Marcin Królik: Dwóch papieży posklejanych z medialnych klisz

Słyszałem i czytałem kilka pozytywnych opinii o tym filmie ludzi przeze mnie na ogół cenionych, którzy z jakichś dziwnych powodów nie chcą dostrzec, o czym on tak naprawdę jest.
 Marcin Królik: Dwóch papieży posklejanych z medialnych klisz
/ screen YT

Z całą pewnością wiele racji mają ci, którzy przekonują, że od współczesnej kultury nie powinno się odwracać. Pisał o tym niedawno ks. Jerzy Szymik w kontekście Olgi Tokarczuk, wysuwając argument, że jej powieści warto czytać choćby dlatego, by wiedzieć, czym żyje dzisiejszy człowiek. Z kulturą więc trzeba wchodzić w dialog, brać z niej to, co dobre, a jeśli to możliwe - wzbogacać o własne przekazy i wartości. Najgorsze, co można uczynić, to po prostu ją potępić i uznać, że to stracony front. Zresztą ja sam niedawno doszedłem do takiego wniosku. Sęk w tym, że każdy ma granicę tolerancji na głupotę, intelektualne prostactwo i ideologiczną łopatologię.

Moja chyba właśnie została osiągnięta. Udała się ta sztuka niejakiemu Fernando Meirellesowi, który popełnił głośny w ostatnich tygodniach film "Dwóch papieży", mający jakoby opowiadać o kulisach abdykacji Benedykta XVI oraz jego zrazu szorstkiej, a stopniowo coraz to serdeczniejszej przyjaźni z późniejszym następcą, czyli kard. Jorge Mario Bergoglio, znanym dziś jako papież Franciszek. Moja irytacja jest podwójna, a nawet potrójna. Specjalnie dla tego obrzydliwego paszkwilu w końcu się przełamałem i wykupiłem miesięczny dostęp do Netflixa, mimo iż obiecywałem sobie, że nigdy nie dołożę choćby grosza do ich tęczowych stoisk na Paradach Równości. Teraz okazuje się, że film jest dostępny w - jak to się eufemistycznie określa - alternatywnych źródłach.

Nie ma oczywiście tego złego, co by na dobre nie wyszło, więc przy okazji, nie chcąc sobie marnować abonamentu, nadrobiłem kilka innych rzeczy. No ale największym zawodem jest, rzecz jasna, sam film. Nie żebym się nie spodziewał, co mnie czeka. Owszem, wiedziałem. Trudno było nie wiedzieć. Cóż, jak to mówią: sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało. Poza tym naprawdę chciałem wykazać się ową postulowaną przez ks. Szymika otwartością na to, co ma mi do zakomunikowania współczesna kultura. Chyba po prostu nie spodziewałem się, że aż tak szybko i tak mocno dostanę w pysk.

Już w pierwszych scenach nadzwyczaj klarownie widzimy przyświecający twórcom zamysł. Oto papież Franciszek próbuje zabukować sobie bilet na Lampedusę. Chce odwiedzić uchodźców, którym takie pseudochrześcijańskie kraje jak Polska odmawiają prawa do godności. A robi to normalnie, jak zwykły człowiek, przez telefon, bo online nie umie. Operatorka nie wierzy, że dzwoni do niej najprawdziwszy Ojciec Święty. W domyśle: oni przecież nie latają zwykłymi rejsowymi samolotami, nie wspominając o samodzielnym załatwianiu czegokolwiek. Mamy też wielce wymowną scenę łazienkową z konklawe po śmierci Jana Pawła II, w której po raz pierwszy Ratzinger spotyka Bergoglia… gwiżdżącego przebój Abby, którego on - kostyczny, zamknięty, nieznający prawdziwego życia - oczywiście nie rozpoznaje.

I właściwie taki jest cały ten film. Biedny Ratzinger nigdy nie jadł pizzy z Fantą, nie ogarnia, cóż aż tak podniecającego kryje się w piłce nożnej, a gdy próbuje zaszpanować przed Bergogliem, że Beatlesów przynajmniej zna, ten go z lekkim zakłopotaniem uświadamia, że znają ich wszyscy. Nigdy nie zagadał do sterczącego przed jego apartamentem całą noc szwajcarskiego gwardzisty, nie zapytał, jak biedak się czuje w niewygodnym staroświeckim mundurze i jak często musi go prać. Potrafi tylko brzdąkać na pianinie głodne kawałki i prawić puste, nieprzystające do wymogów dzisiejszego świata banały o konieczności obrony tradycyjnego nauczania Kościoła.

