[Tylko u nas] Wojciech Osiński: Amerykanin, który ocalił intelektualny kwiat Europy przed zagładą

W powojennej historii USA przez długi czas nie było miejsca na bohaterów ratujących Żydów. Jednym z nich był niejaki Varian Fry.
 [Tylko u nas] Wojciech Osiński: Amerykanin, który ocalił intelektualny kwiat Europy przed zagładą
/ Materiały autora
W 75. rocznicę wyzwolenia obozu Auschwitz w anglojęzycznych, niemieckich, francuskich i rosyjskich gazetach polało się znów wiele atramentu na opisanie losów ludzi ratujących Żydów. Lektura tych tekstów skłania do wysnucia następującego wniosku: w innych krajach okupowanych przez nazistowskie Niemcy ruch oporu i państwo podziemne nie były tak rozwinięte jak w Polsce. Fenomen polskiej konspiracji polegał właśnie na tym, że pozbawieni swojego państwa Polacy potrafili jednocześnie pomagać swoim żydowskim pobratymcom.
 
Tymczasem choćby we Francji, przywoływanej dziś chętnie jako niedościgniony wzór 'europejskiej światłości', rząd Vichy rozpiął nad złowrogą swastyką swój parasol ochronny. A także niektórym działaniom 'zwycięskiej' Armii Czerwonej towarzyszył silny udział antysemickich emocji. Toteż czasami trudno zrozumieć, że przedstawiciele tych państw opatrują przykłady polskiego bohaterstwa wzgardliwymi etykietkami.
 
Dopóki zwyciężają stare nawyki i niektóre kraje blokują np. przyznanie historycznej oczywistości, że okupacja sowiecka nosiła znamiona eksterminacji, dopóty normalna dyskusja na ten temat nie będzie możliwa. Bezwzględny terror Stalina był dla Polaków (i polskich Żydów) na wschodzie namacalną rzeczywistością w podobnym stopniu, jak dla ich rodaków na terenach branych na cel przez Hitlera.
 
Co ciekawe - i ten wyrzut sumienia widać w zaciętości kampanii obwiniającej o rzekome sprzyjanie Holocaustowi Polaków - po 1939 r. także wielu ludzi w USA przechodziło nad pogróżkami Hitlera do porządku dziennego, widząc w nim partnera do intratnych interesów. Owszem, Amerykanie (i w tym także wielu amerykańskich Żydów) przyjmowali do wiadomości, że führer był zaciekłym antysemitą, ale dopóki nie wiedziano (lub nie chciano wiedzieć) o jego fabrykach śmierci, wszystko mieściło się w ramach bieżącej walki politycznej. Być może m.in. z tego powodu w powojennej historii USA przez długi czas nie było miejsca na upamiętnienie bohaterów ratujących Żydów.
 
Jednym z nich był niejaki Varian Fry, znakomity dziennikarz, który w okresie II WŚ przebywał w Europie, ocaliwszy przed śmiercią kilka tysięcy osób. Fry zasługuje niewątpliwie na miano bohatera. Dla większości Niemców jego nazwisko pozostaje jednakże nieznane. W Izraelu dopiero w latach 90. poświęcono mu drzewko w Yad Vashem, upamiętniające Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata - prawie 30 lat po jego śmierci. A w samych Stanach Zjednoczonych jego działalność w latach 40. budziła raczej niechęć niż poklask.
 
Bohaterska historia Variana Frya zaczęła się w czerwcu 1940 r. w Nowym Jorku, kiedy to 33-letni felietonista gazety 'The Living Age' poinformował opinię publiczną o opłakanej sytuacji Żydów w Europie. Młody dziennikarz chciał przede wszystkim ocalić intelektualny kwiat Starego Kontynentu. Znani pisarze, artyści i naukowcy żydowskiego pochodzenia czekali wówczas na południu Francji niecierpliwie na przeprawę z nazistowskiego piekła.
 
Fry zorganizował w nowojorskim hotelu Commodore spotkanie, na którym zebrało się ok. 200 wpływowych osób ze świata biznesu, nauki, polityki i kultury, uruchamiających odpowiednie 'sprężyny' finansowe. Jeszcze tego samego dnia powstał tzw. Emergency Rescue Committee, który dostarczył mu niezbędnej pomocy.
 
