[Z Niemiec dla Tysol.pl] W. Osiński: Znowu "polskie obozy" w Niemczech. Zwróciłem się z zapytaniem...
Po interwencji Ambasady RP w Berlinie przedstawiciele stuttgarckiego muzeum "Hotel Silber", które jest głównym organizatorem obchodów, wprawdzie od razu przeprosili za swoją "pomyłkę", acz w znanym nam już stylu "włoskiego piłkarza", który doskonale wie, że zdobywa się na karne "faule". W internetowej wersji ulotki co prawda szybko usunięto "kontrowersyjny" przymiotnik, ale nie zastąpiono go poprawnym atrybutem "niemiecki", pozostawiając tym samym miejsce na niedomówienia. A co tam, niech czytelnik sam się domyśli, "jak było naprawdę".
"W obozie zagłady Auschwitz-Birkenau komendant obozu Rudolf Höss latem 1941 r. rozpoczął masowe mordy na sowieckich jeńcach wojennych z wykorzystaniem cyklonu B"
- czytamy teraz w "poprawionym" zaproszeniu.
Natomiast w nierozdanych jeszcze oryginalnych ulotkach organizator ograniczył się jedynie do skreślenia długopisem przymiotnika "polski", choć przy bliższym spojrzeniu można go bez trudu przeczytać. Niemniej zwróciłem się do stuttgarckiej instytucji z prostodusznym pytaniem, jakie to słowo padło ofiarą "cenzury".
"Nieważne, to tylko zwyczajny błąd. Naprawdę nie wiem, komu lub czemu miałaby ta informacja posłużyć i jakie z niej można wyciągnąć korzyści"
- odrzekła równie naiwnie pracowniczka "Hotelu Silber".
Zaiste, "korzyści" wyciągną z owej ulotki bodaj tylko naukowcy i publicyści, którzy traktują ją jako ciekawy przedmiot historycznych i współczesnych dociekań. Albowiem dla reszty Polaków i Niemców zawiera ona jedynie dynamit, którego odpalenie wyrządza naszym wzajemnym relacjom kolejne nieodwracalne szkody. Zwłaszcza, że przed nagłośnieniem sprawy "nieskorygowane" zaproszenie na obchody w Cannstatt zdążyło już trafić do obiegu medialnego i tym samym do wielu niemieckich rąk.
"Przeprosiny" organizatora ze Stuttgartu były natomiast podobne do wcześniejszych reakcji niemieckich dziennikarzy, którzy z jednej strony podkreślają świadomość popełnionego błędu, z drugiej zaś bagatelizują rozmiary polskich zarzutów, deprecjonując Polaków jako "historycznie przewrażliwionych".
Tymczasem wcześniejsze doświadczenia powinny skłaniać Niemców do wniosku, że wchodzą powtórnie na pole minowe, przy czym nawet niegroźna "broszurka" może wyciec do mediów i zbulwersować polskich czytelników. Tyle tylko, że uroczystości związane z rocznicą Nocy Kryształowej w Badenii nie są już niszowymi obchodami, jako że przeradzają się z roku na rok w coraz ważniejszą "antyfaszystowską" manifestację.
Kto chce, niech wierzy, że ponowne użycie sformułowania "polski obóz zagłady" było "zwyczajnym błędem". Że w jednym z najbardziej wpływowych koncernów medialnych może powstać taki serial jak "Nasze matki, nasi ojcowie" bez "odgórnego" polecenia. Kto chce, niech wierzy, że w Badenii-Wirtembergii, rządzonej przez Zielonych, którzy na każde odstąpienie od wyznaczonej ideologicznej linii reagują spazmami "antyfaszystowskiego" oburzenia, wspomniana ulotka jest "czystym przypadkiem". I że nie ma ona nic wspólnego z żydowską mniejszością w RFN, która otoczyła synagogę w Cannstatt szczególną troską, objąwszy patronat nad wspomnianymi obchodami. Ani z obecną polityką Izraela, który nie pomija żadnej okazji, aby w ostrych słowach oskarżyć Polskę o "współsprawstwo" i "zrzucanie z siebie winy". Ja, wybaczcie Państwo, nie wierzę.
Osobiście należę raczej do wyznawców tezy, że Niemcy podejmują w tej kwestii za każdym razem świadomą grę w "ciuciubabkę", jak choćby w przypadku przedłużanego i nieposuwającego się przez lata ani krok do przodu procesu sądowego, wytoczonego telewizji ZDF przez śp. Karola Tenderę.
