[Tylko u nas] Bruszewski: Czarnoskóry rosyjski bojar? Czarnoskóry marszałek Finlandii? Symptom zmian

Czarnoskóry aktor grający marszałka Mannerheima, Czarnoskóry w roli rosyjskiego bojara na dworze Katarzyny II, czy kandydujący do kalifornijskiego kongresu wnuk terrorysty zamieszanego w zamachy z Olimpiady w Monachium w 1972 roku – to osoby, które przywróciły w ostatnim czasie do debaty publicznej temat multikultularizmu. Jak mawiał Stefan Kisielewski - „to nie kryzys, to rezultat”. Zmiany cywilizacyjne, których jesteśmy świadkami, a których istnienie negujemy odbywają się w ogromnym tempie. Czy wypada nam się cieszyć, iż fińskiego bohatera narodowego gra Kenijczyk-chrześcijanin zamiast zlaicyzowanego kosmopolitycznego rdzennego Fina?
 [Tylko u nas] Bruszewski: Czarnoskóry rosyjski bojar? Czarnoskóry marszałek Finlandii? Symptom zmian
/ Kadr z filmu "Marszałek Finlandii" produkcji fińsko-kenijskiej
Kto mógł przypuszczać, że sfinansowana z podatków Finów off-owa produkcja tyle namiesza w polskiej opinii publicznej i wróci niczym bumerang nad Wisłę. Wyprodukowany w 2012 roku w Kenii obraz o marszałku Carlu Gustawie Mannerheimie to film nie tylko kontrowersyjny odtwórcami ról (Finów, w tym tytułową postać, grają głównie kenijscy aktorzy), ale przede wszystkim słaby niskim budżetem i scenariuszem. Od razu zaznaczam, iż dialogi są w kiswahili, więc jest duże prawdopodobieństwo, iż nie byłem w stanie odkryć geniuszu tej produkcji. „Marszałek Finlandii” – bo jakże freskowy tytuł nosi omawiana produkcja, jest typowym filmidłem rosnącej afrykańskiej Fabryki Snów. Fińskiego wojskowego gra Telley Savalas Otieno, nawiązujący do legendarnego „Kojaka” nie tylko artystycznym nazwiskiem, ale także fryzurą. Kulawy pies nie zainteresowałby się tematem, gdyby nie fakt, iż polskie media znowu obiegło zdjęcie „czarnoskórego Mannerheima” w dostojnym mundurze fińskiej armii. Przywróciło to uśpiony w dyskusji, a kiedyś namiętnie omawiany, temat multi-kulti. Rzecz jasna, o wiele gorętsza dyskusja przeszła przez Helsinki. Producentów zmieszano z błotem i oskarżono o szarganie świętej pamięci fińskiego męża stanu. Na ich szczęście, Kenia leży daleko od Finlandii, więc to z pewnością ostudziło zapał tych, którzy chcieli rozliczać autorów produkcji. Sami Kenijczycy też pewnie do mroźnej Finlandii się nie wybierają – wystarczy wspomnieć znaną anegdotę, iż przy temperaturze „– 75 stopni” Celsjusza św. Mikołaj opuszcza krąg polarny, a Lapończycy opuszczają nauszniki od czapki. Afrykański Mannerheim może być jednak świetną okazją do dyskusji nad zmianami cywilizacyjnymi, które obserwujemy na własne oczy.

Nie jedyny „Marszałek Finlandii” wydaje się tu być "znakiem czasów", także jeden z bojarów na dworze Katarzyny II w najnowszej produkcji HBO zwrócił uwagę widzów rzadko spotykanym w ówczesnej Rosji kolorem skóry. Przypomina mi się także scena z satyry na rosyjską literaturę w „Miłości i śmierci”, gdy czarnoskóry sierżant carskiej armii dyscyplinował szeregowego Gruszenkę wydając mu rozkaz, iż za karę ma posprzątać stołówkę i latrynę. Grany przez Allena żołnierz odpowiada: „a jak je odróżnię?”. Ktoś może stwierdzić, iż dzisiejszy dobór aktorów jest efektem posuniętej do absurdu poprawności politycznej – i takie stwierdzenie jest w mojej opinii prawdziwe. Ale nie tylko. Nie jest to efekt stricte głupoty, tylko odwzorowanie zarówno oczekiwań komercyjnych producentów, jak i lustrzane odbicie naszego zglobalizowanego świata. Pytanie czy to nagła zmiana w percepcji ludzkiej świadomości sprawiła, że tak pokazujemy rzeczywistość? Kolejna z chorób cywilizacyjnych naszych czasów? Nie, to nie jest żadna nowość, sztuka ma to do siebie, że jest „tu i teraz”. Już średniowieczni malarze przedstawiali czasy starożytne w zbrojach i z mieczami, które znali, w szatach, kolorach i miastach, z którymi obcowali. Wiele z nich wygląda jak historyczny groch z kapustą, a podobizny świętych z początków chrześcijaństwa, odziane w pełne płytowe zbroje, dzierżąc w ręku bastarda, stały się inspiracją dla dzisiejszych twórców nurtu fantasy. Nie jest więc zbrodnią w wykonaniu artysty, iż nagina fakty, problem leży gdzie indziej. Kiedyś sztuka była formą maestrii, dążenia do doskonałości, dzisiejsza kinematografia jest tego przeciwieństwem. Im obraz szpetniejszy tym większe zdobywa profity. Kiedyś sztuka niosła ze sobą ważny społecznie przekaz – święty zabijający smoka był symbolem triumfu Dobra nad Złem, archetypem męstwa, mrużymy, więc oko na zbroję i kopię Świętego Jerzego, która historycznie nie jest z III w. Dzisiaj w kinematografii przekaz jest wyjałowiony, a zatem poprawność polityczna nie jest folklorem, który schodzi w cień, gdy obraz opowiada widzom coś istotnego. Nie winię artystów kogo zatrudniają (ich prawo) – mój zarzut dotyczy kiepskiego finalnego produktu. Film stał się polit-poprawny z zasady i jest to jedyny jego przekaz, a może anty-przekaz, by właściwiej to scharakteryzować. Nie jestem pewien czy można nad tym wszystkim przejść do porządku dziennego, machnąć ręką i skwitować, iż to tylko showbiznes. Zwłaszcza w świecie, gdzie granica między polityką a showbiznesem jest cienka jak reklamowane przez modelki majtki. Główny ideolog lewicy Włodzimierz Lenin mawiał, że kino jest najważniejszą ze sztuk i siła oddziaływania filmu dla nikogo nie budzi już wątpliwości. Zwłaszcza gdy kino jest właśnie bastionem lewicy, warto o tym podyskutować. 

