Marcin Królik: Zasada „show, don’t tell” w literaturze i w życiu

A o papie Erneście wspominam tu nieprzypadkowo, gdyż to między innymi jego uważa się za mistrza tej techniki. Anglojęzyczna Wikipedia w poświęconym jej artykule przytacza krótki cytat ze "Śmierci popołudniu", w którym Hemingway rozwija swoją tak zwaną teorię góry lodowej, dotyczącą właśnie "show, don't tell". Teoria ta zakłada w największym skrócie, że pisarz zamiast rozwlekle relacjonować zdarzenia, powinien ujmować je jak najkrócej, a do tego tak, by czytelnik sam odkrył sedno tego, co mu się opowiada. Czyli innymi słowy: pisarz, zamiast podawać wszystko na talerzu, ma tak kierować słowem, by to jego odbiorca, a nie on, stworzył sobie obraz historii.
Okej, to chyba wciąż trochę zawiłe. Ujmijmy zatem rzecz jeszcze prościej. Wyobraźcie sobie jakiegoś Ryśka czy tam innego Cześka idącego pospiesznie ulicą. Co w takiej sytuacji może zrobić pisarz, chcąc o tym opowiedzieć? Może napisać: "Rysiek czy jakiś tam inny Czesiek szedł pospiesznie ulicą. I to jest "tell", czyli zreferowanie tego, co robił Rysiek czy tam inny Czesiek. Jeśli jednak pisarz zamieni "tell" na "show", jego relacja może brzmieć na przykład tak: "Rysiek czy tam inny Czesiek szedł sobie ulicą. Nagle zatrzymał się, by powąchać kwiatek. Kilka kroków dalej ponownie przystanął, bo zaciekawiła go smyrgająca między liśćmi mijanego drzewa wiewiórka."
Czujecie różnicę? No właśnie! Możemy też po prostu napisać, że Mariola była smutna. Ale czemu nie pokazać tego smutku? Czemu nie użyć takich środków wyrazu, by przymiotnik "smutna" w ogóle się nie pojawił, a mimo to czytelnik wpadnie w ową przepaść łez i cierpienia wraz z Mariolą? A księżyc? Czy musi tak zwyczajnie, nudno i prozaicznie świecić? Czy nie lepiej pokazać błysk jego zwodniczego światła na potłuczonej szybie? Nie referuj, nie opisuj tego, nie mnóż przymiotników. Po prostu pokaż to. Spraw, by twój czytelnik poczuł, jakby faktycznie tam był.
Wiem, wiem - wymądrzam się, zupełnie jakbym był jakimś wirtuozem tej metody. Nie jestem. Zresztą w ogóle większość ludzi, którzy się na jej temat wypowiadają, twierdzi, że choć teoretycznie łatwo ją pojąć, to o wiele trudniej zastosować w praktyce. I to jest święta prawda. Ja wcale nie jestem w tym dobry, choć próbuję. Z pozoru w takim rodzaju pisarstwa, jaki uprawiam najczęściej, czyli eseistyce, a więc dziedzinie z zasady bardziej dyskursywnej niż proza narracyjna, "show, don't tell" nie ma nazbyt wielkiego zastosowania. No bo przecież esej albo felieton de facto opiera się na wykładaniu kawy na ławę. A jednak wcale niekoniecznie. Tutaj też trzeba dać czytelnikowi spore pole do samodzielności.
Nie pamiętam już, gdzie ani w jakich okolicznościach po raz pierwszy usłyszałem o tej technice. Mogło to być na którejś z facebookowych grup dla aspirujących autorów. A może w jakimś artykule? To bez znaczenia. Oczywiście każdy, kto dostatecznie długo dłubie w pisaniu - o czytaniu nie wspominając - intuicyjnie wie, o co chodzi, nawet jeśli nie potrafi znaleźć na to nazwy. Natomiast muszę wyznać, że dla mnie poznanie tych założeń expressis verbis było pod pewnymi względami jak olśnienie. Nie tylko bowiem unaoczniło mi naturę błędów popełnianych przeze mnie w pisarstwie, ale też pokazało, jak postępować w życiu. Dokładnie tak.