Z tym że mocne określenia jak "polskie obozy zagłady" pojawiają się w niemieckich gazetach rzadko, z reguły tylko wtedy, gdy trzeba "nieco porządniej" kopnąć w "polską klatkę". Niemiecki orszak medialny stosuje zwykle "subtelniejsze" metody nakręcania antypolskiej histerii. Niemcy, jako autorzy Holocaustu skorzy do dzielenia się z nami (oraz innymi) swoją odpowiedzialnością, nader ochoczo wstępują do chóru "oburzonych", miotając gromy na Polskę, która z poparciem "nacjonalistycznego" rządu chce zamykać "ocalonych" do więzień za "mówienie prawdy".
Toteż powracający w niemieckiej prasie "leitmotiv", jakoby Prawo i Sprawiedliwość grało nieodmniennie "antyniemiecką kartą", jest obudowany całym zestawem kłamliwych stereotypów o polskiej historii i współczesności. Potwierdzenia swoich argumentów niemieccy dziennikarze doszukują się zaś w kolejnych prasowych wiwatach po każdym nieżyczliwym dla Warszawy wyroku TSUE.
W odzieraniu polskiego rządu z dobrego imienia przoduje dziennik "Süddeutsche Zeitung", który piórem Floriana Hassela na bieżąco zarzuca niemiecką opinię publiczną "dramatycznymi" doniesieniami o "nadużyciach" władzy i kolejnych "zamachach na demokrację", które przy bliższym spojrzeniu okazują się - jeśli ktoś zada sobe trud prześledzenia dalszego ciągu odpalanych z hukiem "sensacji" - niemal całkowicie wyssane z palca.
"Kaczyński, który jest naczelnikiem państwa i tym prawdziwym szefem rządu, nie ukrywa, że chce w następnych miesiącach przejąć Sąd Najwyższy. Dlatego ma nadzieję, że członkowie nowej Komisji Europejskiej będą tylko szczekać zamiast gryźć"
- pisze redaktor monachijskiej gazety.
Hassel skupia całą swoją energię na wzmożeniu urągającego zdrowemu rozsądkowi przekazu, że w Polsce rządzi "policyjny reżim", dławiący wolność słowa, ograniczający prawa człowieka oraz zmuszający ludzi do protestu w rozpaczliwej próbie powstrzymania "prześladowań".
"Można się spodziewać, że na celowniku PiS znajdzie się teraz także ostatnia ostoja demokracji, jaką jest rzecznik praw obywatelskich. Natomiast o niezależnych mediach możemy sobie pomarzyć"
- straszy warszawski korespondent "SZ".
Mimo że obecna partia rządząca uzyskała najlepszy wynik w poustrojowej historii, marudzenie niemieckich "gęgaczy" trwa w najlepsze.
"PiS nie osiągnęło wyznaczonego celu, jakim była większość dwóch trzecich, co pozwoliłoby na zmianę konstytucji. Prawdopodobnie partia rządząca będzie miała nawet za mało mandatów, żeby odrzucić weto prezydenta"
- cieszy się niemiecki dziennikarz.
Hassel żywi wobec tego nadzieję, że po "małym zwycięstwie zjednoczonej opozycji" w Senacie uda się jej również wyłonić "wspólnego silnego kandydata" w wyborach prezydenckich w 2020 r., który "zatrzymałby falę PiS-owskiej rewolucji".
"Głowa państwa z ramienia opozycji mogłaby zawetować każdą ustawę, która łamie prawo i szkodzi demokracji. Prezydent Andrzej Duda tego nie zagwarantuje, bo jest człowiekiem z PiS, autoryzującym każdą nawet najgorszą zmianę"
- uważa Hassel, któremu po ostatnim odwrocie Donalda Tuska musiała się zakręcić łezka w "lewym" oku.
W podobną strunę uderza dziennik "Berliner Morgenpost". Mimo że PiS po raz drugi z rzędu wygrało wybory parlamentarne, Ulrich Krökel zakłada, jakoby Jarosław Kaczyński jeszcze nie "strawił" swojej klęski wyborczej z 2007 r.
"Prezes PiS nigdy się nie pogodził z tym, że w 2007 roku PO odsunęła go od władzy - i to zaledwie po roku sprawowania urzędu premiera. Dlatego nie jest wykluczone, że tym razem to on będzie chciał zostać premierem"
- spekuluje dziennikarz stołecznej gazety.
Ciekawe zresztą, że niemieccy dziennikarze, którzy jednak bądź co bądź poukańczali jakieś studia, powołują się w swoich analizach często na "legendarnego przywódcę Solidarności" Lecha Wałęsę. Można wnet odnieść wrażenie, że w kwestiach dotyczących Polski najważniejsze zachodnie media kanonizowały byłego prezydenta na "wyrocznię moralną". Niemcy nadal ze śmiertelną powagą i oślim uporem utrzymują, jakoby Wałęsa wzbogacił swoją "popularnością" oraz "autorytetem" aktywa "totalnych" - nie bacząc na jego niedorzeczne wpisy i wypowiedzi.
