościowe dokumenty) co i tak nie przeszkodziło w kontynuowaniu kariery w dyplomacji. Charakteryzował się też i tym, że zapraszał na obiad w kantynie urzędu, a po jego spożyciu (a tuż przed płaceniem zań) zaczynał się nerwowo rozglądać i sprawdzać kieszenie, po to by w chwilę później stwierdzić, że „... o kurcze właśnie zapomniałem portfela, możesz za mnie zapłacić...”. Zdarzyło się to (co najmniej) kilka razy, potem już ja Go zapraszałem żeby oszczędzić (nam obu) głupich sytuacji. No i jeszcze – wypowiedzenie z pracy wręczał mi kadrowiec stary „komuch”. Znowu usłyszałem rechot historii.

 

Standardowo jestem (po raz kolejny) bez pracy (pierwsza połowa 2003) – siedzę sobie w domu i …. no właśnie – i sobie siedzę – telefon – dzwoni polityk (były minister) „... może by Pan mnie odwiedził...”. Podaje adres – jakiś daleki Targówek. Czemu nie, pojadę będzie się przynajmniej przez moment coś działo przerwa w pustce. Jakaś fundacja „...europejska...” gadamy sobie jakiś czas – zwykłe „bla, bla, bla”. Ni z tego ni z owego pada z Jego strony pytanie o „Samoobronę”. Ze śmiechem opowiadam (patrz wyżej) swoje „przygody” na pierwszy zjeździe i definiuję ich jako strukturę (może i wyrosłą z buntu wsi) postkomunistyczną mocno związaną ze służbami, reprezentującą nie wiadomo czyje interesy (oprócz chłopskich), zwracam też uwagę na obecność chłopaków „od Bolka T” na zjeździe co dla mnie było, z politycznego punktu widzenia, raczej nie do przyjęcia. Rozmowa po tej mojej deklaracji nie trwała zbyt długo – pożegnaliśmy się jednak życzliwie. Potem zastanawiałem się po co mnie do siebie zaprosił. Refleksja nie trwała (tak się akurat złożyło) zbyt długo – tego samego dnia w „dzienniku TV” obserwowałem kolejny zjazd (albo więc przedwyborczy „Samoobrony”) w pierwszym rzędzie siedział facet, z którym rano gadałem. Od tego z porannej pogwarki różnił się tylko tym, że miał biało – czerwony krawat. Przez chwilę (serio) przecierałem oczy po to, by po chwili oprzytomnieć – zrozumiałem cel rozmowy. Zrozumiałem też, że dziś rano zmarnowałem szansę, by zostać wielkim politykiem (bezwzględnie szło o znalezienie kandydatów na listy wyborcze – kandydatów z wyższym wykształceniem), posłem itd., itp., (to sarkazm oczywiście). Tak historia mojego życia, to historia zmarnowanych szans ! Dodam tylko, że wspomniany polityk jest teraz cenionym działaczem partii rządzącej robiącym karierę na salonach europejskich (kolejne „obrazki” z Jego udziałem w przygotowaniu – póki co ze względu na wybory do Parlamentu biorę na wstrzymanie).

 

