[Felieton "TS"] Prof. Marek Jan Chodakiewicz: Manifest przeciw państwu narodowemu

„Civil War in Central Europe, 1918-1921” Jochena Böhlera to nie tylko traktat antypolski, ale jeden wielki manifest przeciwko państwu narodowemu.
 [Felieton "TS"] Prof. Marek Jan Chodakiewicz: Manifest przeciw państwu narodowemu
/ wikipedia
 „Ktokolwiek chwali koncepcję państwa narodowego, musi pamiętać, że nigdy nie była ona wdrożona pokojowo. Wprost przeciwnie, przemoc wydaje się być integralną częścią budowania państwa narodowego”. Rzeczywiście? A imperiów nie? Imperia – od Karola Wielkiego i Iwana III aż do Hitlera i Stalina – powstawały w sposób pokojowy? Rzeczywiście był jeden wyjątek od reguły – I Rzeczypospolita. Powstała głównie bez wielkiej przemocy. W kontekście państw narodowych dostaje się też USA, a szczególnie zasadzie samostanowienia narodów. Böhler narzeka, że „wilsonianizm” to formuła, która zawiodła do „wojny domowej w Europie Środkowej”. A „samostanowienie narodowe” negowało „zasady religijnej i kulturalnej wolności i prawa mniejszości”.

Ale główny gniew autora skierowany jest przede wszystkim na Polaków. Autor kwestionuje, że w ogóle coś takiego jak polski naród istniało. Pisze, że „istnieje konsensus naukowy, że naród polski, jasno zdefiniowany i ogarniający, nie istniał przed niepodległością… Szacunkowo 80 procent polskojęzycznej ludności nie identyfikowało się z projektem polskiego państwa narodowego podczas pierwszych lat jego kruchej egzystencji”. I wyszydza „prymitywny” nacjonalizm chłopów. Dlaczego? Dlatego że działanie wroga, a nie agitacja polskich nacjonalistów spowodowała, że chłopi stali się Polakami. Czyli polski nacjonalizm jest negatywny, a nie pozytywny.

No i co z tego? Ludzie prości często stają się świadomi, gdy sami doświadczą krzywdy. Dla zwykłych osób abstrakcyjne konstrukty intelektualne o miłości Ojczyzny podparte, czy to pozytywistyczną logiką, czy romantyczną poezją, po prostu są początkowo nieprzyswajalne. Ale jak Szwab czy Moskal da w mordę, zabije syna, zgwałci córkę czy spali wieś, wtedy nagle abstrakcje bardzo łatwo tłumaczą się na narodową praktykę. I nagle osoba z nizin społecznych odkrywa, że jest Polką czy Polakiem. I to ma być zło?

Böhler podkreśla, że poza miastami nie było patriotyzmu, a na chłopach trzeba było wymuszać świadczenia i rekrutów. Pomijając to, że są to odgrzewane argumenty zaczerpnięte z ust Jakuba Bermana w wywiadzie dla pracy „Oni” Teresy Torańskiej, ziarno prawdy w tym jest. Jasne. Tak do pewnego stopnia było. Polska miała przecież do odrobienia 123 lata zaborów. Trudno spodziewać się, że zwykli ludzie – bez rodzinnej tradycji, wiedzy, wykształcenia i wyobraźni – przyłączą się do wielkiego zrywu narodowego przeciw bolszewikom. Lud z zasady jest nieufny, nad ludem trzeba pracować. Udało się. Sam historyk przyznaje, że „w sierpniu 1920 r. takie siły [zewnętrzne zagrożenie bolszewickie i wewnętrzna mobilizacja nacjonalistyczna Bolshevik] stworzyły Polskę”.

Racją jest, że większość ludności była nieświadoma narodowo, ale bardzo podobnie było we Francji i gdzie indziej. Przecież polskość to wolny wybór, to codzienne referendum. Trudno, aby nieświadomi chłopi, w większości o świadomości lokalnej i warstwowej, identyfikowali się z czymś dla nich abstrakcyjnym. Ale szlachta zagrodowa i zaściankowa, która była na porównywalnym (albo i gorszym) poziomie ekonomicznym niż postpańszczyźniani włościanie, miała świadomość historyczną i do tej abstrakcyjnej Polski tęskniła i o nią walczyła. Zresztą były wioski – szczególnie tzw. królewszczyzny (np. Gościeradów, pow. Kraśnik), gdzie tradycje bojów o RP sięgały piechoty wybranieckiej za króla Stefana Batorego. Takich subtelności Böhler nie czuje, myli zresztą szlachtę z arystokracją, traktując ją jako rzekomo jedyny rezerwat polskości. Tutaj autor pada ofiarą odruchu „lustrzanego odbicia”. Jego punktem odniesienia są Niemcy, gdzie około 2 proc. ludności to szlachta – wyłącznie utytułowana, czyli arystokratyczna, a nie tak jak w Polsce ponad 10 proc. I w RP nie było wymagań majątkowych. Ci, co walczyli o Polskę, mieli prawa, w tym do głosowania. Tak było setki lat temu, tak też odczuwano w 1918 r. i niektórzy uważają, że tak jest do dziś.

