Niemieckie media o ostrym sporze pomiędzy kanclerzem Scholzem a premierem Hiszpanii Sánchezem
Dziennik „Handelsblatt” wskazuje, że konflikt zbrojny w Gazie jest - obok nielegalnej migracji - kolejną kwestią, która wyraźnie podzieliła Unię Europejską.
Czytaj również: Poszukiwania Grzegorza Borysa. "Dopadł go policyjny pies"
"Prowadząca do wymiany". Burza po emisji popularnego programu TVN
"Test stabilności przyjaźni niemieckich i hiszpańskich socjalistów"
"Po chwilowym szoku, spowodowanym nieludzką brutalnością Hamasu, powróciły stare linie podziału. Obrady w Brukseli były pierwszym poważnym testem stabilności przyjaźni niemieckich i hiszpańskich socjalistów"
– ocenia gazeta.
Olaf Scholz przekonywał, że Izrael postępuje zgodnie z prawem międzynarodowym. Premier Hiszpanii Pedro Sánchez i jego PSOE z kolei od lat tradycyjnie sympatyzują z Palestyną, podobnie zresztą jak socjaliści w Portugalii.
"Humanitarna pauza czy humanitarne pauzy? Liczba pojedyncza wyraża nieufność wobec Izraela, podczas gdy liczba mnoga oznacza krótkotrwałe przerwy w wymianie ognia i podkreśla prawo tego kraju do samoobrony. Za fasadą dyskusji lingwistycznej toczy się nierozstrzygalny spór między Sánchezem a Scholzem"
– zaznacza dziennik „Handelsblatt”.
Niemieccy publicyści przypominają, że „nieograniczona solidarność” Berlina wobec Jerozolimy jest przede wszystkim spłatą „historycznych zobowiązań”. I to chyba jedyny temat, który dzieli Scholza i Sáncheza. Obaj podkreślają od lat, że relacje między SPD i PSOE są „wyjątkowe pod względem ideologicznej bliskości”. Zgodnie z pomysłem Marksa, kanclerz Niemiec i premier Hiszpanii z łatwością odrzucają swoją narodową odrębność, intensywnie pogłębiając integrację. Właściwie już dziś czują się obywatelami „europejskiego państwa federacyjnego”. A jednak obaj się pomylili, sądząc, że zrealizują ten plan bez potrzeby wywierania nacisku na pozostałe kraje UE. W sprawie przymusowej relokacji migrantów Sánchez wprawdzie nie chce karać Polaków, ale po cichu zgadza się z wyrażaną przez Scholza opinią, że ów mechanizm powinien pozostać głównym narzędziem „solidarności”.
Polityczny pat
Co ciekawe, większość Hiszpanów ma dosyć Sáncheza i dała temu wyraz w lipcowych wyborach parlamentarnych. Czemu więc trzy miesiące później lider PSOE wciąż ma prawo poruszać się po brukselskim parkiecie z „finezją” Che Guevary? Otóż dlatego, że w Madrycie zaistniała podobna sytuacja jak w Warszawie. Konserwatyści z Partido Popular Alberto Núñeza Feijóo wygrali wybory, ale póki co nie mają większości. Tymczasem Sánchez porozumiał się przed kilkoma dniami ze skrajnie lewicową koalicją Sumar w sprawie utworzenia nowego rządu. Jej liderka i obecna minister pracy Yolanda Díaz wywodzi się z komunistycznej PCE, na której plakatach wyborczych pojawiają się symbole sierpa i młota, a niekiedy także flagi Palestyny. Natomiast szefowa równie radykalnej partii Podemos i minister spraw społecznych Ione Belarra w wywiadzie z dziennikiem „El Mundo” bezkarnie orzekła, że Izraelczycy szykują się do „kolejnego Holokaustu”, tyle tylko że „tym razem w roli sprawcy”. Przyznacie Państwo, że w Polsce do podobnych podłości nie posunąłby się chyba żaden z liderów Nowej Lewicy (w każdym razie publicznie).
Zarządzanie kryzysowe
Neokomuniści opanowali prawie cały Półwysep Iberyjski. Inaczej niż u nas, w Hiszpanii i Portugalii ten „proces gnilny” ma tendencję do infekowania także zdrowych tkanek tych państw. Polska Lewica może co prawda wejść do rządu, ale nadal stanowi luźny zlepek małych ugrupowań, które ledwo przekroczyły próg wyborczy. W Madrycie sytuacja wygląda nieco inaczej.
A jednak mimo lewicowej większości od dłuższego czasu każde posiedzenie hiszpańskiego parlamentu wygląda jak spotkanie zarządzania kryzysowego. Właściwie co kilka miesięcy zanosi się na przyspieszone wybory, gdyż żaden wynik nie zwiastuje szybkiego utworzenia gabinetu.
