[Z Niemiec dla Tysol.pl] W. Osiński: Kłamstwa Putina nt. Polski miały też trafić do niemieckich uszu
![[Z Niemiec dla Tysol.pl] W. Osiński: Kłamstwa Putina nt. Polski miały też trafić do niemieckich uszu](https://www.tysol.pl/imgcache/750x530/c//zdj/zdjecie/41735.jpg)
Toteż Polacy nie powinni się zbytnio przejmować ostatnimi słowami prezydenta Rosji. Przeciwnie - wieloletnie milczenie Putina miało w przeszłości swoje znaczenie jako jeden z etapów oswajania Europy z myślą, jakoby kraje jak Polska były dla niej coraz mniej istotne. Groźne psy raczej nie szczekają, tylko lubią niekiedy gniewnie powarkiwać. Natomiast jeśli zaczynają nagle szczekać, przebijając w gorliwości poniżania Polski inne wyćwiczone w tym kraje, to zaczyna ona być dla nich problemem, którego nie da się już przemilczeć. Wojna informacyjna wydaje się wówczas ostatnią bronią bezsilnego na innych frontach przeciwnika.
Ostatnia erupcja nienawiści Moskwy wobec Warszawy jest także wynikiem zbliżenia pomiędzy Rosją a Izraelem, który potrzebuje na Bliskim Wschodzie silnego sojusznika. Dlatego kiedy na łamy światowych mediów wylewają się bezczelne kłamstwa o "polskich faszystach", osłabiony amerykańskimi wpływami w Europie Putin zawsze chętnie doleje rosyjskiej oliwy do antypolskiego kotła, tym bardziej że w zachodnich krajach zaistniał popyt na nurzanie Polski i Polaków w brunatnym sosie.
Wszak obelżywe insynuacje Putina pod adresem "antysemickich świń" są też obliczone na zachodniego (czytaj: niemieckiego) konsumenta prasy, którego w tym kontekście łatwo podbechtać. Według wiodących mediów w Niemczech ostatnie słowa prezydenta Rosji o zarzewiu II WŚ wydają się wprawdzie "pozbawione umiaru i nieprzyzwoite", lecz w kwestii "polskiego faszyzmu" medialny młyn nad Sprewą kręci się w najlepsze. Redaktorzy naczelni ważnych gazet niemieckich nie powiedzą wprost, że Polacy byli "współsprawcami", choć wielu autorów, których wpuszczają na swoje łamy, nie ma już tego typu zahamowań.
I nie zapomnijmy, że w politycznym Berlinie wciąż nie brakuje różnych lewicowych "intelektualistów" tudzież "luminarzy kultury", utwierdzonych w przekonaniu, że Putin co prawda "jest jaki jest", choć "pewną charyzmę ma". A nawet w rządzie federalnym zasiadają jeszcze niereformowalni "Russlandversteher", niewzruszenie wierzący, jakoby polityka Kremla wynikała ze "zdrowego" nurtu lewicy rewolucyjnej, który pozostaje bliski szczytnym ideałom marksizmu.
Dlatego również niektórych niemieckich ministrów denerwuje, że Polska urwała się z łańcuchów i dąży do podmiotowości. Przez długi czas niemieckie pokłady "życzliwości" wobec Polski zdawały się być tak niewyczerpane, że rząd federalny zbywał każdą naszą pretensję milczeniem, przechodząc szybko do porządku dziennego. Czuł się bezpiecznie, bo związał się gazowym węzłem z Kremlem. Dlatego też gdy Donald Trump utrudnił finalizację projektu Nord Stream 2, reakcje wicekanclerza Olafa Scholza (SPD) nie odbiegały zbytnio od spazmów jego moskiewskich kolegów. Niemcy, które w przeszłości tak chętnie wtrącały się w sprawy innych państw członkowskich Unii Europejskiej, nagle same zapłonęły oburzeniem:
"Sankcje USA stanowią poważną ingerencję w wewnętrzne sprawy Niemiec oraz ich suwerenność"
- orzekł powściągliwy skądinąd minister finansów RFN.
Niemcy i Rosjanie są jeszcze związani wieloma innymi "węzłami". Niewiele osób w Niemczech potrafi opisać stosunki niemiecko-rosyjskie tak trafnie jak Władimir Kaminer, autor bestsellerowej powieści "Russendisko":
"Rosjanie i Niemcy nie przestaną się kochać. Po każdym kryzysie nadchodzi kolejna odwilż"
- przekonuje rosyjski autor.
O ile Kaminer wydaje swoje książki po niemiecku, uchodząc poniekąd już za berlińczyka, o tyle już jego koledze po piórze, Władimirowi Sorokinowi, trudno odmówić "rosyjskości".