Na przykład bohater III powstania śląskiego, Jan Faska, tak się odniósł do polskojęzycznych osób, które unikały walki o Ojczyznę: „Jeśli nawet zginęli (…), ponieważ ci ludzie nie walczyli z nami w naszej bitwie przeciw wrogom, Polska niewiele straci”. A Jochen Böhler się dziwuje: „dla Faski «prawdziwy» Polak to ten, który chciał walczyć o niepodległość z bronią w ręku”. Wolność nie przychodzi za darmo. Miłość domaga się ofiary. To powinno być jasne. Nawet jak historyk cytuje takie doskonałe wytłumaczenie, że polskość jest nie etniczna, tylko etyczna, to wciąż nie potrafi tej kultury spenetrować. A przecież sentyment wyrażany tutaj powinien być jednoznaczny. Polskość to wybór, a nie etnonacjonalizm, nie Blut und Boden. To nie Niemcy.

Aby wykazać, że w Polsce nie było „Ordnung”, jak trzeba, historyk dorzuca kolejną łyżkę dziegciu: „Zastanawiamy się, czy bez zaangażowania w konflikty na peryferium Polski między 1918 a 1921 Polacy nie zaczęliby naprawdę zabijać się między sobą w samym centrum kraju”. Czyli historyk sugeruje, że byłaby „polska anarchia”. I dalej pisze, że i tak była. I tak stale.

Słowo o inspiracji intelektualnej. Böhler, historyk, zapożycza koncepcje „płynności genderu” od antysyjonistycznej (czyli antynarodowej), marksistowskiej teoretyczki lesbijskiej Judith Butler i przedstawia ją w formie narodowych „płynnych tożsamości”. To właśnie z takowych wyszła „wojna domowa”. Jednocześnie historyk opiera się na antynacjonalistycznych konstruktach intelektualnych lewicowego badacza Benedicta Andersona. Z infantylnym samozadowoleniem intonuje bon mot o narodzie: „jedność wielu wyobrażona przez niewielu”. Miejscami Böhler sprawia wrażenie, jakby jego negatywnym punktem odniesienia były peany, które głosił Georges Sorel o przemocy. Była ona rzekomo oczyszczająca i wszech tworząca. Naukowiec potępia przemoc, ale wydaje się być w zgodzie z tezą Sorela o jej konstruktywnej destruktywności.
Jest też kilka poważnych problemów metodologicznych. Pierwszy właściwie dyskwalifikuje naukowca: „w […] pracy tej […] czytelnik będzie bez skutku poszukiwał źródeł archiwalnych, które dadzą nowy i świeży materiał dowodowy. [Większość rozdziałów] oparta jest prawie całkowicie na materiałach wtórnych. To bezsprzecznie jest zaskakujące w świetle tego, że ta monografia rzuca radykalne wyzwanie konwencjonalnemu poglądowi o rekonstrukcji Polski w latach 1918-1921. Wytłumaczenie tego jest proste: Nie ma co pokazywać nowego materiału dowodowego, pokrewne fakty zostały bowiem już opisane w książkach historycznych oraz wydawnictwach źródłowych”.  Böhler jednocześnie cierpi na dysonans poznawczy, pisząc o walkach polsko-ukraińskich, stwierdza bowiem: „Szokująco nie przeprowadzono nigdy badań naukowych o bestialstwach, które bezsprzecznie popełniły obie strony podczas i po konflikcie militarnym”.

Naprawdę? To w końcu potrzeba nowych dowodów i badań czy nie? I nie pomaga tłumaczenie historyka, że jest bardziej subtelny, odrzuca bowiem metodę „teleologicznej progresji” na rzecz „kompleksowej równowagi” ze względu na wielką różnorodność regionu. Stąd trzeba opisywać te zjawiska na poziomie imperium, narodu, regionu i międzynarodowego kontekstu. To zacne i trafne postulaty. Niestety należy je w związku z brakiem badań Böhlera traktować jako deklaracje na przyszłość, a w najgorszym wypadku jako nadęte intelektualizowanie i szamańskie zaklęcia.
W dalszych częściach swojej pracy autor odnosi się do badań archiwalnych, ale tylko, aby uwypuklić swoje stereotypowe powtórki w ramach przewidywalnego paradygmatu. Czyli przyznał się otwarcie, że tematyki właściwie nie badał, a jego praca to po prostu reinterpretacja uprzednio opublikowanych informacji. Jednym słowem Böhler postuluje, że nie ma potrzeby badań, nie ma potrzeby przedstawiania materiału dowodowego. Takie wyznanie powinno go doszczętnie skompromitować. Niestety w postmodernistycznej akademii taka dekonstrukcja obowiązku historyka gwarantuje publikację przez prestiżową Oxford University Press.

