[Tylko u nas] Michał Bruszewski: Biden prezydentem USA a Trump szefem prawicowych mediów?
![[Tylko u nas] Michał Bruszewski: Biden prezydentem USA a Trump szefem prawicowych mediów?](https://www.tysol.pl/imgcache/750x530/c//uploads/cropit/16047903621d3a3fff9e90f37a15a1de260cc0b372040a5bedc4f4a2fd54749b91b4b07a67.jpg)
Pamiętam jak dwie dekady temu na polskim rynku wydawniczym pojawiła się książka „Ameryka. Nowy Rzym” Petera Bendera. Autor porównał amerykańską machinę państwową z Imperium Romanum – co nasuwa się samo – wraz z okresem schyłkowym tego drugiego tworu. W tej karkołomnej tezie było jednak spostrzeżenie, którego autorowi nigdy nikt nie odbierze. To, że dane państwo jest supermocarstwem i rozdaje karty na świecie nie wyklucza, że będzie rządzone przez ludzi – mówiąc delikatnie - wzbudzających kontrowersje. Znamy historię Cesarstwa Rzymskiego, a jeśli nie znamy to wspomnijmy, że na jednego Juliusza Cezara, Mariusza czy Konstantyna Wielkiego przypadali także Heliogabal, Kaligula czy Kommodus. Koniec Rzymu był naznaczony cywilizacyjnym „bezwładem”, Imperium Romanum w zasadzie zawaliło się samo pod ciężarem degeneracji i warcholstwa, Barbarzyńcy tylko dobili przeciwnika, a nie go pokonali. Rzym zamiast przyjąć chrześcijaństwo od razu, prześladował je, czym dopełnił w końcu swój los. Postawiono nie na moralną ekspiację, a na orgię. Piszę o tym dlatego, że w tej paraleli Petera Bendera ostatniego czego byśmy sobie życzyli to upadku USA. Dekompozycja ładu światowego jaka by nastąpiła przy takim politycznym trzęsieniu ziemi wzmocniłaby tylko i wyłącznie przeciwników Polski, więc trzeba być wariatem by Amerykanom nie kibicować. Gdy to zrozumiemy wtórne staje się to, że dla prawicy Trump był Juliuszem Cezarem a dla lewicy Kaligulą.
Czy Donald Trump został okradziony ze zwycięstwa? Czy wydarzył się cud nad urną? To pozostanie polem spekulacji przez najbliższe lata. Fox News stwierdzi, że zagłosowało więcej osób niż uprawnionych do głosowania i że głosy na Bidena oddały osoby, które już dawno nie żyją – CNN, że Donald Trump nie potrafi odejść z Białego Domu z honorem. W obecnej sytuacji nie ma to już większego znaczenia, prawdopodobnie USA mogą mieć nowego prezydenta – Joe Bidena. W relacjach polsko-amerykańskich trzeba Trumpowi oddać „co cesarskie”. Warszawa i Waszyngton dawno nie miały tak dobrej komitywy jak za czasów Trumpa. Oczywiście chór ekspertów stwierdził, że sojusz polsko-amerykański nie ma wymiaru osobistego, jest ponad gospodarzami Białego Domu, ale to zaklinanie rzeczywistości. W czasie postpolityki, ogromnej polaryzacji Nazwisko przywódcy politycznego ma znaczenie jeszcze większe niż kiedyś (a niegdyś było… kluczowe). Odróżnijmy dwie przestrzenie – geopolitykę i geopolityków. Geopolityka może, ale geopolityk jako człowiek z krwi i kości, z pewnością nie jest cyklem światowym na wzór pogody, gdzie w lato chodzimy w t-shircie a w zimę w wełnianej czapce, to nie przypływ i odpływ na morzu. To nie astrologia. Subiektywizm każdego polityka przekłada się na jego strategię, na ludzi których dobiera sobie w administracji. Oczywiście jest to w pewnym sensie walka z żywiołem. Człowieka ogranicza wiele czynników. Polityk mierzy się z przypływami, odpływami, zimą i latem na wzburzonym morzu – jest jak marynarz. Ale wciąż może ster odchylić na lewą albo prawą burtę. Popłynąć do jednego portu, albo obrać kurs na drugi. Załoga może mówić mu, że to złe rozwiązanie, może się nawet buntować, ale to on ostatecznie trzyma ster. Donald Trump choć