3 tys. dol., wsparcie prezydentowej Eleanor Roosevelt oraz lista z 200 nazwiskami -  to była cała zawartość walizki Frya, gdy w sierpniu 1940 r. dotarł do Marsylii. Miał on przed sobą nie lada wyzwanie: zlokalizować zawarte na liście osoby i zorganizować ich przeprawę na amerykańskie kontynenty. Wszak sytuacja zastana we Francji całkowicie go przerosła. Chętnych do wejścia na 'listę Frya' były tysiące, natomiast nie wszystkich z tych, którzy faktycznie na niej figurowali, Amerykanin mógł odnaleźć. Wiedeńska aktorka Hertha Pauli, która dzięki pomocy Frya jesienią 1940 r. udała się z Lizbony do Nowego Jorku, opisała swoje pierwsze wrażenia w marsyliańskim Hotelu Splendide.
 
"Zastałam młodego chłopaka, który siedział skupiony przy biurku. Ze zmarszczonymi brwiami i czającym się na kącikach warg uśmiechem deklinował nazwiska osób, którym chciał pomóc. A wyglądał jak filmowy gwiazdor, niczym Buster Keaton"
 
- wspominała austriacka artystka.
 
Na początku Fry nie radził sobie ze zleconym mu zadaniem, co jaskrawo widać w jego własnych relacjach. Niemniej on i jego ekipa zdołali uratować kilka tysięcy osób przed Niemcami, uruchamiającymi wówczas piece gazowe. Tyle że nie trzeba było być Żydem, aby trafić do jednego z obozów zagłady. Do porzucenia swojego obywatelstwa poczuło się też sprowokowanych wielu rodowitych Niemców. Nie każdy mógł być na tyle naiwny jak Gustav Gründgens czy Heinrich George, których w maszynerię aparatu III Rzeszy wkręciło złudzenie, że będą mogli 'spokojnie robić swoje'. Niemieccy pisarze, intelektualiści i artyści, jak choćby Henryk Mann, mieli już za sobą ciężką podróż z Berlina do Paryża. Kiedy wkrótce Niemcy wkroczyli do stolicy Francji, niezliczona liczba niemieckich i francuskich uchodźców ruszyła ku Lazurowemu Wybrzeżu, czekając w Marsylii na sygnały z drugiej strony Atlantyku.
 
Tutaj niemieccy okupanci wprawdzie jeszcze nie dotarli, ale zdążyli już zainstalować posłuszną wobec nich republikę Vichy. Sytuacja w południowofrancuskim mieście była trudna do opanowania. Na zżółkniałych, nadgryzionych zębem czasu zdjęciach widzimy Henryka Manna i Hannę Arendt, uśmiechniętych na urokliwej Alei Canebière. Lecz to tylko pozory. Ulica ta była już wtenczas ślepym zaułkiem dla wybornych przedstawicieli przedwojennego życia kulturowego, którzy nie wiedzieli, czy przeżyją kolejny dzień. Dotarli tu z ciężkim bagażem doświadczeń, ale niestety pozbawionym wszelkiej nadziei.
 
"To są wybitni ludzie, którzy zostali potraktowani przez swoje władze jak zwierzęta. Teraz czekają na brzegu, plecami do morza, w wiecznej niepewności, czy uda im się ujść z życiem"
 
- relacjonował Fry w korespondencji z ERC.
 
Dziennikarz miał przyjechać do Europy na trzy tygodnie, a pozostał 13 miesięcy. Fry musiał przeorać tysiące dokumentów, wiz i paszportów. Niekiedy z własnej kieszeni dorzucał się do składek dla wyzutych z majątku uciekinierów, rozpalając gniew służb Vichy i ryzykując własne życie.
 
"Fry przyjechał do Francji ze złudnym przeświadczeniem, że osiągnie swoje cele za pomocą legalnych środków dyplomacji, ale dość szybko się zorientował w nowej sytuacji"
 
- wspominał po latach Hans Sahl, wschodząca gwiazda literacka Republiki Weimarskiej.
 
Młody Amerykanin szybko zauważył, że musi działać niezgodnie z prawem, a w każdym razie wbrew prawu ustanowionemu przez Vichy.
 
"Fry ulegał iluzjom, że amerykańscy dyplomaci mu pomogą. Zarazem coraz rzadziej się uśmiechał, choć rósł wraz ze swoim zadaniem"
 
- pisze Sahl.
 
