Rafał Woś: Bitwa pod Turowem

Niektórzy uważają, że sporu o kluczową polską kopalnię dało się uniknąć. Mówią, że starczyłaby do tego mieszanka sprytu, dyplomacji i zdolności do kompromisu. Ale to mrzonki. Do tej bitwy musiało dojść. Mało tego – będą kolejne.
Rafał Woś Rafał Woś: Bitwa pod Turowem
Rafał Woś / fot. M. Żegliński

Jak to się stało, że tzw. worek turoszowski stał się symbolem sporu o miejsce Polski w zjednoczonej Europie? Każda dobra historia powinna się zaczynać od: „Dawno, dawno temu…”. Choć akurat w tym wypadku nie musimy się cofać aż tak daleko. Aby uchwycić początek nici tej opowieści, wystarczy przywołać dzień 26 maja 2019 roku. Właśnie tegoż dnia odbyły się wybory do Parlamentu Europejskiego.

Kto chce Stanów Zjednoczonych Europy?

Przez długie lata Europarlament był instytucją pozbawioną większego znaczenia. Owszem – dobrze opłacanym – ale jednak tylko klubem dyskusyjnym. Ten stan rzeczy zaczął się jednak zmieniać jakieś dwie dekady temu. Wzmocnienie Parlamentu Europejskiego lansowane było jako wychodzenie naprzeciw zarzutom o brak demokratycznego mandatu UE. Oficjalnie „Stany Zjednoczone Europy” czy „eurokonstytucja” miały temu zaradzić oraz sprawić, by najważniejsze decyzje podejmowane były w drodze toczonych do czwartej nad ranem zakulisowych negocjacji pomiędzy szefami rządów i państw członkowskich. A największymi zwolennikami takiego rozwiązania byli już wtedy – i pozostają do dziś – Niemcy, najsilniejszy politycznie oraz gospodarczo kraj kontynentu.

Warto wiedzieć, że u naszego zachodniego sąsiada ten projekt „stale zacieśniającej się eurointegracji” już dawno temu połączył cały polityczny establishment. Strategicznym celem najludniejszego kraju Europy jest od tamtej pory stopniowe wzmacnianie tych organów Unii, które pochodzą z bezpośrednich wyborów. Taka legislatywa miała (poprzez Komisję Europejską) kontrolować eurobiurokrację, zmniejszając (a docelowo usuwając) prawo weta dające – zdaniem Berlina – zbyt duże wpływy i możliwości blokowania ich planów przez mniejsze kraje członkowskie. Forsowanie tego planu zaczęli jeszcze SPD i Zieloni w czasach rządu Gerharda Schrödera i Joschki Fischera. Ten ostatni otwarcie marzył wręcz o roli pierwszego prezydenta Zjednoczonej Europy. Obaj panowie poprzestali jednak na gadaniu. I dopiero ich następczyni powoli, ale skutecznie – i nie zrażając się niepowodzeniami – zaczęła pchać Europę w kierunku faktycznego superpaństwa. Tą następczynią była oczywiście Angela Merkel.

Jednym z efektów tamtych procesów było wprowadzenie zasady (zastosowanej po raz pierwszy w wyborach do Europarlamentu w roku 2014), że paneuropejskie partie idą do eurowyborów ze swoim „Spitzenkandidatem”, czyli – z niemiecka – głównym kandydatem do szefowania w Komisji Europejskiej. Jednocześnie niemieccy politycy zadbali o to, by nadawać ton w kierownictwie głównych europejskich ugrupowań. Już w wyborach w 2014 roku kandydatem Socjalistów i Demokratów (S&D) był polityk SPD Martin Schulz. W 2019 roku Europejską Partię Ludową (EPL) do boju prowadził Bawarczyk Manfred Weber. Ostatecznie jednak kompromisową kandydatką na szefową Komisji okazała się… też Niemka. Właśnie Ursula von der Leyen. Nominacja bliskiej współpracowniczki Angeli Merkel na szefową unijnej egzekutywy i biurokracji była ważnym sygnałem. Niemcy już się nie chowają i wykładają karty na stół. Jako największy i najsilniejszy gospodarczo kraj zjednoczonej Europy chcą mieć swoich przedstawicieli na kluczowych stanowiskach. I potrafią dopiąć swego.