ukształtowany w hedonistycznym świecie showbiznesu był awangardą konserwatyzmu. Stał się – o paradoks – symbolem walki z polityczną poprawnością, czym zdobył sobie całkowicie zasłużenie nienawiść lewicowego establishmentu. W tym znaczeniu był więc dla konserwatystów w Polsce (i szerzej w Europie Środkowej) partnerem idealnym. Sojusz polsko-amerykański sobie – był, jest i będzie. Nikt tego nie kwestionuje. Ale to Trump wcisnął kolejny bieg w tych relacjach. Bezpardonowo atakowany przez różnych macherów od lewicowej inżynierii społecznej Trump stał się ich zaciekłym wrogiem. Podobny scenariusz przecież przeżywają Polacy, których niczym Papuasów cywilizować próbuje chór mędrców z Brukseli. Widać to bardzo wyraźnie dzisiaj, w dobie kuriozalnego Antychrześcijańskiego Strajku, na ulicach polskich miast, gdzie w kieszonkowej wersji obserwujemy starcie narzucanego z zewnątrz kosmopolityzmu, z polską tradycją. Donald Trump wkładał kij w szprychy tej kolonizatorskiej mentalności.
Trump zaskarbił sobie sympatię polskiej prawicy. Chyba żaden innych amerykański prezydent nie miał takiego posłuchu wśród Polaków. Jest on jednak politykiem, a polityków w świecie demokratycznym rozliczają wyborcy. Polonia prawie jednoznacznie opowiedziała się za Trumpem, ale jest tylko częścią składową całego amerykańskiego społeczeństwa. Trump choć ze świata biznesu a nie z politycznej elity Kongresu, to w końcu wszedł do tej politycznej amerykańskiej gry i dzisiaj mierzy się z tym czym wielu innych polityków – z widmem przegrania wyborów. Wszelako wiedział, że wpływa na wzburzone morze. I należy rozliczyć go w jakim stopniu jako kapitan przygotował swój okręt, skoro nie dopłynął do portu. Nie piszę o tym dlatego, że Trumpa planuję zaciekle krytykować – bo proszę mi uwierzyć szczerze mu w tych wyborach kibicowałem. Są dzisiaj osoby, które sympatii do niego się wyprą by budować dobre relacje z Bidenem. Ja, jako publicysta niewstydzący się ludzkiej przywary w postaci subiektywizmu mam ten komfort, że mogę otwarcie napisać: Tak, wolałem by wygrał Trump. Ale dlaczego nie wygrał? Rozliczenie przegranych batalii politycznych przypomina historię wojskowości. Czasem jest bajdurzeniem na zasadzie gdybologicznej fantastyki, ale warto pofantazjować by zrozumieć jakie błędy popełniono. By ich nie powielać.
Błąd 1 – Własny obóz polityczny
Donald Trump nie zbudował swojego obozu politycznego. Gdy zapytasz polskiego polityka co jest najważniejsze? Odpowie bez większego namysłu: „struktury”. Można być show-menem, jednostką wybitnie charyzmatyczną ciągnącą za sobą tłumy, ale by wrócić do antycznej analogii – nec Hercules contra plures. Solo w polityce znaczy się nie wiele. Najlepszym przykładem tego jest Joe Biden i Demokraci. Biden nie ma charyzmy Trumpa, nie porywa mas, na bon mot Trumpa przypada jedna gafa Bidena ale co z tego? Demokraci przez cztery lata przyklejali do swojego elektoratu wszystkich wrogów Trumpa, wszystkich tych których kadencja Trumpa odtrąciła, zmarginalizowała czy wyśmiała. Steve Bannon – współautor zwycięskiej kampanii Trumpa z 2016 roku został wyaotowany z Białego Domu. Oczywiście dla osób rozeznanych w amerykańskiej polityce ten argument jest nietrafiony bo Bannon suma summarum usłyszał zarzuty oszustwa finansowego, więc decyzja Trumpa była słuszna by się go pozbyć. Ale w przypadku Bannona to przysłowiowy wyjątek potwierdzający regułę. Micheal Wolf w swojej dylogii o rządach Trumpa pożegnanie się z Bannonem oraz innymi doradcami opisuje inaczej, utożsamia ją z koteriami, gierkami