Bergoglio to co innego. Skromny, sam sobie gotuje, komunikacją miejską jeździ, kibicem jest, a jakby i tego nie było dość - nosi stare sfatygowane pantofle, których nawet po wyborze nie chce zamienić na   tradycyjne czerwone. Próbuje ponadto daremnie uświadomić nieżyciowego, tkwiącego w swej wieży ze słoniowej kości dogmatów Ratzingera, że nie ma się właściwie co żyłować o ten cały celibat księży, skoro dłużej go w dziejach Kościoła nie było niż był. Niby kiedyś dawno miał epizod z prawicową juntą w rodzinnej Argentynie, ale przecież tak naprawdę chciał jedynie wyratować współbraci jezuitów i już dawno odpokutował swoją działalnością społeczną. Zresztą otrzymuje za to rozgrzeszenie od samego Ratzingera.

Trochę niepotrzebnie mi się tutaj sarkazm wdarł - wiem - ale w ten sposób odreagowuję obrzydzenie, przez które już mniej więcej w połowie ledwie się wstrzymywałem przed naciśnięciem STOP. Było ono tym bardziej dojmujące, że fabularnie "Dwóch papieży" to niezły kawałek kameralnego dramatu z lekutką domieszką komedii, w którym na plan pierwszy wysuwają się właśnie dwaj główni bohaterowie oraz ich rozwijająca się relacja. Jest to w gruncie rzeczy opowieść o dojrzewaniu. Oczywiście o dojrzewaniu papy Benedykta do jedynie słusznej decyzji, by ustąpić z tronu piotrowego. W pewnym momencie zaś orientujemy się, że przygotowuje następcę do objęcia roli. Bo papiestwo to według niego jedynie rola - bo można być albo papieżem albo sobą, tertium non datur.

Gdyby nie ta cała posklejana z medialnych stereotypów ideologiczna nakładka, byłaby to - jak sądzę - naprawdę chwytająca za serce historyjka o tym, jak dwaj starsi panowie odkrywają, że w życiu chodzi o coś więcej. A niechby i byli papieżami - co tam. Kiedy film gra na tych właśnie nutkach, jest znośnie. Ciepło się w duszy robi, kiedy Ratzinger odkrywa swoją słabość do serialu o psie-detektywie. Rozczula moment, w którym Bergoglio uczy go tanga. Uśmiechamy się, kiedy wspólnie oglądają końcowy mecz mistrzostw świata 2014 - w których, nawiasem mówiąc, Niemcy złoiły tyłek Argentynie, czego papież senior nie omieszkuje sarkastycznie skomentować.

Ale nawet na tym głęboko intymnym poziomie trudno o satysfakcję. Konwencja tego rodzaju historii zakłada, że wszyscy bohaterowie czymś się wzajemnie obdarowują, wpływają na siebie, sprawiając, że każdy w nieco odmienny sposób zaczyna postrzegać świat. Tu podobnej symetrii nie uświadczymy, gdyż to Bergoglio przekabaca Ratzingera, ale sam od niego nie bierze właściwie nic. Przez większość czasu jest wobec niego protekcjonalny. Raz nawet z oburzeniem podnosi głos, gdy do reszty złamany Benedykt spowiada mu się z zaniedbań w kwestii walki z kościelną pedofilią. Przykro na to patrzeć.

Teza filmu jest więc jasna i podana w sposób niebudzący wątpliwości. Kościół musi się zmienić, bo… no w zasadzie, bo tak. Zmiana to zresztą jedno ze słów-kluczy, powtarzanych przez filmowego kard. Bergoglio niczym mantra. Kościół, jeśli ma przetrwać i coś jeszcze znaczyć, powinien przywdziać jego progresywną, zawsze gotową do skorygowania kursu twarz. Nazista Ratzinger - taką inwektywę rzuca wobec niego pewien klient w knajpie, gdy widzi go w telewizorze - to reprezentant wstecznej opresji, nieżyciowości, podczas kiedy Bergoglio przynosi nadzieję. Pytanie: na co? Na to, że wreszcie zostanie zniesiony celibat? Że księża zaczną udzielać homo-ślubów?