Przypomnijmy, że redaktor 'The Living Age' został wprawdzie oficjalnie wysłany do Francji przez gospodarza Białego Domu, ale to głównie Eleanor Roosevelt wpłynęła na decyzję swojego męża. Większość elit USA wzdragała się bowiem przed udzieleniem pomocy czekającym na desant Europejczykom. Nie po raz pierwszy rozległ się w waszyngtońskim Kapitolu odgłos trzasku kręgosłupów.
 
Fry samodzielnie organizował kryjówki i łapówki. Z pomocą pospieszyli Amerykaninowi osoby, które podobnie jak on zostały z czasem zepchnięte w niepamięć. Kluczowym momentem okazało się spotkanie ze znakomitym austriackim rysownikiem Bilem Spirą, który fałszował dlań paszporty. Odtąd 'drużyna Frya' zaczęła się powiększać, Spira zaś skrzyknął grupę przemytników, którzy pomogli sforsować przełęcze Pirenejów m.in. rodzinom Henryka Manna, Franza Werfla i Liona Feuchtwangera. Wkrótce do sieci przemytniczej dołączyli zapomnieni dziś Hans i Lisa Fittko (którzy sami znaleźli się na liście Gestapo) i późniejszy znany ekonomista Albert Hirschman.
 
Wszyscy ci ludzie czuli się nadal częścią niemieckiej, austriackiej lub francuskiej kultury, nosząc jeszcze w sercach chwalebne szczątki nieodległej przeszłości. I tu nagle mieli zostać z niej wyrugowani. Musieli jak najszybciej opuścić Francję i przedostać się do Hiszpanii lub Portugalii, gdzie rządy Franco i Salazara były wprawdzie autorytarne, ale wciąż odległe od totalitarnych zapędów szaleńca z Berlina.
 
Natomiast francuskie marionetki Hitlera były zobowiązane do natychmiastowej deportacji podejrzanych uchodźców. Fry nie zmagał się jednak tylko z niemieckimi i francuskimi służbami. Kłody pod nogi rzucali mu także jego rodacy, zakręcając kurki ze środkami. Prośby o wystawienie kolejnych wiz w amerykańskiej ambasadzie trafiały niczym kosa na kamień. Tymczasem przed hotelem Frya pojawiła się rosnąca z każdym dniem kolejka potrzebujących pomocy, co nie mogło umknąć uwadze francuskiej policji.
 
W 1941 r. zaostrzono ponadto przepisy dotyczące wjazdu i wyjazdu z kraju. Plany ucieczki wymagały więc od wszystkich wiele kreatywności. Fry wynajął willę na rubieżach Marsylii, gdzie zakwatwerowano czekających na podróż artystów. Pozbawieni warunków do pracy Chagall, Werfel, Bréton i Lévi-Strauss spędzali liczne wieczory na graniu w szachy, mającym rozproszyć ponurą atmosferę, pełną beznadziei i nudy.
 
Zresztą nie każda ucieczka się powiodła. Pisarz Walter Benjamin po przekroczeniu francusko-hiszpańskiej granicy nie wytrzymał presji i popełnił samobójstwo. Z kolei rysownik Bil Spira został zatrzymany i deportowany do obozu w Theresienstadt. Austriak przeżył wojnę i zmarł dopiero w 1999 r. Wkrótce także Fry, który przez ponad rok działał na własną rękę, często ignorując zalecenia amerykańskich urzędników, przestał być tolerowany we Francji.
 
"Monsieur Fry przewodzi organizacją, która pod płaszczykiem pomocy nielegalnym imigrantom zapewnia immunitet wrogom naszego państwa". Mimo wszystkich kierowanych ku niemu napomnień, Fry nie zawiesił swojej działalności"
 
- czytamy w depeszy prefekta republiki Vichy do ambasadora USA.
 
Niebawem Fry musiał rzeczywiście opuścić Marsylię, choć jeszcze przez kilka tygodni pomagał politycznym uchodźcom w Lizbonie, po czym wrócił na końcu 1941 r. do USA, gdzie nie przywitano go entuzjastycznie. Jego zdalna krytyka amerykańskiej polityki wizowej zbierała już swoje żniwo. Działacze, którzy wcześniej go wspierali, nagle albo się odeń odwrócili albo wkroczyli na ścieżkę stałego zaostrzania retoryki.
 