"Z Rosją i Niemcami to trochę tak jak ze starym małżeństwem. Raz się kochają, a raz kłócą, co nie byłoby jeszcze karygodne, gdyby nie rozpętywali tak często wojen"
- żartował sobie Sorokin niegdyś w rozmowie z zaprzyjaźnionym "Spieglem".
Co znamienne, znany na świecie pisarz - mimo że nie włada językiem niemieckim - ma również specyficzny sentyment do Berlina. Kilka lat temu kupił mieszkanie w dzielnicy Charlottenburg, Rosjanom znanej także pod nazwą "Charlottengrad". Po rewolucji w 1917 r. osiedliła się tutaj rosyjska inteligencja, która została wyparta z bolszewickiego systemu. Niemcy oraz Berlin cieszą się wobec tego już od dawna uznaniem Rosjan i to nie tylko dlatego, że po II WŚ połowa miasta znalazła się w orbicie Związku Sowieckiego.
Tak naprawdę owa prostoduszna niemiecko-rosyjska miłość została wystawiona na próbę dopiero podczas wojny domowej na Ukrainie. W kwestii aneksji Krymu Angela Merkel była bardziej krytyczna niż jej ministrowie z rusofilskiej SPD, którzy do dziś uporczywie odrzucają sankcje wobec Moskwy. To wtedy niemieccy chadecy ściągnęli na siebie niechęć "zielonych ludzików" rosyjskiej "armii medialnej".
To wówczas ruszyła w prasie rosyjskiej fala kąśliwych tekstów na temat szefowej niemieckiego rządu, w której przejawiał się gorący zapał w walce z "odwiecznym niemieckim wrogiem". Na tę okoliczność Putin posunął się znów do odświeżenia narracji o wyłącznej odpowiedzialności Niemców za II WŚ. Z kolei dziennikarze należącej do Gazpromu telewizji NTV zarzucali wtedy niemieckiemu ambasadorowi w Moskwie, jakoby zbyt gorliwie wspierał rosyjską opozycję. "Komsomolskaja Prawda" opublikowała zaś na swoich łamach "Kronikę upadku Niemiec", w której sugerowano, że potężny kraj na Zachodzie staje się z wolna łatwym łupem dla wyznawców islamu.
Przed 2011 r. Rosjanie nikogo nie darzyli taką estymą jak Niemców (być może z wyjątkiem swoich wiernych sojuszników na Białorusi i w Kazachstanie, co jednak obecnie też zdaje się już ulegać zmianie). Natomiast z ustaleń moskiewskiego Centrum Lewady wynika, że już w 2016 r. zaledwie 2 proc. Rosjan wypowiadało się pozytywnie o RFN. Miejsce globalnego sojusznika zajęły Chiny. Prawdopodobnie tylko Ukraina straciła w Rosji w ostatnich latach więcej sympatyków niż Niemcy.
"Putin zakładał, że w obliczu konfliktu na Ukrainie Niemcy staną po jego stronie lub wystąpią chociażby w roli dyplomatycznego adwokata, torpedującego sankcje Zachodu. Rządząca CDU nie zamierzała mu jednak w tym pomóc"
- tłumaczy Walerij Fiodorow z Ogólnorosyjskiego Centrum Badania Opinii Publicznej (WCIOM).
Medialne pachołki Putina dość szybko znalazły głównych "winowajców" przerwanej niemiecko-rosyjskiej miłości - Angelę Merkel i Baracka Obamę. W niestroniącym od mocnych ilustracji programie "Odnako" pokazano wówczas niemiecką kanclerz z siekerą, jako krwawą wykonawczynię polityki USA. I już wtedy analitycy Centrum Lewady poświadczali, jakoby Waszyngton celowo osłabiał stosunki niemiecko-rosyjskie. Dzisiaj podpisuje się pod tym ponad połowa Rosjan, podczas gdy w 2013 r. zaledwie 5 proc.
Naznaczone historycznymi animozjami stosunki niemiecko-rosyjskie są zresztą szczególnym zjawiskiem. W latach 1941-45 Hitler pozostawił wprawdzie krwawy ślad w ZSRR, ale - jak wiadomo - ostatecznie został pokonany. W Rosji nadal pokutuje przekonanie, że wkraczająca do Niemiec Armia Czerwona ocaliła świat przed nazistowskim potworem. Duma ze zwycięstwa nad hitleryzmem z domieszką szacunku dla zasług RFN po 1945 r. była głównym filarem podtrzymującym rosyjski obraz Niemiec.
"Dla nas powojenne Niemcy były społeczeństwem, które wyciągnęło właściwe wnioski z historii"
- uważa Fiodorow.
