Niespełnione niemieckie marzenie Trumpa

Frankfurt, rok 2000. Petra Roth, ówczesna burmistrz metropolii nad Menem, jak zwykle rozpoczęła dzień od przejrzenia „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. W dziale gospodarczym jej uwagę przykuł tekst o pewnym nowojorskim miliarderze, który zapowiedział, że chciałby wznieść w Stuttgarcie najwyższy biurowiec w Europie. W Stuttgarcie? Przecież takie drapacze chmur mogą powstawać tylko we Frankfurcie, jedynym bodaj mieście w Niemczech z panoramą przypominającą Nowy Jork - pomyślała Roth. Polityk chadecji postanowiła więc wpłynąć na plany niejakiego Donalda Trumpa.
Złudne wrażenie
W listopadzie 2000 r. Petra Roth wybrała się do Stanów na spotkanie z kolegą, ówczesnym burmistrzem Nowego Jorku Rudolphem Giulianim. Rozmawiano głównie o kwestiach bezpieczeństwa, ale burmistrz Frankfurtu nad Menem chciała nawiązać kontakt z dobrym znajomym Giulianiego, znanym już przedsiębiorcą i gwiazdorem telewizji. Do spotkania doszło jeszcze tego samego dnia. Donald Trump zaprosił Petrę Roth do okazałego biura przy Piątej Alei. Już wtedy całe było oklejone okładkami tygodników, na których amerykański król nieruchomości obnażał swoje białe zęby. Roth doskonale wiedziała, z kim będzie miała do czynienia, jednak potem to pierwsze wrażenie nieco się zatarło. „Po wstępnej rozmowie byłam zaskoczona, Trump okazał się szarmancki i życzliwy, w każdym razie nie tak natarczywy, jak opisują go dziś dziennikarze” – wspomina po latach Roth. Jak dodaje, przyszły prezydent USA potrafił także „cierpliwie wysłuchać” rozmówcy.
Rozmawiali ponad godzinę. Roth użyła siły perswazji, aby odwieść go od stuttgarckich planów budowy Trump Tower. „Zapraszam do Frankfurtu!” – rzuciła, odlatując z Nowego Jorku. Była już burmistrz Frankfurtu utrzymuje, że negocjacje z byłym gospodarzem Białego Domu przebiegały w zupełnie innej atmosferze niż jego kampanijne wystąpienia. Znany z umiejętności marketingowych Trump odpowiada na złożone mu propozycje mniej lub bardziej stanowczym milczeniem, by ostatecznie z chłodnym uśmiechem zwięźle sfinalizować rozmowę: „Przylecę i zobaczę”. Faktycznie zaledwie kilka tygodni później Donald Trump udał się z rewizytą do „Römera”, jak nazywają Niemcy ratusz we Frankfurcie, z zamiarem wyrobienia sobie własnego poglądu.
Energiczny przedsiębiorca wylądował na frankfurckim lotnisku w przekonaniu, że spłaca dług wdzięczności wobec niemieckich przodków, którzy pochodzili z Kallstadt w Nadrenii-Palatynacie. Jego dziadek Friedrich Trump, w 1885 r. w wieku 16 lat, wyemigrował do Stanów Zjednoczonych i zdobył fortunę w branży gastronomicznej. „Podczas pobytu we Frankfurcie Donald co rusz powtarzał, że robi to dla ojca i dziadka” – opowiada Petra Roth. Trump był rzeczywiście niezwykle zdeterminowany, już wcześniej zakasał rękawy i nawiązał kontakty z wpływowymi ludźmi z niemieckiego świata biznesu i mediów. Pod koniec 2000 r. założył spółkę akcyjną TD Trump Deutschland AG, której udziałowcami zostali: hamburski potentat Marseille-Kliniken, były naczelny dziennika „Bild” Hans-Hermann Tiedje oraz były menedżer firmy Thyssen, Hans Ulrich Gruber, który został prezesem zarządu.
Frankfurckie plany
We Frankfurcie Donald Trump przedstawił Petrze Roth plany budowy drapacza chmur w samym sercu dzielnicy biznesowej. Według relacji Roth, biznesmen, gestykulując, opowiadał o „biurowcu, jakiego Europa jeszcze nie widziała”, szklanym wieżowcu o wysokości 350 m, bezpośrednio nad rzeką, przy Wilhelm-Leuschner-Strasse, nieopodal magistrali kolejowej. Szkopuł w tym, że w tym miejscu stał już hotel InterContinental, o czym burmistrz Frankfurtu niezwłocznie poinformowała rozmówcę. Trump spojrzał więc przez okno na frankfurcką starówkę i uśmiechnął się, żeby rozbroić sytuację: „Nie widzę żadnego problemu, po prostu kupię ten hotel i zlecę jego zburzenie” – odparł.