Trudno nie porównać sytuacji Frya z losami Jana Karskiego. Amerykanin przebywał w Europie w najgorętszum okresie wojny. Widział na własne oczy, kto kogo prześladuje i że kontynent jest coraz bardziej przykryty perzyną spalonej ziemi. Co ciekawe, Fry - absolwent Uniwersytetu Harvarda i znawca języków - już w 1935 r. podróżował po hitlerowskich Niemczech, dokładnie w tym czasie, kiedy zostały uchwalone ustawy norymberskie. Już wtedy ostrzegał swoich rodaków, że nad Sprewą dzieje się 'coś niepokojącego', domagając się u amerykańskich władz stanowczych kroków, podyktowanych potrzebą chwili. Ignorowanie jego listów wystawia ówczesnym elitom USA mało zaszczytne świadectwo.
 
Na domiar złego po powrocie do ojczyzny dziennikarz już nigdy zawodowo nie zabłysnął. W okresie Makkartyzmu spadła nań niesłusznie klątwa śmierci publicznej. Mimo że nie był nigdy komunistą, amerykańskie służby sprowadziły go na drogę kariery, której uwieńczeniem okazało się pisanie sloganów reklamowych dla Coca-Coli. Myślał o powrocie do Europy, w której wbrew wszelkim wojennym perturbacjom się zakochał. Był jeszcze młody i dynamiczny, mógł wiele osiągnąć.
 
Fry zmarł w 1967 r. w wieku 59 lat. Czy popełnił samobójstwo, czy raczej - jak twierdzą inni - miał wylew, pozostanie już na zawsze obiektem bezsilnych dociekań historyków. Dopiero w latach 90. Holocaust Memorial Museum w Waszyngtonie poświęcił mu pierwszą skromną wystawę. Także w dzisiejszych Niemczech, których władze w każdą rocznicę wyzwolenia obozu Auschwitz ze zbolałym tonem biją się w pierś, wysiłki szermierzy pamięci trafiają na mur obojętności. Dopiero w 2005 r. odsłonięto w Berlinie ulicę Variana Frya - bez większego uroczystego rozgłosu. Niemieccy historycy nie poświęcili mu dotąd ani jednej monografii. Fry jest 'tylko' jednym z wielu bohaterów ratujących Żydów, choć na pewno zasłużył na więcej pamięci i pośmiertnej sławy, niż potomność dlań znalazła. 
 
Wojciech Osiński
 

 

POLECANE
Deklaracja Hołowni. Wymowny wpis Tuska z ostatniej chwili
"Deklaracja Hołowni". Wymowny wpis Tuska

We wtorek po godz. 21 premier Donald Tusk opublikował wpis, w którym odniósł się do marszałka Sejmu Szymona Hołowni. Pisze o "wyjaśnieniach i deklaracji".

Trump: Putin opowiada nam bzdury, nie jestem z niego zadowolony z ostatniej chwili
Trump: Putin opowiada nam bzdury, nie jestem z niego zadowolony

Prezydent USA Donald Trump oświadczył we wtorek, że Władimir Putin opowiada bzdury i nie szanuje ludzkiego życia. Powtórzył też, że nie jest z niego zadowolony, i potwierdził, że wyśle broń defensywną Ukrainie.

Seryjny samobójca grasuje w Rosji tylko u nas
Seryjny samobójca grasuje w Rosji

W każdy kraju – znamy to choćby z Polski – zdarzają się zagadkowe samobójstwa. Czy też tragiczne zgony w niewyjaśnionych okolicznościach. Dotyka to nieszczęście urzędników, oficerów, polityków, menedżerów. Ale w Rosji po wybuchu pełnoskalowej wojny z Ukrainą seryjny samobójca zbiera żniwo bogate jak nigdy.

Powstańcy chcą, aby koncert (Nie)zakazane piosenki poprowadził Tomasz Wolny. Jest odpowiedź TVP z ostatniej chwili
Powstańcy chcą, aby koncert "(Nie)zakazane piosenki" poprowadził Tomasz Wolny. Jest odpowiedź TVP

Powstańcy Warszawscy apelują do władz Telewizji Polskiej w likwidacji, aby tegoroczny koncert "Warszawiacy śpiewają (nie)zakazane piosenki" poprowadził Tomasz Wolny. TVP odpowiedziało w lakoniczny sposób.

NFZ wydał pilny komunikat z ostatniej chwili
NFZ wydał pilny komunikat

Fałszywe SMS-y i e-maile o zwrocie składek wyłudzają dane – ostrzega NFZ. Sprawdź, jak nie dać się oszukać.