Pamiętam podobną dyskusję kilka lat temu, gdy gruchnęła wiadomość, że nowego Jamesa Bonda ma zagrać Idris Elba, brytyjski aktor z afrykańskimi korzeniami. Zacierałem ręce i byłem przychylny temu pomysłowi licząc, iż saga o Bondzie wreszcie uwolni się od Daniela Craiga i suflujących mu scenarzystów, którzy z dżentelmena-szpiega zrobili niezbyt lotną maszynę do zabijania. Dylemat - dobry scenariusz z afrykańskim aktorem czy kiepski z białoskórym (sic!) – dobrze symbolizuje nasze czasy. James Bond musiałby wówczas pochodzić z Afryki, byle wrócić do charakteru Connery’ego, Moore’a, czy Brosnana. Być bardziej brytyjski, czyli afrykański. Nie była to popularna opinia. Ktoś może stwierdzić, że to polityczna poprawność, a ja zapytam jak wygląda obecnie Wielka Brytania i czy chichotem historii nie stała się ofiarą kolonizacji, gdzie dawną macierz, zawojowali niegdysiejsi podbijani? W służbach zachodnich państw – w tym mundurowych - pracują dzisiaj dzieci tych, przeciwko którym dawniej wywiadownie planowały wszelkiej maści operacje. Agent 007 ma, więc pewnie dzisiaj twarz syna hinduskiej czy kenijskiej rodziny, a Londyn w ogóle się cieszy, iż wolał pracować dla „M” zamiast zarabiać z konta na Instagramie lub pobierać zasiłek. Wielka Brytania jest multi-kulti i taki będzie jej showbiznes, taka jest jej polityka. To Wielka Brytania, nie Churchilla a Idrisa Elby. Nie twierdzę, że to dobrze czy źle, ale opisuję rzeczywistość, którą wielu neguje. Bond, przy całym swoim uprawdopodobnianiu przez Iana Fleminga jest wszelako postacią fikcyjną. Pytanie co z odwzorowaniem bohaterów naszej historii? I tutaj zaczyna się moim zdaniem cywilizacyjna kolejka górska.

Takich afrykańskich bojarów czy Mannerheimów będzie coraz więcej, bo demografia jest nieubłagana, a wraz ze wzrostem liczby ludności w Azji i w Afryce producenci będą hołdowali ich gustom. Jeżeli robią to już tylko i wyłącznie z faktu polit-poprawności i ukłonu dla afrykańskich czy azjatyckich diaspor mieszkających w tych państwach to co będzie, gdy sprawdzą się szacunki ONZ, iż liczba ludności w Afryce się podwoi (do 2,5 mld osób). Analogicznie Europejczyków regularnie ubywa. Nie tylko Mannerheim będzie z Afryki, ale i oficerowie tkwiący w okopach Zimowej Wojny. Ciężko nawet winić twórców, iż pokazują świat taki jaki widzą lub znają, a na multi-narodowych kosmopolitycznych salonach sztuki, w imigranckich bohemach, nie mówi się o wartościach, tylko hołduje ich przeciwieństwom. Nie rozmawiają z właścicielem maleńkiego bistro gdzieś pod Caen, bo to obciach, ale z pracownikiem azjatyckiego korpo wynajmującym loft w centrum Paryża. Urok globalizacji. Pokazują taki świat jaki znają i chcą taki świat tworzyć, więc koło się zamyka. A odbiorca przestaje znać inną rzeczywistość, by przypomnieć sławetny dialog z „Misia” – „to z samych filmów wiesz jak było”. Stąd wychodzi taki kolaż dzisiejszych problemów imigrancko-asymiliacyjnych w wykonaniu postaci historycznych – to świat jaki znają filmowe elity wtłoczony na siłę w podręcznik historii. Twórcy prześcigają się też w udokumentowaniu swojej postępowości, więc takich obrazów przed nami jeszcze wiele. Ciężko nawet mieć pretensje do twórców, którzy mają nosa do zmian społecznych. Siedzą w wielkich ośrodkach miejskich Zachodu i widzą jak świat dosłownie się zmienia. Warto też oddać Francuzom, iż ze swojej kinematografii uczynili wentyl bezpieczeństwa debaty społecznej. Odtrutką na takie problemy etniczne są produkcje, które puszczają do widza oko, polemizując z obecną sytuacją nad Sekwaną. Wystarczy wspomnieć powszechnie krytykowany przez postępowe elity film „Za jakie grzechy, dobry Boże?”, będący kopalnią gagów na tematy poruszane w tym felietonie. Nawet w produkcji o tzw. Państwie Islamskim pt. „Ucieczka z Rakki” znajdziemy dowcipny dialog, gdy syryjski uchodźca po analizie nazw miast we Francji „Saint-Tropez, Saint-Lois, Saint-Étienne” stwierdza, iż Francuzi są bardziej bogobojni od Syryjczyków (patroni miast zawarci w nazwach to święci-męczennicy: święty Torpes z Pizy, święty Ludwik, święty Szczepan).