i rywalizacją w trumpistowskim Białym Domu. Załóżmy przez chwilę, że ta decyzja personalna była słuszna. Inny doradca. John Bolton odszedł z głośnym trzaśnięciem drzwiami i z Trumpem pożegnał się przy pomocy książki, w której nie szczędzi mu zarzutów. Generał James Mattis alias „Dziki Pies”, legenda amerykańskiej armii i jeden z najjaśniejszych punktów administracji Trumpa też w końcu nie wytrzymał i odszedł. Rotacja kadrowa na tak newralgicznych stanowiskach Trumpowi nie zbudowała otoczenia, które łączyłoby go politycznie z rdzeniem każdej państwowości (a kluczowym rdzeniem kręgowym każdego mocarstwa) armią i służbami specjalnymi. Bolton choć ekscentryk to jednak znał na wylot urzędników jeszcze od czasów Ronald Reagana, Mattis to z kolei żołnierz za którego dałby się pokroić cały korpus U.S Marines. Każda drużyna potrzebuje pomocników, obrońców i bramkarza, nie tylko napastnika strzelającego spektakularne gole. Potrzebuje też długiej ławki rezerwowej. W jądrze Partii Republikańskiej Donald Trump nie był lubiany, zwłaszcza widoczny był jego konflikt osobisty z klanem Bushów. Antysystemowość Trumpa, która była jednym z powodów jego zwycięstwa w 2016 roku, po 2016 roku stała się politycznym balastem. Ale nawet w kontrze do własnej partii Trump mógł budować swój obóz. Skoro w G.O.P [Grand Old Party – Republikanie przyp.red] zaistniał ruch Tea Party to mógł powstać Obóz Trumpa. Prezydentowi zabrakło jednak skutecznych łączników – zabrakło na boisku pomocników, obrońców, bramkarza. Mike Pence, Mike Pompeo czy Rudy Guliani okazali się kroplą w morzu potrzeb. Inni odtrąceni przez Trumpa skorzystali z ogromnej medialności jego prezydentury. Sam Michael Wolf przyznaje, że informacje o wewnętrznych gierkach w Białym Domu dostawał bez żadnego problemu. Książkę o kulisach prezydentury napisała nawet przyjaciółka pierwszej damy Melanie Trump. Pisał każdy, informacje na zewnętrz wynieść mógł każdy. Tragedia kochanego przywódcy, któremu najbliżsi wydzierają spod głowy poduszkę jest stara jak polityka. Obóz polityczny nie jest więc tylko spotkaniem lidera i sympatyków, ale także strukturą – wyższego, średniego i najniższego szczebla łączników z doświadczeniem w administracji czy armii. Nie wystarczył sam Donald Trump i kochające go masy. Wielu ekspertów pisało o Trumpie, że „uczył się dyplomacji”. Było w tym dużo pogardy do Trumpa, który stał się koszmarem elit, ale rotacja, dobór nazwisk, zmienny sztab wokół niego potwierdza ziarno prawdy w tej tezie.
Błąd 2 – Trump nie przejął władzy
Donald Trump, skoro już stał się symbolem prawicy, zaczął powielać jej kardynalne błędy. Myślenie lewicowych działaczy ukształtowały tezy Antonio Gramsciego – włoskiego komunisty z lat dwudziestych. Gramsci doradzał lewicy by odbyła „marsz przez instytucje”, zdobywała wpływy a prawdziwa władza sama trafi w ręce komunistów. Donald Trump, choć tak daleki od prawicowych elit to powielił jej błędy ignorując to co już od pokoleń wdraża lewica. Czy można rządzić nie przejmując władzy? Można. Rządy fasadowe nie są niczym nadzwyczajnym, prezydentowi pozostają przemowy i przecinanie wstęg, a jeśli chce coś rzeczywiście wdrożyć napotyka na opór urzędniczych „dołów”, zabetonowanych układów, które po cichutku torpedują inicjatywę aż jej realizacja zamienia się w niekończący się koszmar. Przemawiasz do narodu? Dziennikarz zdejmie cię z anteny jednym przyciśnięciem guzika. Opublikujesz post na mediach społecznościowych? Zakryją go nalepką z napisem „zapraszamy na przerwę obiadową”.