Autobus na torach między szlabanami. Wszystko na oczach policji [WIDEO] z ostatniej chwili
Autobus na torach między szlabanami. Wszystko na oczach policji [WIDEO]

Blisko tragedii było na przejeździe kolejowym w Inowrocławiu. Kierowca miejskiego autobusu wjechał na tory między zamykające się szlabany, ignorując czerwone światło. Świadkami groźnej sytuacji był policyjny patrol.

Poradnik prawny dla obrońców granic z ostatniej chwili
Poradnik prawny dla obrońców granic

Sytuacja na granicy polsko-niemieckiej staje się coraz bardziej napięta z powodu zwiększającej się liczby przybywających do Polski z tego kierunku imigrantów. Nowy poradnik Ordo Iuris podpowiada, jak działać bezpiecznie w czasie przywróconych kontroli.

Niemiecki polityk mówi wprost, kto ma rządzić w Warszawie Wiadomości
Niemiecki polityk mówi wprost, kto ma rządzić w Warszawie

Manfred Weber zaatakował m.in. PiS na forum Parlamentu Europejskiego. Lider Europejskiej Partii Ludowej jasno określił z kim zamierza walczyć w Polsce. Zastrzegł też, że EPL wie jak walczyć "ze skrajną prawicą" i nikt nie ma prawa jej pouczać".  

Oszust udawał głos sekretarza stanu USA. Kontaktował się z szefami MSZ innych państw Wiadomości
Oszust udawał głos sekretarza stanu USA. Kontaktował się z szefami MSZ innych państw

Ktoś podszywał się pod sekretarza stanu USA Marka Rubio, i zmieniając głos oraz styl pisania przy użyciu sztucznej inteligencji, kontaktował się z wysokiej rangi urzędnikami, w tym co najmniej trzema ministrami spraw zagranicznych - podał we wtorek dziennik „Washington Post”.

Polska 2050 ostro reaguje na odejście Bodnar: Dostała jasny sygnał z ostatniej chwili
Polska 2050 ostro reaguje na odejście Bodnar: "Dostała jasny sygnał"

Polska 2050 ostro zareagowała na odejście poseł Izabeli Bodnar. "Izabela dostała jasny sygnał: wyczyszczenie wątpliwości wokół jej rodzinnej działalności biznesowej albo koniec kariery w Polsce 2050. Wybrała koniec kariery" – czytamy w oświadczeniu partii.

REKLAMA

[Tylko u nas] Wojciech Osiński: Amerykanin, który ocalił intelektualny kwiat Europy przed zagładą

W powojennej historii USA przez długi czas nie było miejsca na bohaterów ratujących Żydów. Jednym z nich był niejaki Varian Fry.
 [Tylko u nas] Wojciech Osiński: Amerykanin, który ocalił intelektualny kwiat Europy przed zagładą
/ Materiały autora
W 75. rocznicę wyzwolenia obozu Auschwitz w anglojęzycznych, niemieckich, francuskich i rosyjskich gazetach polało się znów wiele atramentu na opisanie losów ludzi ratujących Żydów. Lektura tych tekstów skłania do wysnucia następującego wniosku: w innych krajach okupowanych przez nazistowskie Niemcy ruch oporu i państwo podziemne nie były tak rozwinięte jak w Polsce. Fenomen polskiej konspiracji polegał właśnie na tym, że pozbawieni swojego państwa Polacy potrafili jednocześnie pomagać swoim żydowskim pobratymcom.
 
Tymczasem choćby we Francji, przywoływanej dziś chętnie jako niedościgniony wzór 'europejskiej światłości', rząd Vichy rozpiął nad złowrogą swastyką swój parasol ochronny. A także niektórym działaniom 'zwycięskiej' Armii Czerwonej towarzyszył silny udział antysemickich emocji. Toteż czasami trudno zrozumieć, że przedstawiciele tych państw opatrują przykłady polskiego bohaterstwa wzgardliwymi etykietkami.
 
Dopóki zwyciężają stare nawyki i niektóre kraje blokują np. przyznanie historycznej oczywistości, że okupacja sowiecka nosiła znamiona eksterminacji, dopóty normalna dyskusja na ten temat nie będzie możliwa. Bezwzględny terror Stalina był dla Polaków (i polskich Żydów) na wschodzie namacalną rzeczywistością w podobnym stopniu, jak dla ich rodaków na terenach branych na cel przez Hitlera.
 