Polacy  patrzą na to niczym na pewną egzotyczną ciekawostkę, element zawieszonej w próżni dyskusji i to jest pewne dobrodziejstwo, komfort położenia w Europie Środkowo-Wschodniej, względnie wolnej od społecznych fikołków. Drugim końcem tego kija może być jednak impregnacja na uznanie, iż za polskimi granicami dzieją się wielkie zmiany. Kto z nas nie zaśmiał się, gdy usłyszał, że narodową potrawą Niemców jest kebab. My traktujemy to jako żart, dla naszych sąsiadów to rzeczywistość. Sztuka im tego nie ułatwia, bo takich „konserw” na polski wzór w kinematografii jest jak na lekarstwo. Jednym z nielicznych niezłomnych współczesnego kina jest sędziwy Clint Eastwood. To on był atakowany przez Spike’a Lee, że nie zatrudnił Afroamerykanów w roli żołnierzy walczących na Pacyfiku. Krucjata Eastwooda nie miała sensu. Moim zdaniem Clint kruszył kopię o przegraną sprawę, ale gwiazdor spaghetti-westernów stwierdził pryncypialnie, iż Afroamerykanie nie bili się w pierwszej linii na Iwo Jimie. Dlatego nie pokazał ich w filmie. Tyle, że nawet u Eastwooda widzimy zmieniający się świat. Spójrzmy na ostatni film starego dobrego Clinta – obraz tej latynoskiej Ameryki, którą widzi z szyb pickupa, czy siedzącego na ganku Walta Kowalskiego, który oglądał na własne oczy upadające Detroit i azjatycką mafię. Eastwood może kłaść się Rejtanem w Holywood, ale finalnie i tak pokaże on cywilizacyjne zmiany, bo po prostu mają one miejsce. Piszę o USA nie przez przypadek. 

Gdy ktoś wskazuje na Stany jako na opokę i trendsettera współczesności to pojedynek Trump-Biden w drodze do Białego Domu mógłby zaprzeczać powyższym słowom. Biali panowie, w dobrze skrojonych garniturach, w podobnym wieku. Frakcja postępu, zakochana w Obamie i Hilary Clinton, przeżywa koszmar, jak na ulicy Wiązów. Jeśli spojrzymy na całe zjawisko w takiej kulturowej skali Donald Trump jest nie tylko dla lewicy wrogiem politycznym, on jest zadrą, która psuje im wizję świata multi-kulti. Warto jednak pogrzebać głębiej, bo lewica znad Potomaku wcale nie odpuszcza. W wyborach do kalifornijskiego kongresu, z ramienia Demokratów startował wszelako, Ammar Campa-Najjar, określający swoje korzenie jako „latyno-arabskie”. Polityk zaczął budzić spore kontrowersje bo jego republikański kontrkandydat Duncan Hunter – wytknął mu fakt, iż jest wnukiem Muhammada Youssefa al-Najjara, członka Organizacji Wyzwolenia Palestyny (OWP) oraz współorganizatora zamachu terrorystycznego w trakcie Olimpiady w Monachium (1972 r.). Z materiałów wspierających kampanię Huntera wynikało również, iż Campa-Najjar otrzymał polityczne poparcie muzułmańskich organizacji: Rady ds. Amerykańsko-Islamskich Relacji oraz Stowarzyszenia Muzułmańskiego Bractwa. Co ciekawe, Campa-Najjar jest konwertytą (przeszedł na chrześcijaństwo) i dość gorzko wspomina swój pobyt w Strefie Gazy, gdzie miał być traktowany jako osoba gorszej kategorii. Organizacje islamskie finalnie nie potwierdziły, iż przekazały mu poparcie. Ciekawe na ile Campa-Najjar może ufać swoim partyjnym towarzyszom, gdy jako konwertyta – co zdarza się często – stanie się obiektem ataku ze strony muzułmańskich środowisk. Być może „prawda czasu i prawda ekranu” się zmieni a Najjar stanie się jako chrześcijanin niezbyt „trendi” dla lewicy. Obawiam się, że dzisiejszy stan kina, będzie w końcu przeszkodą dla samego kosmopolitycznego obozu, który stworzyli. Rewolucja zje własne dzieci, a lewicy już dzisiaj przeszkadza komedia o Senegalczyku-chrześcijaninie, który był ostatnią nadzieją rodziny, że ich córka wyjdzie za mąż za wyznawcę Chrystusa. Najlepiej obrazuje to nieszczęsny bon mot Joe Bidena, demokratycznego kandydata, który Afroamerykanom głosującym na Trumpa odebrał prawo do własnej tożsamości, używając do tego rasistowskiego sloganu: „you ain’t black” [przyp.red – darujmy sobie tłumaczenie, wiemy co Biden miał na myśli]. Za swoje słowa przeprosił, ale jego wiecznie zdziwiona mina wskazuje raczej na to, że ktoś mu takie złote myśli podpowiada, niż to jego autorskie poglądy. Przyjdzie czas, że będzie „dobry multi-kulti” i ta druga gorsza pogardzana grupa „multi-christiani”. Nastroje lewicowego obozu jeżdżą na pstrym koniu, bo jak inaczej podsumować fakt, iż w trakcie zamieszek w USA zaatakowano lokalną siedzibę stacji telewizyjnej CNN – przypomnijmy, stacji uznawanej za awangardę postępu.  