Legenda tej szorstkiej przyjaźni ma swoje uzasadnienie, będąc skutkiem procesów sięgających znacznie głębiej w historię, niż do II WŚ czy "Charlottengradu". Historię typową dla kraju szukającego sposobu europejskiej modernizacji. Już Piotr I Wielki był zachwycony Prusami i kazał swoim umundurowanym rodakom zgolić brody. Serca Rosjan podbiła także ich niemiecka caryca Katarzyna II z dynastii Holstein-Gottorp. Nie mówiąc już o dalszych powiązaniach między Hohenzollernami a Romanowami. W powieściach Dostojewskiego i Tołstoja pojawiają się niemieckie postacie, kreślone zwykle przychylnym piórem (w przeciwieństwie choćby do polskich).
"Rosja ratuje Niemcy, a Niemcy ratują Rosję"
- powiedział niegdyś bez ogródek pisarz i filozof Fiodor Stiepun.
Obraz ten jest jednak niewątpliwie zbyt romantyczny. Badania Centrum Lewady mówią bowiem zupełnie coś innego. Zaledwie siedmiu na stu Rosjan przyznaje, że choć raz było w Niemczech, co piąty ma niemieckich przyjaciół. Zabawne, że sami Niemcy postrzegają Rosjan w podobnie romantyczny sposób. W końcu przegrali z nimi wojnę, oddając im na pół wieku część niemieckiego "tortu", co budzi pewien szacunek. Podobnie jak pierestrojka i Gorbaczow, w niemieckich podręcznikach niesłusznie wyróżniani grubszą czcionką, niż nasza polska Solidarność. Bezsporny jest natomiast pewien naiwny sentyment Niemców do ZSRR.
Niemieccy politycy nie prowadzą debaty o usuwaniu socrealistycznych reliktów ze stołecznego pejzażu. Inny przykład: podczas gdy u nas traktuje się Nocnych Wilków z wiadomych powodów krytycznie, o tyle w Berlinie prostalinowscy motocykliści bezkarnie wymachują sztandarami przed Kolumną Zwycięstwa, a zdumionym Niemcom nie pozostaje nic innego niż pokorne pytanie o "selfie". Owe sytuacje mówią niekiedy więcej o niemiecko-rosyjskich relacjach aniżeli setki dyplomatycznych deklaracji.
Wielu Niemców zachwyca również rozległość Rosji. Lecz gdyby rzeczywiście ją tak bardzo wielbili, częściej wybieraliby się tam na urlop, a z ankiet instytutu FUR wynika, że nie jeżdżą do Rosji prawie wcale. Obok określenia "Russlandliebe" karierę w dziejach Niemiec zrobił termin "Italienliebe" (opiewany m.in. przez Goethego), który w kontekście turystycznym sprawdza się nieskończenie lepiej. W przypadku Rosji chodzi raczej o coś innego. Słowo "Russen" uruchamia pewne symptomy tzw. "German Angst", czyli niemieckich lęków. Niemcy po prostu się boją, przy czym w ostatnich latach dotyczyło to w szczególności niemieckich spółek zmagających się z sankcjami wymierzonymi w Rosję. Według najnowszych ustaleń obecnie blisko 70 proc. obywateli RFN opowiada się za ich zniesieniem. Choć niektórzy Niemcy wyrażają też zupełnie inne opinie.
"Nasi 'Russlandversteher' twierdzą, że to Zachód jest winny agresji Putina. Trzeba mieć niezwykle giętki kręgosłup, aby wypisywać takie brednie. Gorzej, że jest ich coraz więcej. Rusofilscy dziennikarze wlatują na łamy gazet jak wiosną muchy przez okno kuchenne"
- oburza się niemiecki publicysta Volker Zastrow.
Dziś trudno oprzeć się wrażeniu, że Władimir Putin zdejmuje sobie i swoim medialnym pieskom kagańce zwłaszcza wtedy, gdy któreś z europejskich państw wspólnie z USA zagraża jego interesom. O ile niemiecko-rosyjska miłość powraca do "dawnej kondycji", o tyle obecnie na celowniku medialnych szermierzy Putina znalazła się Polska, która pod rządami SLD i PO nie pretendowała do dzisiejszej suwerenności.
Zanim Donald Trump wprowadził się do Białego Domu, Rosji znacznie łatwiej było wbijać klina między USA a Polskę, co oddalało choćby realizację gazowego sojuszu Trójmorza oraz wizję trwałej nad Wisłą obecności wojsk NATO. Wektory zostały ustawione inaczej i dlatego pies zaczął "szczekać".
Wojciech Osiński