Skład Cortes Generales jest wielobarwny jak całe państwo i jego społeczeństwo. W hiszpańskim kotle mieszają się m.in. interesy Kastylii, Katalonii, Kraju Basków oraz Galicji. Czy taki parlament jest w stanie wyjść z sytuacji patowej? I czy Sánchez w istocie ma za sobą większość? Niechęć niektórych liderów partii lewicowych do ponownego zawarcia z nim sojuszu wynika ze strachu przed podzieleniem jego losu. Po pierwsze, zauważyli oni, że jego twarda postawa w wielu sprawach zamieniła się w upór i skłonność do popełniania błędów w prowadzeniu kampanii. Po drugie, w czasach rosnących ambicji państwotwórczych Katalonii wchodzenie do rządu to igranie z ogniem. Tym razem oprócz socjalistów Sánchez będzie musiał bowiem zaprosić do stołu negocjacji przedstawicieli ugrupowań regionalnych. By uzyskać większość i obniżyć temperaturę sporu, premier będzie pewnie zabiegał o poparcie separatystycznej Republikańskiej Lewicy Katalonii (Esquerra Republicana de Catalunya, ERC). Oprócz tego weszło do parlamentu jeszcze inne ugrupowanie regionalne z wrzącego ostatnio wschodu kraju – Razem dla Katalonii (Junts per Catalunya, JxCAT), przy czym niektórzy jego posłowie domagają się bez ogródek i zahamowani natychmiastowego odłączenia Katalonii od Hiszpanii, popychając swój elektorat ku radykalizacji i szerząc niechęć do rządu w Madrycie.
Separatyzm i historia
Iberyjski krajobraz polityczny jest więc lustrzanym odbiciem ostatnich wojen wyborczych, w których głównymi pociskami – obok pandemii i migracji – stały się separatyzm i historia. Podobnie było już w 2019 roku. Jak teraz tak i wtedy przyczyny strat rządzącej PSOE hiszpańscy komentatorzy doszukiwali się w pomyłkach samego premiera.
"Zamiast poruszyć wtedy w kampanii pilne tematy, takie jak gospodarka i prawo pracy, Sánchez chciał udowodnić, że jest przekonanym socjalistą, zarządzając ekshumację generała Franco, co ożywiło podziały z lat wojny domowej"
– oburzała się wtedy Natalia Junquera, publicystka dziennika „El País”.
Ekshumacji szczątków „Generalissimusa” dokonano w końcu października 2019 roku, kilka tygodni przed wyborami. Kontrolowany przez hiszpańską lewicę Sąd Najwyższy przyznał ekipie Sáncheza prawo przeniesienia ich z Doliny Poległych do rodzinnego grobu przy pałacu El Pardo, co zwolennicy „Caudillo” uznali za „akt deheroizacji”. Wyniesieniu trumny z mauzoleum towarzyszyły okrzyki „Niech żyje Franco!”. Dwa tygodnie wcześniej jego sympatycy wysłali nawet list do papieża Franciszka, w którym prosili o interwencję. Podkreślali, że Franco walczył przeciwko wrogim Kościołowi marksistom, którzy w latach wojny domowej 1936–1939 zamordowali wielu duchownych.
Premier Sánchez zawsze przed wyborami dzieli rodaków i rozdrapuje zabliźnione rany
– oburza się były przewodniczący PP Pablo Casado. Co ciekawe, ekshumacja gen. Franco wzbudziła wówczas gniewne reakcje także po stronie lewicy. Po wyborach życzliwi jej publicyści przekonywali, że przyniosła ona socjalistom skutki odwrotne do zamierzonych. Wielu wyborców, zdobytych kiedyś dzięki zmiękczeniu wizerunku i rozwinięciu oferty socjalnej, powędrowało do prawicowej partii VOX Santiago Abascala.
Przyspieszone wybory?
Tym razem Sánchez nie chce popełnić tych samych błędów. Właśnie dlatego, że po ostatnich wyborach jego partia PSOE odnotowała straty i znalazła się na drugim miejscu. Mimo doznawanych afrontów wciąż wysyła pojednawcze sygnały w kierunku lewicowych separatystów. Największymi optymistami okazują się sami Katalończycy. Mają nadzieję, że uzyskają podobne uprawnienia jak Baskowie, którzy dysponują własnym budżetem oraz autonomią, którą nie może się pochwalić bodaj żaden inny region w państwach UE. Katalończycy domagają się ponadto amnestii dla skazanych separatystów i zgody Madrytu na organizację referendum niepodległościowego w ich regionie. Tylko wtedy zamierzają poprzeć trzeci rząd Sáncheza. Jeśli nie uda mu się go utworzyć, w styczniu 2024 r. odbędą się ponowne wybory. Pytanie tylko, czy ich wynik cokolwiek rozwiąże. Jedno jest pewne: Alberto Núñez Feijóo nie będzie bił w Brukseli pokłonów przed terrorystami z Hamasu.
Wojciech Osiński
[Autor jest korespondentem Polskiego Radia]