Co ciekawe - i ten wyrzut sumienia widać w zaciętości kampanii obwiniającej o rzekome sprzyjanie Holocaustowi Polaków - po 1939 r. także wielu ludzi w USA przechodziło nad pogróżkami Hitlera do porządku dziennego, widząc w nim partnera do intratnych interesów. Owszem, Amerykanie (i w tym także wielu amerykańskich Żydów) przyjmowali do wiadomości, że führer był zaciekłym antysemitą, ale dopóki nie wiedziano (lub nie chciano wiedzieć) o jego fabrykach śmierci, wszystko mieściło się w ramach bieżącej walki politycznej. Być może m.in. z tego powodu w powojennej historii USA przez długi czas nie było miejsca na upamiętnienie bohaterów ratujących Żydów.
 
Jednym z nich był niejaki Varian Fry, znakomity dziennikarz, który w okresie II WŚ przebywał w Europie, ocaliwszy przed śmiercią kilka tysięcy osób. Fry zasługuje niewątpliwie na miano bohatera. Dla większości Niemców jego nazwisko pozostaje jednakże nieznane. W Izraelu dopiero w latach 90. poświęcono mu drzewko w Yad Vashem, upamiętniające Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata - prawie 30 lat po jego śmierci. A w samych Stanach Zjednoczonych jego działalność w latach 40. budziła raczej niechęć niż poklask.
 
Bohaterska historia Variana Frya zaczęła się w czerwcu 1940 r. w Nowym Jorku, kiedy to 33-letni felietonista gazety 'The Living Age' poinformował opinię publiczną o opłakanej sytuacji Żydów w Europie. Młody dziennikarz chciał przede wszystkim ocalić intelektualny kwiat Starego Kontynentu. Znani pisarze, artyści i naukowcy żydowskiego pochodzenia czekali wówczas na południu Francji niecierpliwie na przeprawę z nazistowskiego piekła.
 
Fry zorganizował w nowojorskim hotelu Commodore spotkanie, na którym zebrało się ok. 200 wpływowych osób ze świata biznesu, nauki, polityki i kultury, uruchamiających odpowiednie 'sprężyny' finansowe. Jeszcze tego samego dnia powstał tzw. Emergency Rescue Committee, który dostarczył mu niezbędnej pomocy.
 
3 tys. dol., wsparcie prezydentowej Eleanor Roosevelt oraz lista z 200 nazwiskami -  to była cała zawartość walizki Frya, gdy w sierpniu 1940 r. dotarł do Marsylii. Miał on przed sobą nie lada wyzwanie: zlokalizować zawarte na liście osoby i zorganizować ich przeprawę na amerykańskie kontynenty. Wszak sytuacja zastana we Francji całkowicie go przerosła. Chętnych do wejścia na 'listę Frya' były tysiące, natomiast nie wszystkich z tych, którzy faktycznie na niej figurowali, Amerykanin mógł odnaleźć. Wiedeńska aktorka Hertha Pauli, która dzięki pomocy Frya jesienią 1940 r. udała się z Lizbony do Nowego Jorku, opisała swoje pierwsze wrażenia w marsyliańskim Hotelu Splendide.
 
"Zastałam młodego chłopaka, który siedział skupiony przy biurku. Ze zmarszczonymi brwiami i czającym się na kącikach warg uśmiechem deklinował nazwiska osób, którym chciał pomóc. A wyglądał jak filmowy gwiazdor, niczym Buster Keaton"
 
- wspominała austriacka artystka.
 
Na początku Fry nie radził sobie ze zleconym mu zadaniem, co jaskrawo widać w jego własnych relacjach. Niemniej on i jego ekipa zdołali uratować kilka tysięcy osób przed Niemcami, uruchamiającymi wówczas piece gazowe. Tyle że nie trzeba było być Żydem, aby trafić do jednego z obozów zagłady. Do porzucenia swojego obywatelstwa poczuło się też sprowokowanych wielu rodowitych Niemców. Nie każdy mógł być na tyle naiwny jak Gustav Gründgens czy Heinrich George, których w maszynerię aparatu III Rzeszy wkręciło złudzenie, że będą mogli 'spokojnie robić swoje'. Niemieccy pisarze, intelektualiści i artyści, jak choćby Henryk Mann, mieli już za sobą ciężką podróż z Berlina do Paryża. Kiedy wkrótce Niemcy wkroczyli do stolicy Francji, niezliczona liczba niemieckich i francuskich uchodźców ruszyła ku Lazurowemu Wybrzeżu, czekając w Marsylii na sygnały z drugiej strony Atlantyku.
 