Euroestablishment się broni

Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do wspomnianych eurowyborów w roku 2019. Wygrały je – w skali całej Unii – partie reprezentujące stary liberalny zachodnioeuropejski establishment. To znaczy wspomniane Europejska Partia Ludowa oraz Sojusz Socjalistów i Demokratów. W historii UE to nic nowego. Bo faktycznie to te dwa największe establishmentowe bloki polityczne w Europie dominują Europarlament od samego początku jego istnienia. Ale uwaga! Wyraźny trend ostatnich lat polega na tym, że poparcie dla nich sukcesywnie spada. Jeszcze w wyborach roku 1999 EPL miała blisko 40 proc. poparcia. Socjaliści zaś prawie 30 proc. W wyborach w 2019 roku oba establishmentowe eurougrupowania zgarnęły niecałe 40 proc. Tylko, że… W SUMIE. To znaczący refleks ważnego i szerszego procesu, który polegaja na tym, że liberalny mainstream w Europie jest od lat w odwrocie. A na horyzoncie dawno już pojawili się konkurenci pragnący podważyć jego długoletnią dominację.

Ten sam proces widać zresztą jeszcze wyraźniej na poziomie wyborów w państwach członkowskich. We wszystkich już w zasadzie krajach Unii w parlamentach siedzą silne partie mówiące establishmentowi „posuńcie się”, „podzielcie władzą!”. Oczywiście liberalne elity we Francji, w Niemczech, Holandii czy Austrii wypracowały w międzyczasie obronny mechanizm oblężonej twierdzy. Polega on na wykorzystywaniu własnej przewagi medialnej i opiniotwórczej do zohydzania przeciwnika i pozowania na ostatnich sprawiedliwych w starciu ze straszliwym populizmem oraz autorytaryzmem. Tyle że to już nie za bardzo działa. Co i rusz gdzieś w Europie wybory wygrywają partie antyestablishmentowe. A liberalny establishment nie nadąża już z bieganiem i łataniem kolejnych dziur w swojej politycznej łajbie. Ale próbują. Ich strategia polega na okrążaniu, izolowaniu i głodzeniu „populistów” na poziomie europejskim. W tym procesie takie organa Unii jak Komisja i Parlament traktowane są jako „ostatni szaniec” obrony przed zagrożeniem. Ale to można robić tylko pod warunkiem sprawowania pełnej kontroli na poziomie Brukseli i Strasburga. Misja „zatrzymania” sił antyliberalnych to od lat główny polityczny przekaz euroestablishmentu.

To jednak jest za mało. Już parę lat temu nawet co bystrzejsi liberałowie zauważyli, że – koniec końców – do utrzymania kontroli nad Unią potrzebne są nowe wielkie polityczne opowieści oraz atrakcyjne sztandary, pod którymi będzie można jednoczyć wyborców. Dla powołanej po wyborach w 2019 roku Komisji Ursuli von der Leyen oraz jej zastępcy Holendra Fransa Timmermansa takim sztandarem stała się właśnie polityka klimatyczna znana jako pakiet „Fit for 55”.

Arcyniemiecki projekt

Mówi się czasem w Unii, że narodowość nie ma znaczenia. To nieprawda. Każdy polityk (człowiek?) ma swoje lojalności i swoje punkty odniesienia. Z Ursulą von der Leyen nie jest inaczej. Można wręcz powiedzieć, że forsowany przez nią ambitny program ratowania planety jest wręcz arcyniemiecki. Jest w nim ta dobrze znana cecha naszych zachodnich sąsiadów polegająca na nieokiełznanej potrzebie zbawienia świata. Czy świat (albo Europa) tego chcą, czy nie chcą, stanowi kwestię drugorzędną. Gdyby chodziło o kogoś innego, to można by na to machnąć ręką. Ale Niemcy to nie jest jakiś tam kraj w Europie. To nowe europejskie supermocarstwo, które ma potencjał do tego, by ten swój mesjanizm wprowadzać w życie. Jak sobie postanowią, że będą ratować świat przed katastrofą klimatyczną, to możemy się spodziewać, że Komisja Europejska będzie – choćby nie wiem co – forsować kolejne wersje „Fit for 55”. Pod wieloma względami dzisiejsze Niemcy są bardzo podobne do USA sprzed kryzysu 2008 roku, czyli z czasów George’a W. Busha, gdy Wuj Sam szerzył na świecie demokrację. Niezależnie od tego, czy świat tej demokracji chciał, czy nie chciał.

Oczywiście całego „Fit for 55” by nie było, gdyby nie był tak doskonale kompatybilny z niemieckim pomysłem na Energiewende, czyli prowadzonym u naszych zachodnich sąsiadów od ponad dwóch dekad procesem odchodzenia od paliw kopalnych do zielonych technologii. Paliwem pośrednim tego procesu miał być – jak wiadomo – tani gaz z Rosji. Tak właśnie ten proces miał się domykać. A polityczny kunszt Angeli Merkel i Ursuli von der Leyen polegał właśnie na tym, że cały ten proces miał zostać klepnięty nie jako „niemiecki”, ale coś wyższego, bardziej doniosłego i trudniejszego do kontestowania. To znaczy plan „unijny”.