A więc mamy tu fundamentalną opozycję: stałość kontra ruch, stagnacja kontra postęp. Taką właśnie z gruntu panteistyczną teologię serwuje Bergoglio w filmie, kiedy na dramatyczne pytanie Ratzingera, jak zamierza odkrywać Boga, odpowiada, że w ruchu, w podróży. Nie przejmuje się tym, że tak pojęty Absolut zawsze będzie się ludzkiemu rozumowi wymykał, że w zasadzie jest antychrześcijański, bo nie ma konkretnych rysów. Ale zapewne dokładnie o to chodzi - by wszystko było płynne i by nie istniały żadne granice. Wszak mury, które tak uwielbia dogmatyk Ratzinger, to zło.

O Kościele, papiestwie czy choćby o wierze nie dowiemy się z tego obrazu nic. Za to otrzymamy nader wstrząsające studium płytkiej, materialistycznej i niestety skrajnie infantylnej mentalności dzisiejszej kultury, zainfekowanej przez chorobliwy liberalizm - czy też, jak określa go Peter Hitchens, moicyzm. I to może jest największa - jeśli w ogóle nie jedyna - poznawcza wartość, jaką wynosimy z obcowania z tym fantazmatem. Mówi nam on, jak mainstream postrzega Kościół. A widzi w nim po prostu kolejną instytucję, która albo się dostosuje do wymogów cywilizacji, albo zginie. Lub raczej zostanie usunięta jak wirus.

W tej optyce wyznacznikiem tego, kto ma prawo zostać uznanym za dobrego, jest to, jakie buty nosi i co umie zagwizdać w, za przeproszeniem, kiblu. I w żadnym razie nie twierdzę, że prawdziwy papież Franciszek taki jest. Mam przynajmniej nadzieję. Twierdzę natomiast, że tak jest on widziany, czego wymowną emanację stanowi ten film, poklejony z gazetowych i internetowych uproszczeń i nawet nie silący się na wykroczenie ponad nie. Mamy w nim dwóch bohaterów - poniżonego Ratzingera i wyidealizowanego Franciszka, w którego autorzy wpakowali wszystkie oczekiwania, jakie świat żywi wobec Kościoła. W tym sensie ten film trochę przypomina mi "Habemus papam" z 2011 roku.

Z gruntu fałszywa jest też wyłaniająca się z niego, a przecież tak chętnie podkreślana przez media, antynomia: konserwatyzm kontra liberalizm. Bo nie idzie o to, że któryś z tych nurtów jest z samej natury lepszy, a my w zależności od tego, w której bańce światopoglądowej siedzimy, obstawiamy jeden lub drugi. Sedno tego, czy ktoś jest dobrym chrześcijaninem - a już zwłaszcza papieżem - nie tkwi przecież w tym, jakim samochodem jeździmy (oczywiście im skromniejszy, tym lepiej), ani czy lubimy towarzystwo przy kolacji, tylko w tym, jak wewnętrznie odpowiadamy na głos Chrystusa. Ale w "Dwóch papieżach" i o tym nie ma ani słowa. Jest tylko lista postulatów, które Kościół ma spełnić.

A ja - jakem stary niedowiarek, który od dwunastu lat nie był u spowiedzi i chyba zbyt prędko się nie wybierze - naprawdę mam już tego najserdeczniej dosyć. Nie życzę sobie być przerzucanym jak wór kartofli między Kościołem Franciszka, Benedykta i licho raczy wiedzieć, kogo jeszcze. Chcę wreszcie zamieszkać w Kościele Jezusa Chrystusa. Mam też dość tego, że o tym Kościele ciągle opowiadają mi ludzie, którzy kumają z niego mniej więcej tyle co ja z fizyki kwantowej. Jestem tym już zmęczony. A na dobry - nie stworzony na kolanach, ale po prostu dobry, wnikliwy - film lub powieść o papiestwie wciąż czekam. Ktoś chętny?

Marcin Królik

 

POLECANE
Jest nowy sondaż prezydencki z ostatniej chwili
Jest nowy sondaż prezydencki

Wybory prezydenckie już za trzy dni. IBRIS opublikował nowy sondaż. Zgodnie z tymi notowaniami pierwsza trójka pozostaje bez zmian. Prowadzi kandydat KO, Rafał Trzaskowski przed Karolem Nawrockim, kandydatem obywatelskim, popieranym przez PiS. Ze sporą stratą za nimi znalazł się Sławomir Mentzen, kandydat Konfederacji.