Spotkaliśmy się (było nas trzech) z kolegą, który kiedyś (pewno miało to miejsce w 2004 roku). Wcześniej pracował w IV Departamencie SB (studiowaliśmy razem, później grywaliśmy z nim w piłkę na Gwardii – wcześniej o tym wspominałem już we wcześniejszych „obrazkach” – ja z kolei pracowałem wtedy akurat w IPN/ie co będzie miało jeszcze znaczenie dla tej narracji), zweryfikowany negatywnie (nie mogło być inaczej) pracował, jako fachowiec, w jakiejś firmie ochroniarskiej i robił dalej to co robił wcześniej znaczy się nie mogąc już ścigać księży i katoli - pił. Właściwie to do dziś nie wiem po co było to spotkanie - pal to licho zresztą. Miejscem spotkania była dziś już nieistniejąca „Bajka” (Nowy Świat 44) ze swoim postprlowskim nastrojem. Miejsce o tyle charakterystyczne, że w latach 60 / tych spotykali się tam SB/cy ze swoimi TW (patrz n.p., dzieje inwigilacji Edwarda Kemnitza pomnikowej postaci polskiej prawicy narodowej). Historia w formie w pełni ironicznej lubi się powtarzać. Teraz to my „przesłuchiwaliśmy”. Serio jednak – po wypiciu kilku kieliszków rozwiązał mu się język – stwierdził, że jakbyśmy widzieli kto „...dla niego robił to byśmy pospadali z krzeseł... ale w tej kwestii więcej nie powie by by go zabili...” (jednego z jego TW zresztą znałem do pierwszej lustracji zorganizowanej przez PiS pełnił relatywnie wysokie stanowiska, później zapadł się pod ziemię). Potem opowiedział historię, którą parę razy powtarzałem w radio podczas rozmów o mordach na księżach, jako przykład kompletnej abnegacji (a może i świadomego zaniedbania rządu Mazowieckiego). Otóż w 1990 (albo 1991 – nie pamiętam tego dokładnie – tak czy owak już w „nowej Polsce” i już po rozwiązaniu Departamentu IV) roku nielegalnie zdejmowali wcześniej założone podsłuchy z różnych miejsc swojej pracy. W tym konkretnym przypadku był to lokal KIK (Warszawa na Bartoszewicza). Na Bartoszewicza robili to w nocy. Z sąsiadującego bezpośrednio z KiK/iem nie udało się postanowili więc włamać się do biura i tam załatwić sprawę „bezpośrednio” i ostatecznie. Jak postanowili tak zrobili. Nasz znajomy został na placyku parkingowym przed budynkiem w cywilnym samochodzie przebrany za (już wtedy) policjanta z sekcji ruchu drogowego. Traf chciał, że w trakcie tej „operacji” nadjechał ktoś z pracowników KiK/u. Wszedł na górę, a potem do pomieszczeń biurowych. „Chłopcy z ferajny” mieli schować się w jakiejś szafie, czy wnęce (!?). Ratując sytuację nasz znajomy po 1/sze stłukł szybę w samochodzie, którym przyjechał niespodziewany gość, po 2/gie udał się do biura gdzie zaalarmował wspomnianego wyżej gościa (niespodziewanego), że ktoś właśnie włamał mu się do samochodu i w ten sposób ocalił swoich kolegów przed nakryciem i dekonspiracją. Zawsze zastanawiałem się ile z pobić i niewykrytych zabójstw jakie miały miejsce w okresie bezpośrednio po 1989 roku wynikało z podobnych jak wyżej opisana „komplikacji” operacyjnych (oczywiście zakładam, że opisane zdarzenie nie było zmyślone – a chyba nie było) czyli nakrycia byłych ubeków „na robocie”. I żeby nie kończyć tego „obrazka” bez pointy. Roman (bo tak miał na imię ten Kolega) kilka dni po opisanym wyżej „wyznaniu” został wezwany do IPN/u w charakterze świadka. Pomyśl Drogi Czytelniku na kogo wskazał jako na sprawcę swojego „nieszczęścia” w pierwszej kolejności palcem !? Teraz zaś, to kolejny wątek tej sprawy, kilka tygodni temu dowiedziałem się, że Romek nie żyje – zmarł w szpitalu „...wódka wygrała...” jak poinformował mnie przyjaciel, który zadzwonił. No i żeby zamknąć sprawę – w życiu na nikogo nie doniosłem i nie zrobiłem tego w tym konkretnym przypadku – został poproszony o wizytę „na Towarowej” jako pracownik wspomnianego „kościelnego” departamentu bo tak po prostu „wychodziło” z grafiku przesłuchań prokurartorskich.

 

Skończyłem pracę w Ministerstwie Sportu prawie równolegle z odwołaniem Kazimierza Marcinkiewicza z funkcji Premiera RP - dostaję nominację na szefa spółki skarbu państwa (szczegóły działalności „biznesowej” w kolejnej odsłonie „obrazków” - może być ciekawie, a było w rzeczywistości nie tylko ciekawie ale i bardzo niebezpiecznie). Równolegle z tym koledzy proszą mnie bym spotkał się z Panem Premierem, który właśnie (po odwołaniu ze stanowiska został komisarzem Miasta Stołecznego Warszawy) i chce mi coś zaproponować. W ratuszu cisza, marazm – po kątach siedzą ludzie z BOR (dziś to SOP). Gabinet prezydenta miasta razi pretensjonalnością (to akurat nie wina Marcinkiewicza – wygląda na to, że tak było od zawsze). Nie chciałem jednak o „wnętrzach” - ciekawsze było spotkanie z Panem Premierem – pasowało do nastroju opisanego wyżej. Spotkałem człowieka kompletnie załamanego, zagubionego, nie mającego pełnego (jak się zdawało) kontaktu z rzeczywistością. Nie jest w tym miejscu istotne jaką propozycję otrzymałem, w danym momencie (niestety) była nie do przyjęcia. I na tym chyba powinienem skończyć. Po przeczytaniu jednak książki (wywiadu 2007 Marcinkiewicz – kulisy władzy – Piotr Zaremba, Michał Karnowski) nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Marcinkiewiczowi zrobiono (wielką) krzywdę lokując Go na szczycie władzy. Gościa przerosło „to” w każdym wymiarze (o moralnym nie wspominam), łącznie z tym, że nie potrafił „po męsku” przyjąć decyzji o swoim odwołaniu – miał wszystko i mógł mieć wiele, a tak został nikim (w rzeczywistości) i z niczym – oprócz pełnej kompromitacji, braku klasy i kłopotów osobistych.

Piotr Łysakowski



Oceń artykuł
Wczytuję ocenę...

 

Polecane
Emerytury
Stażowe