Przez większą część 2020 roku von der Leyen zabiegała więc o poparcie dla swojego kluczowego projektu. Rozmowy były trudne. Z jednej strony słuszności nie odmawiał jej prawie nikt. W grze pojawili się jednak zawodnicy, którym nie bardzo się podobały sposoby i tempo realizacji zielonej agendy. Wśród nich na plan pierwszy szybko wysunął się największy z buntowników – Polska. Oczywiście rząd Zjednoczonej Prawicy już wcześniej nie miał z Berlinem łatwych stosunków. Niemcy nigdy nie pogodzili się z faktem, że ich dawny pupil zrobił się pyskaty. I zamiast przeglądać stare fotografie komisarza Verheugena z premierem Millerem i wspominać, jak to było miło w czasach, gdy Berlin był adwokatem Warszawy w jej unijnych staraniach, Polska zaczęła mieć swoje koncepcje przyszłości Unii. Coraz częściej niekompatybilne z interesami niemieckimi. Polska otwarcie krytykowała oparcie zielonej transformacji Europy na rosyjskim gazie. I zabierała się do koniecznej – zdaniem Berlina – misji zamykania kopalń jak pies do jeża. Swoje robiło też kulturowe obrzydzenie. Dla liberalnej i postępowej opinii publicznej w Niemczech Polacy to zawsze byli tacy trochę zapóźnieni dzikusi, którym trzeba pomóc wejść na właściwą drogę i nauczyć stosunku do wiary, mniejszości seksualnych czy sposobów wyrażania patriotyzmu. Na co wielu Polaków jeżyło się z wściekłości na niemiecką arogancję.

Nadchodzi zderzenie

W grudniu 2020 roku wydawało się jeszcze, że czołowego zderzenia da się jakoś uniknąć. Unia wychodziła właśnie z pierwszego szoku po pandemii COVID-19. Planowany był pakiet popandemicznej odbudowy lansowany na wielomiliardowe turbodoładowanie gospodarcze. Rząd Mateusza Morawieckiego złapał haczyk, bo bardzo nie chciał, by ktoś ich potem porównywał do komunistów po roku 1945 – którzy mogli wziąć plan Marshalla, ale tego nie zrobili. PiS-owcy – wzmocnieni właśnie zdecydowanym zwycięstwem w wyborach parlamentarnych roku 2019 – byli przekonani, że oto ubijają pierwszy w życiu poważny „eurodeal”. To dlatego udzielili wtedy generalnej politycznej zgody na „Fit for 55”. Byli przekonani, że w zamian dostaną gwarancję, że nie będzie żadnych wstrętów w sprawie naszego uczestnictwa w KPO. Następne miesiące pokazały jednak wyraźnie, jak wielka to była skucha.

W lutym 2021 roku Czesi zaskarżyli Polskę do TSUE. Chodziło o szkody ekologiczne, które ma im przynosić kopalnia w Turowie. Był to pierwszy raz, gdy państwo UE pozwało inne państwo w sprawach dotyczących ochrony środowiska. W maju TSUE wydał nakaz natychmiastowego wstrzymania wydobycia i nałożył na Polskę drakońskie kary finansowe. Trzeci cios przyszedł po wakacjach, gdy szefowa KE powiedziała pierwszy raz, że pieniędzy na KPO dla Polski nie będzie. Cały plan na ugodę Brukseli z Warszawą runął jak domek z kart.

Do dziś nie znamy wszystkich elementów tej układanki. Jak duża była rola Niemiec w inspirowaniu dziwnego czeskiego pozwu do TSUE? Czy chadecki rząd Saksonii był tu kimś więcej niż tylko cichym kibicem? Z dostępnych nam elementów układanki widać wyraźnie, że Berlin i Bruksela postanowiły upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Raz – pokazać reszcie Europy, że żadne fikanie nie będzie tolerowane. A dwa – podstawić nogę nielubianemu i stojącemu na drodze do realizacji ambitnych planów PiS-owi. I to w kluczowym z punktu widzenia politycznego kalendarza momencie, czyli na dwa lata przed wyborami. Fakt jest taki, że u schyłku 2021 roku rząd Zjednoczonej Prawicy faktycznie znalazł się w głębokiej defensywie. Opozycja podchodziła jej do gardła, oskarżając o samoizolację w Europie. Pieniędzy z KPO nie było. Na dodatek zaś zaczynały się właśnie kryzys energetyczny i problemy z inflacją.