Z jednej strony ustrój amerykańskiego państwa takie „sabotowanie” blokuje bo amerykański prezydent ma ogromne prerogatywy władzy, z drugiej jednak jest to federacja bardzo autonomicznych stanów, a wpływy Prezydenta są ograniczane – rozmywane, przez kolejne grupy interesu. Są osoby, które każdą teorię spiskową łączą z tzw. deep state. I zachód i wschód Słońca w takim paradygmacie też miałby zależeć od mitycznego deep state. To żart. Ale żartem nie jest fakt, iż każde mocarstwo ma swoje „deep state”, czyli „głębokie państwo”. Mocarstwo niczym bokser wagi ciężkiej musi mieć „masę” i mięśniami każdego mocarstwa są silne służby specjalne, instytucje wojskowe, grupy przemysłowe – a te wspomniane „oddziały” mają przecież swoje wydziały wewnętrzne - żyły którymi krąży krew. I tak w dół piramidy, napotykasz kolejne grupy interesu, które nie zawsze mają pomysł na państwo tożsamy z wybranym politykiem. Mózg czy serce jest tylko częścią organizmu. Deep State nie jest teorią spiskową. Istnieje. Z tym „deep state” rozumianym jako wywiadowczo-militarny konglomerat Donald Trump miał na pieńku. Całkowicie niepotrzebnie. Jego rolą nie tyle powinna być walką z „deep state” ale jego trumpizacja. Trump podjął nawet rękawicę w kwestii zakorzenienia się w amerykańskich instytucjach, widać to na przykładzie choćby sądowych nominacji. Problem tylko w tym, że to malutki przyczółek, bo od wojska do kultury – ta machina wydawała się jeśli nie w kontrze do Trumpa to co najmniej poza jego obozem. A dla amerykańskich żołnierzy oraz ich rodzin Trump zrobił wiele. Jako jedyny postanowił wypełnić obietnice Obamy i wycofać wojska amerykańskie z Afganistanu. Co z tego jednak, skoro nie zadbał o to by jednocześnie tacy ludzie jak „Dziki Pies” Mattis pozostali w jego obozie politycznym.
Błąd 3 – Faulowanie jest stare jak sport
Myślę, że w niedługim czasie zobaczymy na półkach w księgarni publikacja w stylu „Ukradziona Prezydentura”. Liczenie głosów w amerykańskich wyborach w 2020 roku będzie żyło na prawicy dłużej niż lewica rozpamiętywała przegraną Ala Gore’a na Florydzie w roku 2000. Gore wygraną Busha zaakceptował, Trump natomiast w roku 2020 nie odpuszcza. Ma do tego prawo. I teraz napiszę coś bardzo niepopularnego. Fałszerstwa wyborcze są równie stare jak demokracja. Intryga leży w ludzkiej naturze – nie trzeba znać się na politologii by to wiedzieć. Intrygowanie jest elementem ułomnej ludzkiej natury, wyborem Zła, bo dostaliśmy przez Boga wolną wolę do decydowania o sobie. Czy fałszerstwa wyborcze mogły mieć miejsce? Mogły. Tam gdzie w grę wchodzi ogromna władza, więcej niż pewne jest to, że ktoś spróbuje „przekrętów”. Ale wypływając na morze – by wrócić do marynarskiej metafory – kapitan wie, że to nie będzie sielanka. Że może być sztorm. Że rzadziej jest przyjemnie a częściej kadłub lata w górę i w dół jak łupina rzucona na wysoką falę. A zatem idąc do polityki zakłada się z „dobrodziejstwem inwentarza” (chociaż ten inwentarz coraz bardziej jak w Folwarku Orwella), że należy zdobyć więcej głosów niż zdobędzie rywal. A jeżeli nagina instytucje takie jak „głosowanie korespondencyjne” to trzeba go tak monitorować by złapać złodzieja za rękę. Wszystko inne będzie natomiast domeną spekulacji i przerzucania się zarzutami. To trochę jak płacz nad faktem, że na futbolowym boisku, ktoś sfaulował.