Drugi poważny problem metodologiczny to selekcja i krytyka źródeł. Gdy opiera się pracę na dokumentach, które zgrane są z istniejącym konsensusem naukowym, to po prostu potwierdza się istniejące stereotypy, a nie odkrywa nowe paradygmaty. Jeśli koncentrujemy swoje badania na dokumentach dotyczących konfliktu, choćby sprawozdaniach sądowych, przewodach prokuratorskich czy raportach wywiadowczych, to zwykle dostaniemy tylko i wyłącznie materiały odzwierciedlające konflikt. Trudniej dużo jest znaleźć znaki normalności, bo są normalne i powszechne. I zwykle nie zapisuje się normalnych, porządnych spraw. Głównie niezwykłość ląduje w tego typu dokumentach. To jest właśnie pies, który nie zaszczekał w nocy. Nie oznacza, że go nie ma. Böhler coś o tym słyszał, odnotowuje pro forma, ale nie stara się tego tematu ciągnąć.
Trzeci głęboki mankament to moralny relatywizm. Objawia się on m.in. zrównywaniem bolszewików, bojowców Freikorps oraz innych z Polakami na zasadzie takiej, że wszystkie te siły były „paramilitarne”. To prawda, że do kwietnia 1919 r., gdy I Sejm RP uchwalił pobór, nasze siły zbrojne składały się z ochotników. W większości byli to profesjonalni żołnierze i kombatanci pod jedną komendą: marszałka Piłsudskiego. Tak nie było z Freikorps ani z rozmaitymi formacjami ukraińskimi. Armia Czerwona formalnie podlegała Leninowi i towarzyszom, ale w praktyce w pierwszym okresie oddziały „krasnych bojców” były to raczej bandy hołoty i dezerterów.

Jochen Böhler naciska: „Począwszy od 1918 r., w całej tej gigantycznej strefie roztrzaskania [Intermarium] imperiów, rabowano i palono domy, gwałcono kobiety, torturowano wrogów, a ich trupy masakrowano, a cywilów zabijano masowo; mówiąc krótko, paramilitarna przemoc zastąpiła przemoc wojskową, prawo pięści zastąpiło prawo wojskowe”.

To wszystko prawda, ale kto był winny głównie takiej przemocy? Wojsko Polskie? Naturalnie zgadzały się wyjątki. Na przykład ostro szło wśród nieregularnych formacji powstań śląskich czy peowiaków – gdzie autor przewidująco podkreśla, że to nie były „powstania”, tylko operacje paramilitarne, a „Niemcy mieli rację”. Jednak na regularnym froncie obowiązywało prawo wojskowe, a nie pięści – przynajmniej w Wojsku Polskim. Szczególnie to „prawo pięści” – według Böhlera – dotyczy prawdziwych czy rzekomych aktów przemocy żołnierzy polskich wobec ludności żydowskiej. Miały to być „pogromy”, a przecież – jak wspomniano – historyk tych spraw nie badał. Mimo to generalizuje, że „najbardziej częste i widoczne formy przestępstw polskich żołnierzy na cywilach to było bicie, rabowanie i mordowanie Żydów w biały dzień i w obliczu, a czasami również z pomocą, miejscowej ludności… Na polskich kresach oraz w sercu kraju polscy żołnierze byli głównymi sprawcami”.
Jest jasne, że Böhler nie zapoznał się dokładnie z literaturą przedmiotu. Było dokładnie odwrotnie. Polscy żołnierze byli odpowiedzialni za najmniejszą ilość ofiar żydowskich. Ale znów mamy do czynienia z dysonansem poznawczym. Autor podaje, że ofiar żydowskich było do 200 000, a Polacy mają być odpowiedzialni za „między 500 a 1000” albo „do 1000”. Komisja Morgenthaua zaraportowała, że zginęło ich mniej niż 300 do końca 1919 r. Być może drugie tyle ofiar padło podczas wojny polsko-bolszewickiej. Ale to trzeba udowodnić przez badania archiwalne, o czym Böhler nie chce słyszeć. Woli generalizować.