Po bitwie, przed bitwą

Ten plan mógł (i miał) się Komisji Europejskiej udać. Okrążony pod Turowem polski rząd miał stanąć wobec tragicznego wyboru: albo ugną kark i staną się kolejnym złamanym byłym buntownikiem (jak kiedyś Grecja Syrizy), albo walczą hardo, ale mogą tylko popatrzeć, jak doładowana pieniędzmi na pocovidową odbudowę Europa im odjeżdża, a polscy obywatele mówią za to Kaczyńskiemu i spółce „do widzenia” w jesiennych wyborach w roku 2023. Paradoks polega na tym, że plan rozprawienia się z niewdzięczną Polską pokrzyżował von der Leyen… Władimir Putin, uderzając na Ukrainę 24 lutego 2022 roku. W Europie zaczęła się wtedy zupełnie inna dynamika wydarzeń. A eskalacja kryzysu energetycznego i inflacyjnego doprowadziła do tego, że żadnego pocovidowego turbodoładowania Unia nie dostała. Przeciwnie. Większość zachodnich gospodarek pogrążyła się w stagnacji. A Polska – ze swoimi dość mocnymi fundamentami – zaczęła na ich tle wyglądać jak rześki młodzieniec w porównaniu ze spracowanym starcem.

Oczywiście spora część polskiej opinii publicznej odrzuca zarysowaną tu wyżej interpretację zdarzeń minionych kilku lat. W ich optyce to, co się dzieje w relacjach Warszawy, Berlina i Brukseli, to zawsze i wyłącznie polska wina. To zawsze Polska jest tą stroną, która „nie przewidziała”, „nie wyszła naprzeciw”, „zawaliła”, „zawiodła”. Nie zgadzam się z nimi. Trzeźwa analiza trendów i procesów zachodzących na Zachodzie – a zwłaszcza w liberalnym euroestablishmencie – wskazuje na to, że Turów był tylko pretekstem. Do tej bitwy musiało dojść. Jak nie tam, to gdzieś indziej. Ale musiało. Jednak – jak mawiał legendarny niemiecki trener piłkarski Sepp Herberger – „Nach dem Spiel ist vor dem Spiel”, czyli „Po jednym meczu już zaraz zaczyna się przygotowanie do następnego”. Podobnie tutaj. „Po bitwie” o Turów jest „przed bitwą” o coś innego. I tak będzie przynajmniej do wyborów. Najpierw tych u nas – jesienią 2023 roku. A potem u nich – czyli do Europarlamentu – wiosną 2024 roku. To one stworzą nam nową dynamikę na następne lata.

Tekst pochodzi z 27 (1797) numeru „Tygodnika Solidarność”.


 

POLECANE
Nie żyje Liam Payne. Ujawniono, co zażył przed śmiercią z ostatniej chwili
Nie żyje Liam Payne. Ujawniono, co zażył przed śmiercią

Badania toksykologiczne potwierdziły obecność kokainy w ciele Liama Payne’a, który zmarł po upadku z balkonu w Buenos Aires – informuje serwis Infobae.

Skąd ten tłum Hitlerów? tylko u nas
Skąd ten tłum "Hitlerów"?

Slyszymy to każdego dnia. Każdego dnia dowiadujemy się, że Trump to Hitler, Kaczyński to Hitler, Netanjahu to Hitler, Marine Le Pen to Hitler, Orban to Hitler itd. Mnóstwo tych "Hitlerów" w dzisiejszej polityce. Cały tłum. A to przecież tak naprawdę tylko jedna i ta sama paranoja oraz propagandowa manipulacja! To "reductio ad Hitlerum" trwa od dziesięcioleci i narasta.

Krzysztof Stanowski ostro atakuje Radio ZET: To ŻAŁOSNE! Wiadomości
Krzysztof Stanowski ostro atakuje Radio ZET: "To ŻAŁOSNE!"

Krzysztof Stanowski oskarża Radio ZET o nieuczciwe działania reklamowe. Padły mocne słowa.

TVN zostanie sprzedany? Docierają do nas informacje... gorące
TVN zostanie sprzedany? "Docierają do nas informacje..."

"Docierają do nas informacje, że TVN może zostać zakupiony przez węgierski lub czeski holding" – pisze poseł Prawa i Sprawiedliwości Kazimierz Smoliński.

Nowe informacje w sprawie Buddy. Pojawiły się głośne nazwiska Wiadomości
Nowe informacje w sprawie "Buddy". Pojawiły się głośne nazwiska

Do zespołu broniącego znanego youtubera "Buddę" może dołączyć mecenas Jacek Dubois – wynika z informacji podanych przez Przegląd Sportowy Onet. W grze jest także jeszcze jedno znane nazwisko.