Jest wiadomość ws. zaginionej 11-letniej Patrycji. Child alert odwołany Wiadomości
Jest wiadomość ws. zaginionej 11-letniej Patrycji. Child alert odwołany

11-letnia Patrycja została odnaleziona - poinformowała policja w czwartek rano. Odwołano uruchomiony w środę child alert.

Alex Soros przyjechał do Polski z ostatniej chwili
Alex Soros przyjechał do Polski

Alex Soros, kontrowersyjny miliarder, syn innego kontrowersyjnego miliardera George Sorosa, przyjechał do Polski. Jego wizyta jest znacząca w kontekście zbliżającej się I tury wyborów w Polsce.

Samuel Pereira: Czy 13 grudnia 2023 okaże się wypadkiem przy pracy tylko u nas
Samuel Pereira: Czy 13 grudnia 2023 okaże się wypadkiem przy pracy

„O czym są te wybory?” Gdyby za każdym razem gdy to pytanie pada w przestrzeni publicznej do kasy polskiego państwa wpływało 10 zł, to szybko wskoczylibyśmy wyżej na drabince najbogatszych krajów świata.

Ruch Kontroli Wyborów: Polska stoi w obliczu prawdopodobnie najważniejszych wyborów od 1989 r. Wiadomości
Ruch Kontroli Wyborów: Polska stoi w obliczu prawdopodobnie najważniejszych wyborów od 1989 r.

Polska stoi w obliczu prawdopodobnie najważniejszych wyborów co najmniej od 1989 roku. Stawką tych wyborów nie jest już to, o co w dramatycznym przemówieniu pytał śp. premier Jan Olszewski w czerwcu 1992 roku: „Czyja będzie Polska?”, ale „Czy będzie Polska?”

Merz chce, żeby Niemcy miały najsilniejszą armię w Europie z ostatniej chwili
Merz chce, żeby Niemcy miały najsilniejszą armię w Europie

Kanclerz Niemiec Friedrich Merz zapowiedział, że zainwestuje w Bundeswehrę, by uczynić ją najpotężniejszą armią Europy.

Dariusz Matecki w szpitalu. Niepokojące zdjęcie posła PiS z ostatniej chwili
Dariusz Matecki w szpitalu. Niepokojące zdjęcie posła PiS

Poseł Dariusz Matecki zamieścił na platformie X zdjęcie z sali szpitalnej. Poinformował o operacji zaplanowanej na czwartek i poprosił o modlitwę.

Podejrzane reklamy przed wyborami. Jest komunikat właściciela Facebooka z ostatniej chwili
Podejrzane reklamy przed wyborami. Jest komunikat właściciela Facebooka

W ciągu ostatnich siedmiu dni na Facebooku pojawiły się reklamy polityczne finansowane, które – wydając więcej niż jakikolwiek oficjalny komitet wyborczy – wspierały Rafała Trzaskowskiego i dyskredytowały Karola Nawrockiego oraz Sławomira Mentzena. Do sytuacji odniosła się Meta, właściciel Facebooka.

Dantejskie sceny przed sesją Rady Warszawy. Służby użyły siły z ostatniej chwili
Dantejskie sceny przed sesją Rady Warszawy. Służby użyły siły

W środę, 14 maja, o godz. 18:30 odbyła się nadzwyczajna XIX sesja Rady m.st. Warszawy poświęcona kamienicy przy ul. Marszałkowskiej 66. Obrady przerwano tuż po rozpoczęciu. Przed wejściem do sali doszło do przepychanek.

Polscy i wietnamscy kupcy bici przez czeczeńskich ochroniarzy w Warszawie. Cofnąłem się do lat 90. [Wideo] z ostatniej chwili
Polscy i wietnamscy kupcy bici przez "czeczeńskich ochroniarzy" w Warszawie. "Cofnąłem się do lat 90." [Wideo]

Do niepokojących scen doszło w środę przy ulicy Modlińskiej 6D w Warszawie. Kupcy w asyście komornika weszli do hali, którą zaadoptowali z własnych środków. Polacy i Wietnamczycy skarżą się, że od stycznia nękani są tam przez wynajętych "czeczeńskich ochroniarzy". I tym razem doszło do brutalnych scen, na które, jak wynika z nagrań, nie reagowała policja.