Przypomina mi się pewna anegdota o szwajcarskim misjonarzu. Afrykański ksiądz zaczepiony na ulicy Zurychu został zapytany – jaka jest jego specjalna posługa. Odpowiedział, iż jest misjonarzem. Zdziwiony pytający zagadnął, zatem co robi w Szwajcarii zakładając, iż to pewnie urlop od posługi w Afryce. Ksiądz był faktycznie misjonarzem, ale ewangelizował Szwajcarów i został skierowany do Zurychu, by tam pracować. Świat jeszcze nas zaskoczy. To nie tyle imigracja jest problemem, ale głupota. Wielość kultur lub cywilizacji to w zasadzie wspaniałość tego świata. Gdy jednak za sprawy cywilizacyjne biorą się ignoranci, którzy rzekomo próbowali takie problemy rozwiązać, kolejne pokolenia, płacą za to wysoką cenę. „Z czego się śmiejecie? Z siebie się śmiejecie” – by przywrócić słowa Mikołaja Gogola. A że Rewizor jest rodem z Afryki to inna sprawa. Jak inaczej podsumować fakt, że oglądając tak wielkie zmiany cywilizacyjne na ekranie, Europa rechocze i zajada popcorn. A ten ekran to lustro.   

Michał Bruszewski

 

POLECANE
Niemiecka policja miała próbować zatrzymać polskich obrońców granicy na polskim terytorium: Halt Polen! gorące
Niemiecka policja miała próbować zatrzymać polskich obrońców granicy na polskim terytorium: "Halt Polen!"

Lider Ruchu Obrony Granic Robert Bąkiewicz przekazał szokujące informacje. Według jego słów niemiecka policja miała próbować zatrzymać Polaków... na terytorium Polski.

Elon Musk ogłosił powstanie nowej partii z ostatniej chwili
Elon Musk ogłosił powstanie nowej partii

- Dziś powstaje Partia Amerykańska, aby zwrócić wam wolność - pisze Elon Musk na platformie "X".

Potężna rozróba w serbskim parlamencie. Granaty dymne, jedna z posłów w stanie krytycznym z ostatniej chwili
Potężna rozróba w serbskim parlamencie. Granaty dymne, jedna z posłów w stanie krytycznym

W serbskim parlamencie doszło do dramatycznych scen. Posłowie opozycji rzucili granaty hukowe i gaz łzawiący w proteście przeciwko rządom Aleksandara Vučića. W wyniku zamieszek posłanka Jasmina Obradović doznała udaru i walczy o życie.

Niemieckie media: Ruch Obrony Granic torpeduje niemiecką politykę migracyjną z ostatniej chwili
Niemieckie media: Ruch Obrony Granic torpeduje niemiecką politykę migracyjną

Niemiecki tygodnik „Der Spiegel” opisał serię incydentów na granicy z Polską, które wg redakcji „komplikują niemiecką politykę migracyjną”. Główna krytyka kierowana jest w stronę polskiego Ruchu Obrony Granic (ROG), który utrudnia niemieckim służbom odsyłanie nielegalnych migrantów do Polski.

Wes Anderson – nostalgiczne fantazmaty czasów, których nigdy nie było tylko u nas
Wes Anderson – nostalgiczne fantazmaty czasów, których nigdy nie było

Wes Anderson powraca na ekrany z filmem, który równie łatwo rozpoznać, co sobie odpuścić albo się zakochać. "Układ fenicki", pokazany premierowo podczas 78. Festiwalu Filmowego w Cannes, na polskie ekrany trafił 6 czerwca.

Stopnie BRAVO i BRAVO-CRP przedłużone. Pilny komunikat rządu z ostatniej chwili
Stopnie BRAVO i BRAVO-CRP przedłużone. Pilny komunikat rządu

Premier przedłużył drugi stopień alarmowy BRAVO i BRAVO-CRP na terenie całej Polski do 31 sierpnia 2025. Wyjaśniamy, co to oznacza i dlaczego władze proszą obywateli o czujność.