Nie żyje legendarny muzyk Wiadomości
Nie żyje legendarny muzyk

Paul Di’Anno, były wokalista Iron Maiden, zmarł w wieku 66 lat.

Jest najnowszy sondaż partyjny polityka
Jest najnowszy sondaż partyjny

Najświeższe wyniki sondażu pracowni Opinia24 dla TVN24 pokazują, że Koalicja Obywatelska prowadzi z wynikiem 33,3 proc. Prawo i Sprawiedliwość jest tuż za nią, uzyskując 32,4 proc. poparcia.

Reporter Telewizji Republika zaatakowany. Jest nagranie Wiadomości
Reporter Telewizji Republika zaatakowany. Jest nagranie

Reporter Michał Gwardyński i operator zostali zaatakowani w Warszawie podczas nagrywania materiału.

Koalicja Obywatelska ma nowego europosła polityka
Koalicja Obywatelska ma nowego europosła

Hanna Gronkiewicz-Waltz objęła mandat eurodeputowanego po Marcinie Kierwińskim. Ogłosiła to szefowa Parlamentu Europejskiego Roberta Metsola – informuje korespondent RMF FM Katarzyna Szymańska-Borginon.

Granica z Białorusią. Podano liczbę poszkodowanych polskich żołnierzy pilne
Granica z Białorusią. Podano liczbę poszkodowanych polskich żołnierzy

Od początku roku na granicy polsko-białoruskiej odnotowano prawie 28 tys. prób nielegalnego przekroczenia. Podczas interwencji rannych zostało 63 żołnierzy, a jeden z nich zmarł na służbie – wynika z danych MON.

REKLAMA

Rafał Woś: Bitwa pod Turowem

Niektórzy uważają, że sporu o kluczową polską kopalnię dało się uniknąć. Mówią, że starczyłaby do tego mieszanka sprytu, dyplomacji i zdolności do kompromisu. Ale to mrzonki. Do tej bitwy musiało dojść. Mało tego – będą kolejne.
Rafał Woś Rafał Woś: Bitwa pod Turowem
Rafał Woś / fot. M. Żegliński

Jak to się stało, że tzw. worek turoszowski stał się symbolem sporu o miejsce Polski w zjednoczonej Europie? Każda dobra historia powinna się zaczynać od: „Dawno, dawno temu…”. Choć akurat w tym wypadku nie musimy się cofać aż tak daleko. Aby uchwycić początek nici tej opowieści, wystarczy przywołać dzień 26 maja 2019 roku. Właśnie tegoż dnia odbyły się wybory do Parlamentu Europejskiego.

Kto chce Stanów Zjednoczonych Europy?

Przez długie lata Europarlament był instytucją pozbawioną większego znaczenia. Owszem – dobrze opłacanym – ale jednak tylko klubem dyskusyjnym. Ten stan rzeczy zaczął się jednak zmieniać jakieś dwie dekady temu. Wzmocnienie Parlamentu Europejskiego lansowane było jako wychodzenie naprzeciw zarzutom o brak demokratycznego mandatu UE. Oficjalnie „Stany Zjednoczone Europy” czy „eurokonstytucja” miały temu zaradzić oraz sprawić, by najważniejsze decyzje podejmowane były w drodze toczonych do czwartej nad ranem zakulisowych negocjacji pomiędzy szefami rządów i państw członkowskich. A największymi zwolennikami takiego rozwiązania byli już wtedy – i pozostają do dziś – Niemcy, najsilniejszy politycznie oraz gospodarczo kraj kontynentu.

Warto wiedzieć, że u naszego zachodniego sąsiada ten projekt „stale zacieśniającej się eurointegracji” już dawno temu połączył cały polityczny establishment. Strategicznym celem najludniejszego kraju Europy jest od tamtej pory stopniowe wzmacnianie tych organów Unii, które pochodzą z bezpośrednich wyborów. Taka legislatywa miała (poprzez Komisję Europejską) kontrolować eurobiurokrację, zmniejszając (a docelowo usuwając) prawo weta dające – zdaniem Berlina – zbyt duże wpływy i możliwości blokowania ich planów przez mniejsze kraje członkowskie. Forsowanie tego planu zaczęli jeszcze SPD i Zieloni w czasach rządu Gerharda Schrödera i Joschki Fischera. Ten ostatni otwarcie marzył wręcz o roli pierwszego prezydenta Zjednoczonej Europy. Obaj panowie poprzestali jednak na gadaniu. I dopiero ich następczyni powoli, ale skutecznie – i nie zrażając się niepowodzeniami – zaczęła pchać Europę w kierunku faktycznego superpaństwa. Tą następczynią była oczywiście Angela Merkel.