REKLAMA

Marcin Królik: Dwóch papieży posklejanych z medialnych klisz

Słyszałem i czytałem kilka pozytywnych opinii o tym filmie ludzi przeze mnie na ogół cenionych, którzy z jakichś dziwnych powodów nie chcą dostrzec, o czym on tak naprawdę jest.
 Marcin Królik: Dwóch papieży posklejanych z medialnych klisz
/ screen YT

Z całą pewnością wiele racji mają ci, którzy przekonują, że od współczesnej kultury nie powinno się odwracać. Pisał o tym niedawno ks. Jerzy Szymik w kontekście Olgi Tokarczuk, wysuwając argument, że jej powieści warto czytać choćby dlatego, by wiedzieć, czym żyje dzisiejszy człowiek. Z kulturą więc trzeba wchodzić w dialog, brać z niej to, co dobre, a jeśli to możliwe - wzbogacać o własne przekazy i wartości. Najgorsze, co można uczynić, to po prostu ją potępić i uznać, że to stracony front. Zresztą ja sam niedawno doszedłem do takiego wniosku. Sęk w tym, że każdy ma granicę tolerancji na głupotę, intelektualne prostactwo i ideologiczną łopatologię.

Moja chyba właśnie została osiągnięta. Udała się ta sztuka niejakiemu Fernando Meirellesowi, który popełnił głośny w ostatnich tygodniach film "Dwóch papieży", mający jakoby opowiadać o kulisach abdykacji Benedykta XVI oraz jego zrazu szorstkiej, a stopniowo coraz to serdeczniejszej przyjaźni z późniejszym następcą, czyli kard. Jorge Mario Bergoglio, znanym dziś jako papież Franciszek. Moja irytacja jest podwójna, a nawet potrójna. Specjalnie dla tego obrzydliwego paszkwilu w końcu się przełamałem i wykupiłem miesięczny dostęp do Netflixa, mimo iż obiecywałem sobie, że nigdy nie dołożę choćby grosza do ich tęczowych stoisk na Paradach Równości. Teraz okazuje się, że film jest dostępny w - jak to się eufemistycznie określa - alternatywnych źródłach.

Nie ma oczywiście tego złego, co by na dobre nie wyszło, więc przy okazji, nie chcąc sobie marnować abonamentu, nadrobiłem kilka innych rzeczy. No ale największym zawodem jest, rzecz jasna, sam film. Nie żebym się nie spodziewał, co mnie czeka. Owszem, wiedziałem. Trudno było nie wiedzieć. Cóż, jak to mówią: sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało. Poza tym naprawdę chciałem wykazać się ową postulowaną przez ks. Szymika otwartością na to, co ma mi do zakomunikowania współczesna kultura. Chyba po prostu nie spodziewałem się, że aż tak szybko i tak mocno dostanę w pysk.

Już w pierwszych scenach nadzwyczaj klarownie widzimy przyświecający twórcom zamysł. Oto papież Franciszek próbuje zabukować sobie bilet na Lampedusę. Chce odwiedzić uchodźców, którym takie pseudochrześcijańskie kraje jak Polska odmawiają prawa do godności. A robi to normalnie, jak zwykły człowiek, przez telefon, bo online nie umie. Operatorka nie wierzy, że dzwoni do niej najprawdziwszy Ojciec Święty. W domyśle: oni przecież nie latają zwykłymi rejsowymi samolotami, nie wspominając o samodzielnym załatwianiu czegokolwiek. Mamy też wielce wymowną scenę łazienkową z konklawe po śmierci Jana Pawła II, w której po raz pierwszy Ratzinger spotyka Bergoglia… gwiżdżącego przebój Abby, którego on - kostyczny, zamknięty, nieznający prawdziwego życia - oczywiście nie rozpoznaje.