„Próbowałam mu wytłumaczyć, że w Niemczech obowiązuje surowe prawo budowlane, zakazujące szybkich przejęć i burzenia dopiero co wzniesionych hoteli. Ale on nie chciał przyjąć tego do wiadomości” – wspomina była gospodyni ratusza. Wymownym przykładem nieuległości Donalda Trumpa była jego kolejna reakcja. „Ale przecież pani rządzi tym miastem, czyż nie?” – zapytał beztrosko. „Niestety, na taki plan nie będzie zgody” – ucięła Roth, proponując w zamian wycieczkę po mieście.
Petra Roth wybrała się z Donaldem Trumpem w miejsce, gdzie dopiero powstawała pulsująca dzisiaj życiem Dzielnica Europejska. „Chciałam pokazać działkę odpowiednią do realizacji jego planów. Jedynym warunkiem była dyrektywa, według której wieżowiec miał być częściowo okrągły lub owalny, tak jak reszta budynków przy Europa-Allee” – tłumaczy Roth. Z tym Trump nie chciał się zgodzić. Gigantyczna Millennium Trump Tower miała być prostokątna, jak niemal wszystkie obiekty będące marką biznesmena z Nowego Jorku. Dyskusja utkwiła w martwym punkcie, po kolejnych wątpliwościach Roth i Trump zaczęli tracić nadzieję, że projekt się powiedzie. Zniechęcona burmistrz miała jeszcze ostatniego asa w rękawie. Nie chciała bowiem, żeby odnotowana już przez media ofensywa budowlana okazałą się fiaskiem. Kazała więc kierowcy podjechać kilkaset metrów dalej, na Emser Brücke, wtedy jeszcze do dziury w ziemi, a gdzie później powstać miał osławiony Porsche-Design-Tower. Trump wysiadł z samochodu, obejrzał działkę i wrócił skwaszony. „Tu dookoła są inne budynki, które przysłoniłyby mój wieżowiec. To żart?” – miał zapytać.
Kres działalności Trumpa w Niemczech
Roth i Trump wrócili do ratusza, zamienili jeszcze kilka słów, a potem miliarder długo Frankfurtu nie odwiedzał. Ale miesiącami sondował możliwości biznesowe między Odrą a Renem. Budowalnym eldorado dla amerykańskiego gościa miał być teraz dynamiczny Berlin. Trump zamierzał naznaczyć swoją obecnością śródmiejski Alexanderplatz. Jednak i w tym wypadku bez powodzenia. Przy Alexanderstrasse mogą stać budynki, których wysokość nie przekracza 150 m. Za nisko dla nowojorskiego rekina z niemałymi ambicjami. Postanowił odświeżyć swoje pierwotne plany w Stuttgarcie.
Wolfgang Schuster, który był wtedy burmistrzem Stuttgartu, ucieszył się, że Trump nie zamierza zrezygnować z drapacza chmur. I tu sprawa nabrała konkretnego kształtu. Republikanin nabył działkę budowlaną niedaleko widowiskowego Pragsattel, a jego niemiecka spółka rozpisała konkurs na projekt. Ostatecznie wybór padł na Petera Schweigera, renomowanego architekta z Hamburga. Trump zgodził się nawet na ustępstwa. Jego wieżowiec miał być o 150 m niższy, niż zakładano, czyli sięgać 200 m, co i tak czyniłoby go najwyższym budynkiem w południowych Niemczech. Jego zwieńczeniem miała być szklana kopuła. Na parterze zaplanowano ogromne centrum handlowe dla mieszkańców miasta. Wizualnym dopełnieniem miały być podświetlane fontanny i 14-metrowy sztuczny wodospad.
Plany architektoniczne zrodziły jednak wątpliwości u członków rady miejskiej, którzy nie byli pewni, czy znajdą odpowiednią liczbę firm chętnych do wynajęcia wszystkich kosztownych biur w Millennium Trump Tower. Co więcej, po zamachach na WTC w Nowym Jorku we wrześniu 2001 r. niemieccy partnerzy niezwykle wstrzemięźliwie i krytycznie odnosili się do projektów wznoszenia wysokich budynków, potencjalnego celu ataków terrorystycznych. Plany Trumpa nie spodobały się zresztą samym mieszkańcom miasta, głównie wyborcom Zielonych, którzy – jak choćby w wypadku projektu Stuttgart 21 (podziemnego centrum handlowego przy dworcu głównym) – w takich sprawach gromko protestowali.
Ostatecznie w 2003 r., niemal dokładnie dwie dekady temu, wszystkie umowy z Trumpem zostały zerwane. Ale zgodnie ze swoimi żelaznymi zasadami przyszły prezydent USA uznał, że nawet jeżeli powinęła mu się noga, to nie na tyle, żeby miał upaść. Trump nie chciał się pogodzić z decyzją władz Stuttgartu i zaskarżył ją, żądając milionowego odszkodowania. Wtedy też została rozwiązana jego spółka TD Trump Deutschland AG. Marzenie o drapaczu chmur w krainie przodków do dziś pozostało niespełnione.
[Autor jest korespondentem Polskiego Radia]