Jednym z efektów tamtych procesów było wprowadzenie zasady (zastosowanej po raz pierwszy w wyborach do Europarlamentu w roku 2014), że paneuropejskie partie idą do eurowyborów ze swoim „Spitzenkandidatem”, czyli – z niemiecka – głównym kandydatem do szefowania w Komisji Europejskiej. Jednocześnie niemieccy politycy zadbali o to, by nadawać ton w kierownictwie głównych europejskich ugrupowań. Już w wyborach w 2014 roku kandydatem Socjalistów i Demokratów (S&D) był polityk SPD Martin Schulz. W 2019 roku Europejską Partię Ludową (EPL) do boju prowadził Bawarczyk Manfred Weber. Ostatecznie jednak kompromisową kandydatką na szefową Komisji okazała się… też Niemka. Właśnie Ursula von der Leyen. Nominacja bliskiej współpracowniczki Angeli Merkel na szefową unijnej egzekutywy i biurokracji była ważnym sygnałem. Niemcy już się nie chowają i wykładają karty na stół. Jako największy i najsilniejszy gospodarczo kraj zjednoczonej Europy chcą mieć swoich przedstawicieli na kluczowych stanowiskach. I potrafią dopiąć swego.

Euroestablishment się broni

Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do wspomnianych eurowyborów w roku 2019. Wygrały je – w skali całej Unii – partie reprezentujące stary liberalny zachodnioeuropejski establishment. To znaczy wspomniane Europejska Partia Ludowa oraz Sojusz Socjalistów i Demokratów. W historii UE to nic nowego. Bo faktycznie to te dwa największe establishmentowe bloki polityczne w Europie dominują Europarlament od samego początku jego istnienia. Ale uwaga! Wyraźny trend ostatnich lat polega na tym, że poparcie dla nich sukcesywnie spada. Jeszcze w wyborach roku 1999 EPL miała blisko 40 proc. poparcia. Socjaliści zaś prawie 30 proc. W wyborach w 2019 roku oba establishmentowe eurougrupowania zgarnęły niecałe 40 proc. Tylko, że… W SUMIE. To znaczący refleks ważnego i szerszego procesu, który polegaja na tym, że liberalny mainstream w Europie jest od lat w odwrocie. A na horyzoncie dawno już pojawili się konkurenci pragnący podważyć jego długoletnią dominację.

Ten sam proces widać zresztą jeszcze wyraźniej na poziomie wyborów w państwach członkowskich. We wszystkich już w zasadzie krajach Unii w parlamentach siedzą silne partie mówiące establishmentowi „posuńcie się”, „podzielcie władzą!”. Oczywiście liberalne elity we Francji, w Niemczech, Holandii czy Austrii wypracowały w międzyczasie obronny mechanizm oblężonej twierdzy. Polega on na wykorzystywaniu własnej przewagi medialnej i opiniotwórczej do zohydzania przeciwnika i pozowania na ostatnich sprawiedliwych w starciu ze straszliwym populizmem oraz autorytaryzmem. Tyle że to już nie za bardzo działa. Co i rusz gdzieś w Europie wybory wygrywają partie antyestablishmentowe. A liberalny establishment nie nadąża już z bieganiem i łataniem kolejnych dziur w swojej politycznej łajbie. Ale próbują. Ich strategia polega na okrążaniu, izolowaniu i głodzeniu „populistów” na poziomie europejskim. W tym procesie takie organa Unii jak Komisja i Parlament traktowane są jako „ostatni szaniec” obrony przed zagrożeniem. Ale to można robić tylko pod warunkiem sprawowania pełnej kontroli na poziomie Brukseli i Strasburga. Misja „zatrzymania” sił antyliberalnych to od lat główny polityczny przekaz euroestablishmentu.

To jednak jest za mało. Już parę lat temu nawet co bystrzejsi liberałowie zauważyli, że – koniec końców – do utrzymania kontroli nad Unią potrzebne są nowe wielkie polityczne opowieści oraz atrakcyjne sztandary, pod którymi będzie można jednoczyć wyborców. Dla powołanej po wyborach w 2019 roku Komisji Ursuli von der Leyen oraz jej zastępcy Holendra Fransa Timmermansa takim sztandarem stała się właśnie polityka klimatyczna znana jako pakiet „Fit for 55”.