I właściwie taki jest cały ten film. Biedny Ratzinger nigdy nie jadł pizzy z Fantą, nie ogarnia, cóż aż tak podniecającego kryje się w piłce nożnej, a gdy próbuje zaszpanować przed Bergogliem, że Beatlesów przynajmniej zna, ten go z lekkim zakłopotaniem uświadamia, że znają ich wszyscy. Nigdy nie zagadał do sterczącego przed jego apartamentem całą noc szwajcarskiego gwardzisty, nie zapytał, jak biedak się czuje w niewygodnym staroświeckim mundurze i jak często musi go prać. Potrafi tylko brzdąkać na pianinie głodne kawałki i prawić puste, nieprzystające do wymogów dzisiejszego świata banały o konieczności obrony tradycyjnego nauczania Kościoła.

Bergoglio to co innego. Skromny, sam sobie gotuje, komunikacją miejską jeździ, kibicem jest, a jakby i tego nie było dość - nosi stare sfatygowane pantofle, których nawet po wyborze nie chce zamienić na   tradycyjne czerwone. Próbuje ponadto daremnie uświadomić nieżyciowego, tkwiącego w swej wieży ze słoniowej kości dogmatów Ratzingera, że nie ma się właściwie co żyłować o ten cały celibat księży, skoro dłużej go w dziejach Kościoła nie było niż był. Niby kiedyś dawno miał epizod z prawicową juntą w rodzinnej Argentynie, ale przecież tak naprawdę chciał jedynie wyratować współbraci jezuitów i już dawno odpokutował swoją działalnością społeczną. Zresztą otrzymuje za to rozgrzeszenie od samego Ratzingera.

Trochę niepotrzebnie mi się tutaj sarkazm wdarł - wiem - ale w ten sposób odreagowuję obrzydzenie, przez które już mniej więcej w połowie ledwie się wstrzymywałem przed naciśnięciem STOP. Było ono tym bardziej dojmujące, że fabularnie "Dwóch papieży" to niezły kawałek kameralnego dramatu z lekutką domieszką komedii, w którym na plan pierwszy wysuwają się właśnie dwaj główni bohaterowie oraz ich rozwijająca się relacja. Jest to w gruncie rzeczy opowieść o dojrzewaniu. Oczywiście o dojrzewaniu papy Benedykta do jedynie słusznej decyzji, by ustąpić z tronu piotrowego. W pewnym momencie zaś orientujemy się, że przygotowuje następcę do objęcia roli. Bo papiestwo to według niego jedynie rola - bo można być albo papieżem albo sobą, tertium non datur.

Gdyby nie ta cała posklejana z medialnych stereotypów ideologiczna nakładka, byłaby to - jak sądzę - naprawdę chwytająca za serce historyjka o tym, jak dwaj starsi panowie odkrywają, że w życiu chodzi o coś więcej. A niechby i byli papieżami - co tam. Kiedy film gra na tych właśnie nutkach, jest znośnie. Ciepło się w duszy robi, kiedy Ratzinger odkrywa swoją słabość do serialu o psie-detektywie. Rozczula moment, w którym Bergoglio uczy go tanga. Uśmiechamy się, kiedy wspólnie oglądają końcowy mecz mistrzostw świata 2014 - w których, nawiasem mówiąc, Niemcy złoiły tyłek Argentynie, czego papież senior nie omieszkuje sarkastycznie skomentować.

Ale nawet na tym głęboko intymnym poziomie trudno o satysfakcję. Konwencja tego rodzaju historii zakłada, że wszyscy bohaterowie czymś się wzajemnie obdarowują, wpływają na siebie, sprawiając, że każdy w nieco odmienny sposób zaczyna postrzegać świat. Tu podobnej symetrii nie uświadczymy, gdyż to Bergoglio przekabaca Ratzingera, ale sam od niego nie bierze właściwie nic. Przez większość czasu jest wobec niego protekcjonalny. Raz nawet z oburzeniem podnosi głos, gdy do reszty złamany Benedykt spowiada mu się z zaniedbań w kwestii walki z kościelną pedofilią. Przykro na to patrzeć.

Teza filmu jest więc jasna i podana w sposób niebudzący wątpliwości. Kościół musi się zmienić, bo… no w zasadzie, bo tak. Zmiana to zresztą jedno ze słów-kluczy, powtarzanych przez filmowego kard. Bergoglio niczym mantra. Kościół, jeśli ma przetrwać i coś jeszcze znaczyć, powinien przywdziać jego progresywną, zawsze gotową do skorygowania kursu twarz. Nazista Ratzinger - taką inwektywę rzuca wobec niego pewien klient w knajpie, gdy widzi go w telewizorze - to reprezentant wstecznej opresji, nieżyciowości, podczas kiedy Bergoglio przynosi nadzieję. Pytanie: na co? Na to, że wreszcie zostanie zniesiony celibat? Że księża zaczną udzielać homo-ślubów?