"Lech Wałęsa, który w 1989 r. zainicjował pokojowe zmiany i poprowadził polską Solidarność do zwycięstwa, obawia się obsunięcia Polski w dyktaturę"
- ciągnie Krökel.
W ten sposób gazeta "Berliner Morgenpost", która po zjednoczeniu Niemiec chciała uchodzić za "odtrutkę" na wieloletnie kłamstwa propagandy NRD, poucza dziś niemieckiego czytelnika o politycznej rzeczywistości w Polsce, cytując wynurzenia Wałęsy bez jakiegokolwiek komentarza. Przy czym na jednym tchu potrafi określić Polaków mianem "homofobów", skrzętnie pomijając, że zdaniem przywoływanego przez nich "autorytetu" i "obrońcy demokracji" wszystkie osoby o orientacji homoseksualnej w Sejmie winny się znaleźć "za murem".
Na czoło w budowaniu narracji o "legendarnym przywódcy" wysuwał się w przeszłości także Christoph von Marschall z dziennika "Der Tagesspiegel". A jednak już po wyborach postanowił złagodzić nieco swoją retorykę.
"Kolejne zwycięstwo pozwala politykom PiS trochę odpuścić, ale to samo dotyczy niektóre osoby w Berlinie i Brukseli, które powinny przemyśleć swoje dotychczasowe zachowanie. [...] Nie wszystko, co czyni PiS, jest niezgodne z wartościami europejskimi "
- pisze korespondent berlińskiej gazety.
Pod ostrym ostrzałem niemieckich redaktorów znalazły się również polskie manifestacje patriotyczne. Poza nielicznymi wyjątkami (kilku moich niemieckich kolegów-redaktorów regularnie potępia rozpętaną antypolską kampanię) medialna orkiestra wydaje z siebie jednolity przekaz, który po ociosaniu w "głuchym telefonie" sprowadza się do przekonania, jakoby 11 listopada warszawskimi ulicami maszerowały wyłącznie "faszyści".
W ten sposób dziennikarze w Niemczech, gdzie 75 lat po drugiej wojnie światowej w miastach jak Chemnitz, Budziszyn czy Halle neonaziści wciąż atakują Żydów, próbują co roku przedstawiać Marsz Niepodległości jako kolejny wykwit polskiego "antysemityzmu" (jak zresztą też inne obchody rocznic polskich zrywów, nawet te stłumione przez samych Niemców).
Gorzej, że zohydzające Polskę "fejki" wypływają często ze "spokrewnionych" polskojęzycznych redakcji, które pewnie zakładają, że tego rodzaju akcje są łatwym sposobem na nabicie sobie uznania na zachodnich salonach. Lecz wyrządzone przez nich szkody, w ich umysłach pewnie nieznaczne wobec przyszłych osobistych zysków, są dla Polski gigantyczne. Nasi zachodni sąsiedzi przyjmują bowiem z zamiłowaniem każdą kolejną piłkę podaną przez polskiego zawodnika ze swojej "springerowskiej" drużyny. Wówczas po każdej kolejnej "historycznej pomyłce" niemieccy autorzy kłamstw mogą z nonszalanckim uśmiechem odeprzeć wszelkie polskie zarzuty jednym zwięzłym zdaniem: "przecież wielu waszych rodaków mówi to samo". Popyt na nurzanie polskiej historii w "brunatnym sosie" oraz zrównanie jej z niemiecką jest nad Sprewą wciąż wysoki.
Powielane w niemieckiej prasie pomówienia są o tyle bezczelne, że w Polsce faszyzm oraz narodowy socjalizm nie mają jakiejkolwiek tradycji, do której mogłyby się odwołać. Działacze przedwojennego Stronnictwa Narodowego, których niemieccy publicyści na bieżąco opatrują haniebnymi metkami, byli często niezrównanymi wzorami patriotyzmu i ginęli za swoje zapatrywania w niemieckich (!) obozach zagłady. Trudno podejrzewać polskich narodowców o podobnie nikczemne plany wobec niemieckich wyznawców myśli narodowej. I to jest właśnie ta "subtelna" różnica, z jaką powinni się zapoznać wszyscy ci polscy dziennikarze, którzy wątpliwymi metodami zapewniają sobie życzliwość dyrygentów zachodniej orkiestry.
Wojciech Osiński