Arcyniemiecki projekt

Mówi się czasem w Unii, że narodowość nie ma znaczenia. To nieprawda. Każdy polityk (człowiek?) ma swoje lojalności i swoje punkty odniesienia. Z Ursulą von der Leyen nie jest inaczej. Można wręcz powiedzieć, że forsowany przez nią ambitny program ratowania planety jest wręcz arcyniemiecki. Jest w nim ta dobrze znana cecha naszych zachodnich sąsiadów polegająca na nieokiełznanej potrzebie zbawienia świata. Czy świat (albo Europa) tego chcą, czy nie chcą, stanowi kwestię drugorzędną. Gdyby chodziło o kogoś innego, to można by na to machnąć ręką. Ale Niemcy to nie jest jakiś tam kraj w Europie. To nowe europejskie supermocarstwo, które ma potencjał do tego, by ten swój mesjanizm wprowadzać w życie. Jak sobie postanowią, że będą ratować świat przed katastrofą klimatyczną, to możemy się spodziewać, że Komisja Europejska będzie – choćby nie wiem co – forsować kolejne wersje „Fit for 55”. Pod wieloma względami dzisiejsze Niemcy są bardzo podobne do USA sprzed kryzysu 2008 roku, czyli z czasów George’a W. Busha, gdy Wuj Sam szerzył na świecie demokrację. Niezależnie od tego, czy świat tej demokracji chciał, czy nie chciał.

Oczywiście całego „Fit for 55” by nie było, gdyby nie był tak doskonale kompatybilny z niemieckim pomysłem na Energiewende, czyli prowadzonym u naszych zachodnich sąsiadów od ponad dwóch dekad procesem odchodzenia od paliw kopalnych do zielonych technologii. Paliwem pośrednim tego procesu miał być – jak wiadomo – tani gaz z Rosji. Tak właśnie ten proces miał się domykać. A polityczny kunszt Angeli Merkel i Ursuli von der Leyen polegał właśnie na tym, że cały ten proces miał zostać klepnięty nie jako „niemiecki”, ale coś wyższego, bardziej doniosłego i trudniejszego do kontestowania. To znaczy plan „unijny”.

Przez większą część 2020 roku von der Leyen zabiegała więc o poparcie dla swojego kluczowego projektu. Rozmowy były trudne. Z jednej strony słuszności nie odmawiał jej prawie nikt. W grze pojawili się jednak zawodnicy, którym nie bardzo się podobały sposoby i tempo realizacji zielonej agendy. Wśród nich na plan pierwszy szybko wysunął się największy z buntowników – Polska. Oczywiście rząd Zjednoczonej Prawicy już wcześniej nie miał z Berlinem łatwych stosunków. Niemcy nigdy nie pogodzili się z faktem, że ich dawny pupil zrobił się pyskaty. I zamiast przeglądać stare fotografie komisarza Verheugena z premierem Millerem i wspominać, jak to było miło w czasach, gdy Berlin był adwokatem Warszawy w jej unijnych staraniach, Polska zaczęła mieć swoje koncepcje przyszłości Unii. Coraz częściej niekompatybilne z interesami niemieckimi. Polska otwarcie krytykowała oparcie zielonej transformacji Europy na rosyjskim gazie. I zabierała się do koniecznej – zdaniem Berlina – misji zamykania kopalń jak pies do jeża. Swoje robiło też kulturowe obrzydzenie. Dla liberalnej i postępowej opinii publicznej w Niemczech Polacy to zawsze byli tacy trochę zapóźnieni dzikusi, którym trzeba pomóc wejść na właściwą drogę i nauczyć stosunku do wiary, mniejszości seksualnych czy sposobów wyrażania patriotyzmu. Na co wielu Polaków jeżyło się z wściekłości na niemiecką arogancję.

Nadchodzi zderzenie

W grudniu 2020 roku wydawało się jeszcze, że czołowego zderzenia da się jakoś uniknąć. Unia wychodziła właśnie z pierwszego szoku po pandemii COVID-19. Planowany był pakiet popandemicznej odbudowy lansowany na wielomiliardowe turbodoładowanie gospodarcze. Rząd Mateusza Morawieckiego złapał haczyk, bo bardzo nie chciał, by ktoś ich potem porównywał do komunistów po roku 1945 – którzy mogli wziąć plan Marshalla, ale tego nie zrobili. PiS-owcy – wzmocnieni właśnie zdecydowanym zwycięstwem w wyborach parlamentarnych roku 2019 – byli przekonani, że oto ubijają pierwszy w życiu poważny „eurodeal”. To dlatego udzielili wtedy generalnej politycznej zgody na „Fit for 55”. Byli przekonani, że w zamian dostaną gwarancję, że nie będzie żadnych wstrętów w sprawie naszego uczestnictwa w KPO. Następne miesiące pokazały jednak wyraźnie, jak wielka to była skucha.