A więc mamy tu fundamentalną opozycję: stałość kontra ruch, stagnacja kontra postęp. Taką właśnie z gruntu panteistyczną teologię serwuje Bergoglio w filmie, kiedy na dramatyczne pytanie Ratzingera, jak zamierza odkrywać Boga, odpowiada, że w ruchu, w podróży. Nie przejmuje się tym, że tak pojęty Absolut zawsze będzie się ludzkiemu rozumowi wymykał, że w zasadzie jest antychrześcijański, bo nie ma konkretnych rysów. Ale zapewne dokładnie o to chodzi - by wszystko było płynne i by nie istniały żadne granice. Wszak mury, które tak uwielbia dogmatyk Ratzinger, to zło.

O Kościele, papiestwie czy choćby o wierze nie dowiemy się z tego obrazu nic. Za to otrzymamy nader wstrząsające studium płytkiej, materialistycznej i niestety skrajnie infantylnej mentalności dzisiejszej kultury, zainfekowanej przez chorobliwy liberalizm - czy też, jak określa go Peter Hitchens, moicyzm. I to może jest największa - jeśli w ogóle nie jedyna - poznawcza wartość, jaką wynosimy z obcowania z tym fantazmatem. Mówi nam on, jak mainstream postrzega Kościół. A widzi w nim po prostu kolejną instytucję, która albo się dostosuje do wymogów cywilizacji, albo zginie. Lub raczej zostanie usunięta jak wirus.

W tej optyce wyznacznikiem tego, kto ma prawo zostać uznanym za dobrego, jest to, jakie buty nosi i co umie zagwizdać w, za przeproszeniem, kiblu. I w żadnym razie nie twierdzę, że prawdziwy papież Franciszek taki jest. Mam przynajmniej nadzieję. Twierdzę natomiast, że tak jest on widziany, czego wymowną emanację stanowi ten film, poklejony z gazetowych i internetowych uproszczeń i nawet nie silący się na wykroczenie ponad nie. Mamy w nim dwóch bohaterów - poniżonego Ratzingera i wyidealizowanego Franciszka, w którego autorzy wpakowali wszystkie oczekiwania, jakie świat żywi wobec Kościoła. W tym sensie ten film trochę przypomina mi "Habemus papam" z 2011 roku.

Z gruntu fałszywa jest też wyłaniająca się z niego, a przecież tak chętnie podkreślana przez media, antynomia: konserwatyzm kontra liberalizm. Bo nie idzie o to, że któryś z tych nurtów jest z samej natury lepszy, a my w zależności od tego, w której bańce światopoglądowej siedzimy, obstawiamy jeden lub drugi. Sedno tego, czy ktoś jest dobrym chrześcijaninem - a już zwłaszcza papieżem - nie tkwi przecież w tym, jakim samochodem jeździmy (oczywiście im skromniejszy, tym lepiej), ani czy lubimy towarzystwo przy kolacji, tylko w tym, jak wewnętrznie odpowiadamy na głos Chrystusa. Ale w "Dwóch papieżach" i o tym nie ma ani słowa. Jest tylko lista postulatów, które Kościół ma spełnić.

A ja - jakem stary niedowiarek, który od dwunastu lat nie był u spowiedzi i chyba zbyt prędko się nie wybierze - naprawdę mam już tego najserdeczniej dosyć. Nie życzę sobie być przerzucanym jak wór kartofli między Kościołem Franciszka, Benedykta i licho raczy wiedzieć, kogo jeszcze. Chcę wreszcie zamieszkać w Kościele Jezusa Chrystusa. Mam też dość tego, że o tym Kościele ciągle opowiadają mi ludzie, którzy kumają z niego mniej więcej tyle co ja z fizyki kwantowej. Jestem tym już zmęczony. A na dobry - nie stworzony na kolanach, ale po prostu dobry, wnikliwy - film lub powieść o papiestwie wciąż czekam. Ktoś chętny?

Marcin Królik


 

Polecane
Emerytury
Stażowe