Tutaj niemieccy okupanci wprawdzie jeszcze nie dotarli, ale zdążyli już zainstalować posłuszną wobec nich republikę Vichy. Sytuacja w południowofrancuskim mieście była trudna do opanowania. Na zżółkniałych, nadgryzionych zębem czasu zdjęciach widzimy Henryka Manna i Hannę Arendt, uśmiechniętych na urokliwej Alei Canebière. Lecz to tylko pozory. Ulica ta była już wtenczas ślepym zaułkiem dla wybornych przedstawicieli przedwojennego życia kulturowego, którzy nie wiedzieli, czy przeżyją kolejny dzień. Dotarli tu z ciężkim bagażem doświadczeń, ale niestety pozbawionym wszelkiej nadziei.
 
"To są wybitni ludzie, którzy zostali potraktowani przez swoje władze jak zwierzęta. Teraz czekają na brzegu, plecami do morza, w wiecznej niepewności, czy uda im się ujść z życiem"
 
- relacjonował Fry w korespondencji z ERC.
 
Dziennikarz miał przyjechać do Europy na trzy tygodnie, a pozostał 13 miesięcy. Fry musiał przeorać tysiące dokumentów, wiz i paszportów. Niekiedy z własnej kieszeni dorzucał się do składek dla wyzutych z majątku uciekinierów, rozpalając gniew służb Vichy i ryzykując własne życie.
 
"Fry przyjechał do Francji ze złudnym przeświadczeniem, że osiągnie swoje cele za pomocą legalnych środków dyplomacji, ale dość szybko się zorientował w nowej sytuacji"
 
- wspominał po latach Hans Sahl, wschodząca gwiazda literacka Republiki Weimarskiej.
 
Młody Amerykanin szybko zauważył, że musi działać niezgodnie z prawem, a w każdym razie wbrew prawu ustanowionemu przez Vichy.
 
"Fry ulegał iluzjom, że amerykańscy dyplomaci mu pomogą. Zarazem coraz rzadziej się uśmiechał, choć rósł wraz ze swoim zadaniem"
 
- pisze Sahl.
 
Przypomnijmy, że redaktor 'The Living Age' został wprawdzie oficjalnie wysłany do Francji przez gospodarza Białego Domu, ale to głównie Eleanor Roosevelt wpłynęła na decyzję swojego męża. Większość elit USA wzdragała się bowiem przed udzieleniem pomocy czekającym na desant Europejczykom. Nie po raz pierwszy rozległ się w waszyngtońskim Kapitolu odgłos trzasku kręgosłupów.
 
Fry samodzielnie organizował kryjówki i łapówki. Z pomocą pospieszyli Amerykaninowi osoby, które podobnie jak on zostały z czasem zepchnięte w niepamięć. Kluczowym momentem okazało się spotkanie ze znakomitym austriackim rysownikiem Bilem Spirą, który fałszował dlań paszporty. Odtąd 'drużyna Frya' zaczęła się powiększać, Spira zaś skrzyknął grupę przemytników, którzy pomogli sforsować przełęcze Pirenejów m.in. rodzinom Henryka Manna, Franza Werfla i Liona Feuchtwangera. Wkrótce do sieci przemytniczej dołączyli zapomnieni dziś Hans i Lisa Fittko (którzy sami znaleźli się na liście Gestapo) i późniejszy znany ekonomista Albert Hirschman.
 
Wszyscy ci ludzie czuli się nadal częścią niemieckiej, austriackiej lub francuskiej kultury, nosząc jeszcze w sercach chwalebne szczątki nieodległej przeszłości. I tu nagle mieli zostać z niej wyrugowani. Musieli jak najszybciej opuścić Francję i przedostać się do Hiszpanii lub Portugalii, gdzie rządy Franco i Salazara były wprawdzie autorytarne, ale wciąż odległe od totalitarnych zapędów szaleńca z Berlina.
 
Natomiast francuskie marionetki Hitlera były zobowiązane do natychmiastowej deportacji podejrzanych uchodźców. Fry nie zmagał się jednak tylko z niemieckimi i francuskimi służbami. Kłody pod nogi rzucali mu także jego rodacy, zakręcając kurki ze środkami. Prośby o wystawienie kolejnych wiz w amerykańskiej ambasadzie trafiały niczym kosa na kamień. Tymczasem przed hotelem Frya pojawiła się rosnąca z każdym dniem kolejka potrzebujących pomocy, co nie mogło umknąć uwadze francuskiej policji.
 