Ukraińskie drony znowu w akcji. Ważna fabryka w Rosji trafiona z ostatniej chwili
Ukraińskie drony znowu w akcji. Ważna fabryka w Rosji trafiona

Drony Sił Systemów Bezzałogowych ukraińskich wojsk zaatakowały w Rosji fabrykę radarów, wykorzystywanych w dronach i rakietach, które ostrzeliwują Ukrainę – powiadomił w sobotę Sztab Generalny w Kijowie.

Cztery podgatunki elit gardzących polską hołotą tylko u nas
Cztery podgatunki elit gardzących polską hołotą

Ciągle się zastanawiam skąd bierze się głębokie przekonanie niektórych środowisk o ich wyższości, lepszym wykształceniu, europejskości nad „prostakami” z prawicy, którzy nic nie kumają z otaczającej ich rzeczywistości tkwiąc mentalnie w Średniowieczu (nie będę, jaśnie oświeconym, wyjaśniał co wniosły w legacie do naszego dzisiejszego życia wykpiwane wieki średnie bo zajęłoby to zbyt wiele czasu a oni i tak by tego nie pojęli – przy okazji tylko i na końcu przypomnijmy, że między innymi ich guru Bronisław Geremek był mediewistą, zajmującym się, o zgrozo, prostytucją…) i nie wychodząc od miejscowego proboszcza (alternatywnie ”z kruchty”).

Wimbledon: Pewne zwycięstwo Igi Świątek z Danielle Collins z ostatniej chwili
Wimbledon: Pewne zwycięstwo Igi Świątek z Danielle Collins

Iga Świątek awansowała do czwartej rundy wielkoszlemowego turnieju na trawiastych kortach Wimbledonu. Rozstawiona z numerem ósmym tenisistka pewnie pokonała Amerykankę Danielle Collins 6:2, 6:3. Jej kolejną rywalką w Londynie będzie Dunka Clara Tauson.

Komu służycie?. Ostra reakcja Roberta Bąkiewicza na zaskakujący ruch policji z ostatniej chwili
"Komu służycie?". Ostra reakcja Roberta Bąkiewicza na zaskakujący ruch policji

Robert Bąkiewicz ostro skrytykował decyzję policji o wprowadzeniu zakazu lotów dronów przy granicy z Niemcami. Jak twierdzi, ograniczenia uderzają w działania obywatelskie mające na celu kontrolę migracji; zakaz ogłoszono dwa dni po tym, jak Ruch Obrony Granic zakupił własne drony do patrolowania pasa przygranicznego.

REKLAMA

[Tylko u nas] Bruszewski: Czarnoskóry rosyjski bojar? Czarnoskóry marszałek Finlandii? Symptom zmian

Czarnoskóry aktor grający marszałka Mannerheima, Czarnoskóry w roli rosyjskiego bojara na dworze Katarzyny II, czy kandydujący do kalifornijskiego kongresu wnuk terrorysty zamieszanego w zamachy z Olimpiady w Monachium w 1972 roku – to osoby, które przywróciły w ostatnim czasie do debaty publicznej temat multikultularizmu. Jak mawiał Stefan Kisielewski - „to nie kryzys, to rezultat”. Zmiany cywilizacyjne, których jesteśmy świadkami, a których istnienie negujemy odbywają się w ogromnym tempie. Czy wypada nam się cieszyć, iż fińskiego bohatera narodowego gra Kenijczyk-chrześcijanin zamiast zlaicyzowanego kosmopolitycznego rdzennego Fina?
 [Tylko u nas] Bruszewski: Czarnoskóry rosyjski bojar? Czarnoskóry marszałek Finlandii? Symptom zmian
/ Kadr z filmu "Marszałek Finlandii" produkcji fińsko-kenijskiej
Kto mógł przypuszczać, że sfinansowana z podatków Finów off-owa produkcja tyle namiesza w polskiej opinii publicznej i wróci niczym bumerang nad Wisłę. Wyprodukowany w 2012 roku w Kenii obraz o marszałku Carlu Gustawie Mannerheimie to film nie tylko kontrowersyjny odtwórcami ról (Finów, w tym tytułową postać, grają głównie kenijscy aktorzy), ale przede wszystkim słaby niskim budżetem i scenariuszem. Od razu zaznaczam, iż dialogi są w kiswahili, więc jest duże prawdopodobieństwo, iż nie byłem w stanie odkryć geniuszu tej produkcji. „Marszałek Finlandii” – bo jakże freskowy tytuł nosi omawiana produkcja, jest typowym filmidłem rosnącej afrykańskiej Fabryki Snów. Fińskiego wojskowego gra Telley Savalas Otieno, nawiązujący do legendarnego „Kojaka” nie tylko artystycznym nazwiskiem, ale także fryzurą. Kulawy pies nie zainteresowałby się tematem, gdyby nie fakt, iż polskie media znowu obiegło zdjęcie „czarnoskórego Mannerheima” w dostojnym mundurze fińskiej armii. Przywróciło to uśpiony w dyskusji, a kiedyś namiętnie omawiany, temat multi-kulti. Rzecz jasna, o wiele gorętsza dyskusja przeszła przez Helsinki. Producentów zmieszano z błotem i oskarżono o szarganie świętej pamięci fińskiego męża stanu. Na ich szczęście, Kenia leży daleko od Finlandii, więc to z pewnością ostudziło zapał tych, którzy chcieli rozliczać autorów produkcji. Sami Kenijczycy też pewnie do mroźnej Finlandii się nie wybierają – wystarczy wspomnieć znaną anegdotę, iż przy temperaturze „– 75 stopni” Celsjusza św. Mikołaj opuszcza krąg polarny, a Lapończycy opuszczają nauszniki od czapki. Afrykański Mannerheim może być jednak świetną okazją do dyskusji nad zmianami cywilizacyjnymi, które obserwujemy na własne oczy.