W lutym 2021 roku Czesi zaskarżyli Polskę do TSUE. Chodziło o szkody ekologiczne, które ma im przynosić kopalnia w Turowie. Był to pierwszy raz, gdy państwo UE pozwało inne państwo w sprawach dotyczących ochrony środowiska. W maju TSUE wydał nakaz natychmiastowego wstrzymania wydobycia i nałożył na Polskę drakońskie kary finansowe. Trzeci cios przyszedł po wakacjach, gdy szefowa KE powiedziała pierwszy raz, że pieniędzy na KPO dla Polski nie będzie. Cały plan na ugodę Brukseli z Warszawą runął jak domek z kart.

Do dziś nie znamy wszystkich elementów tej układanki. Jak duża była rola Niemiec w inspirowaniu dziwnego czeskiego pozwu do TSUE? Czy chadecki rząd Saksonii był tu kimś więcej niż tylko cichym kibicem? Z dostępnych nam elementów układanki widać wyraźnie, że Berlin i Bruksela postanowiły upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Raz – pokazać reszcie Europy, że żadne fikanie nie będzie tolerowane. A dwa – podstawić nogę nielubianemu i stojącemu na drodze do realizacji ambitnych planów PiS-owi. I to w kluczowym z punktu widzenia politycznego kalendarza momencie, czyli na dwa lata przed wyborami. Fakt jest taki, że u schyłku 2021 roku rząd Zjednoczonej Prawicy faktycznie znalazł się w głębokiej defensywie. Opozycja podchodziła jej do gardła, oskarżając o samoizolację w Europie. Pieniędzy z KPO nie było. Na dodatek zaś zaczynały się właśnie kryzys energetyczny i problemy z inflacją.

Po bitwie, przed bitwą

Ten plan mógł (i miał) się Komisji Europejskiej udać. Okrążony pod Turowem polski rząd miał stanąć wobec tragicznego wyboru: albo ugną kark i staną się kolejnym złamanym byłym buntownikiem (jak kiedyś Grecja Syrizy), albo walczą hardo, ale mogą tylko popatrzeć, jak doładowana pieniędzmi na pocovidową odbudowę Europa im odjeżdża, a polscy obywatele mówią za to Kaczyńskiemu i spółce „do widzenia” w jesiennych wyborach w roku 2023. Paradoks polega na tym, że plan rozprawienia się z niewdzięczną Polską pokrzyżował von der Leyen… Władimir Putin, uderzając na Ukrainę 24 lutego 2022 roku. W Europie zaczęła się wtedy zupełnie inna dynamika wydarzeń. A eskalacja kryzysu energetycznego i inflacyjnego doprowadziła do tego, że żadnego pocovidowego turbodoładowania Unia nie dostała. Przeciwnie. Większość zachodnich gospodarek pogrążyła się w stagnacji. A Polska – ze swoimi dość mocnymi fundamentami – zaczęła na ich tle wyglądać jak rześki młodzieniec w porównaniu ze spracowanym starcem.

Oczywiście spora część polskiej opinii publicznej odrzuca zarysowaną tu wyżej interpretację zdarzeń minionych kilku lat. W ich optyce to, co się dzieje w relacjach Warszawy, Berlina i Brukseli, to zawsze i wyłącznie polska wina. To zawsze Polska jest tą stroną, która „nie przewidziała”, „nie wyszła naprzeciw”, „zawaliła”, „zawiodła”. Nie zgadzam się z nimi. Trzeźwa analiza trendów i procesów zachodzących na Zachodzie – a zwłaszcza w liberalnym euroestablishmencie – wskazuje na to, że Turów był tylko pretekstem. Do tej bitwy musiało dojść. Jak nie tam, to gdzieś indziej. Ale musiało. Jednak – jak mawiał legendarny niemiecki trener piłkarski Sepp Herberger – „Nach dem Spiel ist vor dem Spiel”, czyli „Po jednym meczu już zaraz zaczyna się przygotowanie do następnego”. Podobnie tutaj. „Po bitwie” o Turów jest „przed bitwą” o coś innego. I tak będzie przynajmniej do wyborów. Najpierw tych u nas – jesienią 2023 roku. A potem u nich – czyli do Europarlamentu – wiosną 2024 roku. To one stworzą nam nową dynamikę na następne lata.

Tekst pochodzi z 27 (1797) numeru „Tygodnika Solidarność”.



 

Polecane
Emerytury
Stażowe