Bo w życiu często zachowujemy się identycznie jak w pisarstwie. Zamiast własną postawą pokazywać bliskie nam wartości, bez przerwy o nich tylko paplamy. Zauważyliście, jak ostatnio namnożyło się na przykład ekspertów od wolności? Na YouTube i Twitterze ich pełno. Tyle że tak wiele czasu zabiera im opowiadanie, czym ta wolność jest, a czym nie jest, że już nie mają kiedy jej praktykować, pokazywać, jak nią żyć. Albo ci wszyscy niezwykle zatroskani o stan języka debaty publicznej. Wiecznie debatują i debatują, debatują o debacie, zamiast, nie oglądając się na siewców nawozu, pokazywać na własnym przykładzie, że inny język naprawdę jest możliwy.
W pewnym momencie doprowadza to w niektórych przypadkach do swoistej dwulicowości. I tak oto niektórzy, deklarując na wszelkie możliwe sposoby miłość, mają pięści zaciśnięte z nienawiści. Ci zaś, którzy na prawo i lewo rozgłaszają swoją wielką otwartość, w rzeczywistości utopiliby w łyżce wody każdego, kto się w czymkolwiek z nimi nie zgadza. No i tak mógłbym jeszcze wyliczać i wyliczać bez końca.
Zastosowałem pierwszą osobę liczby mnogiej, bo przecież ja też mam z tym problem. Też ciągle się na tym przyłapuję. Też za często, zamiast pokazywać, tylko gadam i gadam. Przez wiele lat dzień w dzień tokowałem, gdzie tylko się dało, co mi się w świecie nie podoba i jakie wartości według mnie powinny stanowić jego fundament, a nie stanowią, ale w którymś momencie poczułem… pustkę. I zacząłem się zastanawiać, na ile to, co głoszę, rzeczywiście ze mnie emanuje. I nawet sęk nie w tym, że zarzucałem sobie jakiś fałsz. Po prostu… tyle czasu zabierało mi mówienie, jak powinno być, że już zabrakło mi go na wdrażanie własnych konstatacji.
Kiedy tak sobie teraz, stukając w klawisze, dumam, zdaję sobie sprawę, że w życiowej wersji zasady "show, don't tell" kryje się coś głęboko ewangelicznego. Tak, dokładnie - ewangelicznego. W końcu realny wymiar wszelkich ludzkich działań poznaje się nie po tym, co sami o nich mówimy, lecz po ich owocach, czyż nie? I podobno to z czynów będziemy przez Boga Wszechmogącego sądzeni, a nie ze słów, choćby i najbłyskotliwszych. Nie chcę tu zanadto uderzać w tony religijne, bo nie czuję się tego godny, ale mniej więcej tak to odbieram. Może i lekko naciągam, doszukuję się drugiego dna. Jeśli tak - trudno.
Miałem nie zdradzać, co mnie do tych refleksji skłoniło, ale chyba jednak trochę zdradzę. Otóż nie tak dawno, skrolując Twittera, trafiłem na wpis pewnego mocno politycznie zaangażowanego rysownika. Pozwolił sobie w nim na chwilę szczerości, wyznając, że tak naprawdę marzył o ilustrowaniu książek i ma ochotę prasnąć to wszystko w cholerę, a potem nagle coś się wydarza i do niego znów dociera, że jednak nie może się wycofać. Nie twierdzę, że jest nieszczery, ani też nie zamierzam mu radzić, jak ma postępować, natomiast kto wie, czy gdyby jednak nie zajął się tym ilustratorstwem, zamiast walczyć z wiatrakami, nie osiągnąłby, paradoksalnie, dużo więcej.
Tak, to jest rzeczywiście problem. Problem, który przerobiłem na własnej skórze. Ciągle spieramy się, jak ma być urządzony świat, ale brakuje nam już czasu, chęci lub woli, żeby po prostu to pokazać. Bo łatwiej walnąć z grubej rury, że księżyc świeci, niż ciut się wysilić i sprawić, by drugi człowiek sam to zobaczył. Łatwiej wymachiwać takimi czy innymi flagami, wlepkami i czym tam jeszcze, niż pokazać, jak wygląda kryjące się za nimi życie. Wiem, co mówię, bo… też nie jestem w tym dobry. Ale pracuję nad sobą.
Marcin Królik