Nie jedyny „Marszałek Finlandii” wydaje się tu być "znakiem czasów", także jeden z bojarów na dworze Katarzyny II w najnowszej produkcji HBO zwrócił uwagę widzów rzadko spotykanym w ówczesnej Rosji kolorem skóry. Przypomina mi się także scena z satyry na rosyjską literaturę w „Miłości i śmierci”, gdy czarnoskóry sierżant carskiej armii dyscyplinował szeregowego Gruszenkę wydając mu rozkaz, iż za karę ma posprzątać stołówkę i latrynę. Grany przez Allena żołnierz odpowiada: „a jak je odróżnię?”. Ktoś może stwierdzić, iż dzisiejszy dobór aktorów jest efektem posuniętej do absurdu poprawności politycznej – i takie stwierdzenie jest w mojej opinii prawdziwe. Ale nie tylko. Nie jest to efekt stricte głupoty, tylko odwzorowanie zarówno oczekiwań komercyjnych producentów, jak i lustrzane odbicie naszego zglobalizowanego świata. Pytanie czy to nagła zmiana w percepcji ludzkiej świadomości sprawiła, że tak pokazujemy rzeczywistość? Kolejna z chorób cywilizacyjnych naszych czasów? Nie, to nie jest żadna nowość, sztuka ma to do siebie, że jest „tu i teraz”. Już średniowieczni malarze przedstawiali czasy starożytne w zbrojach i z mieczami, które znali, w szatach, kolorach i miastach, z którymi obcowali. Wiele z nich wygląda jak historyczny groch z kapustą, a podobizny świętych z początków chrześcijaństwa, odziane w pełne płytowe zbroje, dzierżąc w ręku bastarda, stały się inspiracją dla dzisiejszych twórców nurtu fantasy. Nie jest więc zbrodnią w wykonaniu artysty, iż nagina fakty, problem leży gdzie indziej. Kiedyś sztuka była formą maestrii, dążenia do doskonałości, dzisiejsza kinematografia jest tego przeciwieństwem. Im obraz szpetniejszy tym większe zdobywa profity. Kiedyś sztuka niosła ze sobą ważny społecznie przekaz – święty zabijający smoka był symbolem triumfu Dobra nad Złem, archetypem męstwa, mrużymy, więc oko na zbroję i kopię Świętego Jerzego, która historycznie nie jest z III w. Dzisiaj w kinematografii przekaz jest wyjałowiony, a zatem poprawność polityczna nie jest folklorem, który schodzi w cień, gdy obraz opowiada widzom coś istotnego. Nie winię artystów kogo zatrudniają (ich prawo) – mój zarzut dotyczy kiepskiego finalnego produktu. Film stał się polit-poprawny z zasady i jest to jedyny jego przekaz, a może anty-przekaz, by właściwiej to scharakteryzować. Nie jestem pewien czy można nad tym wszystkim przejść do porządku dziennego, machnąć ręką i skwitować, iż to tylko showbiznes. Zwłaszcza w świecie, gdzie granica między polityką a showbiznesem jest cienka jak reklamowane przez modelki majtki. Główny ideolog lewicy Włodzimierz Lenin mawiał, że kino jest najważniejszą ze sztuk i siła oddziaływania filmu dla nikogo nie budzi już wątpliwości. Zwłaszcza gdy kino jest właśnie bastionem lewicy, warto o tym podyskutować. 

Pamiętam podobną dyskusję kilka lat temu, gdy gruchnęła wiadomość, że nowego Jamesa Bonda ma zagrać Idris Elba, brytyjski aktor z afrykańskimi korzeniami. Zacierałem ręce i byłem przychylny temu pomysłowi licząc, iż saga o Bondzie wreszcie uwolni się od Daniela Craiga i suflujących mu scenarzystów, którzy z dżentelmena-szpiega zrobili niezbyt lotną maszynę do zabijania. Dylemat - dobry scenariusz z afrykańskim aktorem czy kiepski z białoskórym (sic!) – dobrze symbolizuje nasze czasy. James Bond musiałby wówczas pochodzić z Afryki, byle wrócić do charakteru Connery’ego, Moore’a, czy Brosnana. Być bardziej brytyjski, czyli afrykański. Nie była to popularna opinia. Ktoś może stwierdzić, że to polityczna poprawność, a ja zapytam jak wygląda obecnie Wielka Brytania i czy chichotem historii nie stała się ofiarą kolonizacji, gdzie dawną macierz, zawojowali niegdysiejsi podbijani? W służbach zachodnich państw – w tym mundurowych - pracują dzisiaj dzieci tych, przeciwko którym dawniej wywiadownie planowały wszelkiej maści operacje. Agent 007 ma, więc pewnie dzisiaj twarz syna hinduskiej czy kenijskiej rodziny, a Londyn w ogóle się cieszy, iż wolał pracować dla „M” zamiast zarabiać z konta na Instagramie lub pobierać zasiłek. Wielka Brytania jest multi-kulti i taki będzie jej showbiznes, taka jest jej polityka. To Wielka Brytania, nie Churchilla a Idrisa Elby. Nie twierdzę, że to dobrze czy źle, ale opisuję rzeczywistość, którą wielu neguje. Bond, przy całym swoim uprawdopodobnianiu przez Iana Fleminga jest wszelako postacią fikcyjną. Pytanie co z odwzorowaniem bohaterów naszej historii? I tutaj zaczyna się moim zdaniem cywilizacyjna kolejka górska.