Wydarzyć się może jeszcze wiele. Pozostało ponowne liczenie głosów, a nawet Sąd Najwyższy. Nie zdziwiłbym się gdybyśmy z ust amerykańskich sędziów usłyszeli znane już w Polsce: „tak, nieprawidłowości miały miejsce, ale nie miały wpływu na wynik wyborów”. Przegrana Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich nie oznacza jego osobistej klęski. Z jego majątkiem, zjawiskową żoną, silną rodziną, wigorem i temperamentem może jeszcze wiele zdziałać na scenie politycznej. Paradoksalnie, więcej niż jako prezydent. Jeśli do Białego Domu wprowadzi się Joe Biden to pamiętajmy, że Trump może zainwestować w media – założyć własną telewizję (odbiorców już ma), w ramach Republikanów założyć własny ruch polityczny (kontakty już posiada, to długa lista donatorów i wspierających go teraz pod lokalami wyborczymi), nie musi być wcale prezydenckim rentierem odbijającym piłeczkę golfowym kijem. Sama stacja Fox News jest w istocie w rękach rodziny niezbyt darzącej miłością Donalda Trumpa, co tylko potęguje spekulacje czy Trump pójdzie właśnie we własne media. Gdyby miał ambicje mógłby zostać nawet patronem konserwatywnej międzynarodówki, prawicowym odbiciem lustrzanym George Sorosa. Świat politycznych możliwości wciąż leży u jego stóp. Bo władza wcale nie musi być w Białym Domu. To pytanie na ile wyborcza przegrana będzie podrażnieniem jego osobistych ambicji. To że Trump w ogóle wystartował w republikańskich prawyborach miało być spowodowane upokorzeniem jakie go spotkało ze strony Baracka Obamy w czasie jednej z jego przemów. W tegorocznej kampanii wyborczej widzimy także, że Niebieska Fala Demokratów rozbiła się o Senat. Niektórzy traktują to nawet jako pyrrusowe zwycięstwo lewicy. Kandydatura Joe Bidena jest też raczej rozwiązaniem doraźnym i wypadkową układu „wszystkich przeciwko Trumpowi”, skoro nikt nie kryje, że ma on być jedynie tymczasowym prezydentem na jedną kadencję, a główne skrzypce z tylnego rzędu będzie grała Kamala Harris. Czyżby lewica bała się znowu postawić na pierwszym planie na kobietę jak w czasach Hilary Clinton? Lewica, więc jeśli wygra wybory to pokona Trumpa ale czy realnie doszła do władzy? To wciąż czerwono-niebieski impas.
Wspomniałem w swoim felietonie o deep state, z którym Trump wojował. Ale to deep state zostało ukształtowane w latach rywalizacji Waszyngtonu z Moskwą, najwyższe kierownicze kadry deep state szkolono do ostatniej bitwy Zimnej Wojny, Rosję więc z pewnością definiują jako wroga. Bez względu na to kto rządzi w Białym Domu generałowie i szefowie służb zaczynali swoje kariery na rywalizacji z komunistyczną bezpieką. I paradoksalnie to deep state, które nie życzyło Trumpowi wygranej, dzisiaj może być czynnikiem cywilizującym geopolityczne pomysły nowej lewicującej władzy. Joe Biden (pewnie w mniejszym stopniu, bo to Kamala Harris jest znana ze swoich skrajnie lewicowych poglądów) mają głowę pełną nowych politycznych rozwiązań. Jak każdy który zdobywa urząd. Chcą zawracać Potomak kijem. Podrzeć dekrety znienawidzonego poprzednika. Ale usiądą ze szklaneczkami whiskey w Gabinecie Owalnym, a obok nich, na kanapach zasiądą członkowie Kolegium Połączonych Szefów Sztabów i zaczną z nimi rozmawiać. I to będzie długa rozmowa. I wtedy przedstawiciele deep state podpowiedzą: nie da się panie prezydencie, nie możemy panie prezydencie, nie powinniśmy panie prezydencie. Czy duet Biden-Harris wysłucha tych głosów? Polacy przekonają się o tym w niedługim czasie.