W 1941 r. zaostrzono ponadto przepisy dotyczące wjazdu i wyjazdu z kraju. Plany ucieczki wymagały więc od wszystkich wiele kreatywności. Fry wynajął willę na rubieżach Marsylii, gdzie zakwatwerowano czekających na podróż artystów. Pozbawieni warunków do pracy Chagall, Werfel, Bréton i Lévi-Strauss spędzali liczne wieczory na graniu w szachy, mającym rozproszyć ponurą atmosferę, pełną beznadziei i nudy.
 
Zresztą nie każda ucieczka się powiodła. Pisarz Walter Benjamin po przekroczeniu francusko-hiszpańskiej granicy nie wytrzymał presji i popełnił samobójstwo. Z kolei rysownik Bil Spira został zatrzymany i deportowany do obozu w Theresienstadt. Austriak przeżył wojnę i zmarł dopiero w 1999 r. Wkrótce także Fry, który przez ponad rok działał na własną rękę, często ignorując zalecenia amerykańskich urzędników, przestał być tolerowany we Francji.
 
"Monsieur Fry przewodzi organizacją, która pod płaszczykiem pomocy nielegalnym imigrantom zapewnia immunitet wrogom naszego państwa". Mimo wszystkich kierowanych ku niemu napomnień, Fry nie zawiesił swojej działalności"
 
- czytamy w depeszy prefekta republiki Vichy do ambasadora USA.
 
Niebawem Fry musiał rzeczywiście opuścić Marsylię, choć jeszcze przez kilka tygodni pomagał politycznym uchodźcom w Lizbonie, po czym wrócił na końcu 1941 r. do USA, gdzie nie przywitano go entuzjastycznie. Jego zdalna krytyka amerykańskiej polityki wizowej zbierała już swoje żniwo. Działacze, którzy wcześniej go wspierali, nagle albo się odeń odwrócili albo wkroczyli na ścieżkę stałego zaostrzania retoryki.
 
Trudno nie porównać sytuacji Frya z losami Jana Karskiego. Amerykanin przebywał w Europie w najgorętszum okresie wojny. Widział na własne oczy, kto kogo prześladuje i że kontynent jest coraz bardziej przykryty perzyną spalonej ziemi. Co ciekawe, Fry - absolwent Uniwersytetu Harvarda i znawca języków - już w 1935 r. podróżował po hitlerowskich Niemczech, dokładnie w tym czasie, kiedy zostały uchwalone ustawy norymberskie. Już wtedy ostrzegał swoich rodaków, że nad Sprewą dzieje się 'coś niepokojącego', domagając się u amerykańskich władz stanowczych kroków, podyktowanych potrzebą chwili. Ignorowanie jego listów wystawia ówczesnym elitom USA mało zaszczytne świadectwo.
 
Na domiar złego po powrocie do ojczyzny dziennikarz już nigdy zawodowo nie zabłysnął. W okresie Makkartyzmu spadła nań niesłusznie klątwa śmierci publicznej. Mimo że nie był nigdy komunistą, amerykańskie służby sprowadziły go na drogę kariery, której uwieńczeniem okazało się pisanie sloganów reklamowych dla Coca-Coli. Myślał o powrocie do Europy, w której wbrew wszelkim wojennym perturbacjom się zakochał. Był jeszcze młody i dynamiczny, mógł wiele osiągnąć.
 
Fry zmarł w 1967 r. w wieku 59 lat. Czy popełnił samobójstwo, czy raczej - jak twierdzą inni - miał wylew, pozostanie już na zawsze obiektem bezsilnych dociekań historyków. Dopiero w latach 90. Holocaust Memorial Museum w Waszyngtonie poświęcił mu pierwszą skromną wystawę. Także w dzisiejszych Niemczech, których władze w każdą rocznicę wyzwolenia obozu Auschwitz ze zbolałym tonem biją się w pierś, wysiłki szermierzy pamięci trafiają na mur obojętności. Dopiero w 2005 r. odsłonięto w Berlinie ulicę Variana Frya - bez większego uroczystego rozgłosu. Niemieccy historycy nie poświęcili mu dotąd ani jednej monografii. Fry jest 'tylko' jednym z wielu bohaterów ratujących Żydów, choć na pewno zasłużył na więcej pamięci i pośmiertnej sławy, niż potomność dlań znalazła. 
 
Wojciech Osiński
 


 

Polecane
Emerytury
Stażowe