Takich afrykańskich bojarów czy Mannerheimów będzie coraz więcej, bo demografia jest nieubłagana, a wraz ze wzrostem liczby ludności w Azji i w Afryce producenci będą hołdowali ich gustom. Jeżeli robią to już tylko i wyłącznie z faktu polit-poprawności i ukłonu dla afrykańskich czy azjatyckich diaspor mieszkających w tych państwach to co będzie, gdy sprawdzą się szacunki ONZ, iż liczba ludności w Afryce się podwoi (do 2,5 mld osób). Analogicznie Europejczyków regularnie ubywa. Nie tylko Mannerheim będzie z Afryki, ale i oficerowie tkwiący w okopach Zimowej Wojny. Ciężko nawet winić twórców, iż pokazują świat taki jaki widzą lub znają, a na multi-narodowych kosmopolitycznych salonach sztuki, w imigranckich bohemach, nie mówi się o wartościach, tylko hołduje ich przeciwieństwom. Nie rozmawiają z właścicielem maleńkiego bistro gdzieś pod Caen, bo to obciach, ale z pracownikiem azjatyckiego korpo wynajmującym loft w centrum Paryża. Urok globalizacji. Pokazują taki świat jaki znają i chcą taki świat tworzyć, więc koło się zamyka. A odbiorca przestaje znać inną rzeczywistość, by przypomnieć sławetny dialog z „Misia” – „to z samych filmów wiesz jak było”. Stąd wychodzi taki kolaż dzisiejszych problemów imigrancko-asymiliacyjnych w wykonaniu postaci historycznych – to świat jaki znają filmowe elity wtłoczony na siłę w podręcznik historii. Twórcy prześcigają się też w udokumentowaniu swojej postępowości, więc takich obrazów przed nami jeszcze wiele. Ciężko nawet mieć pretensje do twórców, którzy mają nosa do zmian społecznych. Siedzą w wielkich ośrodkach miejskich Zachodu i widzą jak świat dosłownie się zmienia. Warto też oddać Francuzom, iż ze swojej kinematografii uczynili wentyl bezpieczeństwa debaty społecznej. Odtrutką na takie problemy etniczne są produkcje, które puszczają do widza oko, polemizując z obecną sytuacją nad Sekwaną. Wystarczy wspomnieć powszechnie krytykowany przez postępowe elity film „Za jakie grzechy, dobry Boże?”, będący kopalnią gagów na tematy poruszane w tym felietonie. Nawet w produkcji o tzw. Państwie Islamskim pt. „Ucieczka z Rakki” znajdziemy dowcipny dialog, gdy syryjski uchodźca po analizie nazw miast we Francji „Saint-Tropez, Saint-Lois, Saint-Étienne” stwierdza, iż Francuzi są bardziej bogobojni od Syryjczyków (patroni miast zawarci w nazwach to święci-męczennicy: święty Torpes z Pizy, święty Ludwik, święty Szczepan).

Polacy  patrzą na to niczym na pewną egzotyczną ciekawostkę, element zawieszonej w próżni dyskusji i to jest pewne dobrodziejstwo, komfort położenia w Europie Środkowo-Wschodniej, względnie wolnej od społecznych fikołków. Drugim końcem tego kija może być jednak impregnacja na uznanie, iż za polskimi granicami dzieją się wielkie zmiany. Kto z nas nie zaśmiał się, gdy usłyszał, że narodową potrawą Niemców jest kebab. My traktujemy to jako żart, dla naszych sąsiadów to rzeczywistość. Sztuka im tego nie ułatwia, bo takich „konserw” na polski wzór w kinematografii jest jak na lekarstwo. Jednym z nielicznych niezłomnych współczesnego kina jest sędziwy Clint Eastwood. To on był atakowany przez Spike’a Lee, że nie zatrudnił Afroamerykanów w roli żołnierzy walczących na Pacyfiku. Krucjata Eastwooda nie miała sensu. Moim zdaniem Clint kruszył kopię o przegraną sprawę, ale gwiazdor spaghetti-westernów stwierdził pryncypialnie, iż Afroamerykanie nie bili się w pierwszej linii na Iwo Jimie. Dlatego nie pokazał ich w filmie. Tyle, że nawet u Eastwooda widzimy zmieniający się świat. Spójrzmy na ostatni film starego dobrego Clinta – obraz tej latynoskiej Ameryki, którą widzi z szyb pickupa, czy siedzącego na ganku Walta Kowalskiego, który oglądał na własne oczy upadające Detroit i azjatycką mafię. Eastwood może kłaść się Rejtanem w Holywood, ale finalnie i tak pokaże on cywilizacyjne zmiany, bo po prostu mają one miejsce. Piszę o USA nie przez przypadek. 

Gdy ktoś wskazuje na Stany jako na opokę i trendsettera współczesności to pojedynek Trump-Biden w drodze do Białego Domu mógłby zaprzeczać powyższym słowom. Biali panowie, w dobrze skrojonych garniturach, w podobnym wieku. Frakcja postępu, zakochana w Obamie i Hilary Clinton, przeżywa koszmar, jak na ulicy Wiązów. Jeśli spojrzymy na całe zjawisko w takiej kulturowej skali Donald Trump jest nie tylko dla lewicy wrogiem politycznym, on jest zadrą, która psuje im wizję świata multi-kulti. Warto jednak pogrzebać głębiej, bo lewica znad Potomaku wcale nie odpuszcza. W wyborach do kalifornijskiego kongresu, z ramienia Demokratów startował wszelako, Ammar Campa-Najjar, określający swoje korzenie jako „latyno-arabskie”. Polityk zaczął budzić spore kontrowersje bo jego republikański kontrkandydat Duncan Hunter – wytknął mu fakt, iż jest wnukiem Muhammada Youssefa al-Najjara, członka Organizacji Wyzwolenia Palestyny (OWP) oraz współorganizatora zamachu terrorystycznego w trakcie Olimpiady w Monachium (1972 r.). Z materiałów wspierających kampanię Huntera wynikało również, iż Campa-Najjar otrzymał polityczne poparcie muzułmańskich organizacji: Rady ds. Amerykańsko-Islamskich Relacji oraz Stowarzyszenia Muzułmańskiego Bractwa. Co ciekawe, Campa-Najjar jest konwertytą (przeszedł na chrześcijaństwo) i dość gorzko wspomina swój pobyt w Strefie Gazy, gdzie miał być traktowany jako osoba gorszej kategorii. Organizacje islamskie finalnie nie potwierdziły, iż przekazały mu poparcie. Ciekawe na ile Campa-Najjar może ufać swoim partyjnym towarzyszom, gdy jako konwertyta – co zdarza się często – stanie się obiektem ataku ze strony muzułmańskich środowisk. Być może „prawda czasu i prawda ekranu” się zmieni a Najjar stanie się jako chrześcijanin niezbyt „trendi” dla lewicy. Obawiam się, że dzisiejszy stan kina, będzie w końcu przeszkodą dla samego kosmopolitycznego obozu, który stworzyli. Rewolucja zje własne dzieci, a lewicy już dzisiaj przeszkadza komedia o Senegalczyku-chrześcijaninie, który był ostatnią nadzieją rodziny, że ich córka wyjdzie za mąż za wyznawcę Chrystusa. Najlepiej obrazuje to nieszczęsny bon mot Joe Bidena, demokratycznego kandydata, który Afroamerykanom głosującym na Trumpa odebrał prawo do własnej tożsamości, używając do tego rasistowskiego sloganu: „you ain’t black” [przyp.red – darujmy sobie tłumaczenie, wiemy co Biden miał na myśli]. Za swoje słowa przeprosił, ale jego wiecznie zdziwiona mina wskazuje raczej na to, że ktoś mu takie złote myśli podpowiada, niż to jego autorskie poglądy. Przyjdzie czas, że będzie „dobry multi-kulti” i ta druga gorsza pogardzana grupa „multi-christiani”. Nastroje lewicowego obozu jeżdżą na pstrym koniu, bo jak inaczej podsumować fakt, iż w trakcie zamieszek w USA zaatakowano lokalną siedzibę stacji telewizyjnej CNN – przypomnijmy, stacji uznawanej za awangardę postępu.  

Przypomina mi się pewna anegdota o szwajcarskim misjonarzu. Afrykański ksiądz zaczepiony na ulicy Zurychu został zapytany – jaka jest jego specjalna posługa. Odpowiedział, iż jest misjonarzem. Zdziwiony pytający zagadnął, zatem co robi w Szwajcarii zakładając, iż to pewnie urlop od posługi w Afryce. Ksiądz był faktycznie misjonarzem, ale ewangelizował Szwajcarów i został skierowany do Zurychu, by tam pracować. Świat jeszcze nas zaskoczy. To nie tyle imigracja jest problemem, ale głupota. Wielość kultur lub cywilizacji to w zasadzie wspaniałość tego świata. Gdy jednak za sprawy cywilizacyjne biorą się ignoranci, którzy rzekomo próbowali takie problemy rozwiązać, kolejne pokolenia, płacą za to wysoką cenę. „Z czego się śmiejecie? Z siebie się śmiejecie” – by przywrócić słowa Mikołaja Gogola. A że Rewizor jest rodem z Afryki to inna sprawa. Jak inaczej podsumować fakt, że oglądając tak wielkie zmiany cywilizacyjne na ekranie, Europa rechocze i zajada popcorn. A ten ekran to lustro.   

Michał Bruszewski


 

Polecane
Emerytury
Stażowe