A tam, gdzie historyk zabiera głos o szczegółach, mija się ze stanem faktycznym. Weźmy choćby na przykład tragiczną egzekucję w Pińsku, którą autor nazwał jednym „z głównych pogromów przeprowadzonych przez polską armię”. Na dodatek generał „Haller fałszywie uznał ofiary za członków spisku bolszewickiego i dlatego usprawiedliwił ich egzekucję”. Powtórzymy: skąd Böhler to wie? Przecież – jak sam przyznaje – spraw takich nie badał. A badania mikrograficzne własne wskazują na coś zupełnie innego.

Nie można otrząsnąć się z wrażenia, że historyk chciałby wyjątki dotyczące WP zastosować jako zasłonę dymną, aby świat zapomniał o „gwałcie na Belgii”, zniszczeniu Kalisza czy egzekucji w Międzyrzeczu: wszystko z komplementami regularnej armii niemieckiej. I raczej dość cicho i skromnie historyk odnosi się do zbrodni Freikorps. Zawsze stara się znaleźć parytet z prawdziwymi czy wyimaginowanymi zbrodniami polskimi.
I – opierając się na słabiutkiej monografii Williama Hagena oraz konstruktach Evy Reder – autor pisze o „karnawale powojennych antysemickich ekscesów”, jak i „pogromy były formą karnawału”, oraz o „średniowiecznych” przesądach o „Żydach jako rytualnych mordercach chrześcijańskich dzieci pomieszanych z nowoczesną ideologią antybolszewizmu”. Na to nakładała się rzekoma paranoja polska o żydowskich organizacjach samoobrony jako potencjalnym przeciwniku, bojkot ekonomiczny oraz endecka propaganda. I zastrzega się, że „z dzisiejszego naukowego punktu widzenia” oskarżenia „Żydów” o atakowanie polskich żołnierzy i wspieranie wroga to bzdury. A co z osobami żydowskiego pochodzenia, szczególnie młodymi, które wspierały rozwiązania rewolucyjne, w tym bolszewizm? O tym Böhler milczy. Znów nie badał.

Przynajmniej jednak historyk przyznaje, że antyżydowska przemoc była zwykle oddolna. „Nie odzwierciedlało to żadnej polityki państwowej”. A seks z żydowskimi kobietami, z ich zgodą, łagodził obyczaje nawet hallerczyków. Ale i tak antypolska propaganda spowodowała, że RP stała się „pariasem na scenie międzynarodowej”. Naturalnie „zastosowano tutaj podwójne standardy, bowiem jednoczesny mord masowy Żydów na Ukrainie nie był brany pod uwagę”.

Są to problemy podstawowe, ale nie znaczy, że praca jest wolna od mniejszych mankamentów. Na przykład dobrze byłoby, gdyby Böhler nauczył się zasady kontekstualizacji przemocy, a nie tylko w próżni przedstawiał, jakie krzywdy – prawdziwie czy rzekomo – przydarzyły się Żydom. Dziwi bardzo (albo powinno dziwić) właściwie zupełne zignorowanie sprawy religii przez Jochena Böhlera. Ta kluczowa sprawa dla polskiej mentalności narodowej jest zepchnięta na margines. Wyjątki to wyszydzić albo żeby podkreślić niemieckość Śląska – albo przynajmniej jego niepolskość. W jakim sensie Polacy z RP czuli „sympatię w stosunku do wiary polskojęzycznej ludności”? Czy chodzi o ich nacjonalizm? Czy o to, że Polacy cieszyńscy to głównie luteranie? Böhler nie tłumaczy. Po chamsku odnosi się za to do Kościoła katolickiego. Opisując nawałę bolszewicką w 1920 r., stwierdził: „Kościół katolicki się wtrącił”.

Są też drobniejsze potknięcia. Serbia była wtedy monarchią, a nie republiką. Wojciech Korfanty to chrześcijański demokrata, a nie narodowy demokrata. Niesamowite rewelacje: Dmowski chciał rzekomo wysłać armię Hallera do Polski w 1919 r., aby przeprowadzić zamach stanu. Nigdy nic takiego nie zaszło.

Historyk cieszy się, że w wielu miejscach, nawet u współczesnych autorów, znajduje odniesienia do „wojny domowej” i „wojny między braćmi”. Nie rozumie zupełnie, że do dzisiaj wyobraźnię polskiej inteligencji kształtuje Henryk Sienkiewicz swoimi powieściami o walkach pobratymczych w czasie wojen w XVII w. To taka głuchota kulturowa. Dalej z zaskoczeniem dowiadujemy się, że Amerykanie mieli wymordować „większość Indian”. Tutaj Böhler musiał naczytać się Karola Maya oraz Adolfa Hitlera, który takie fałsze powtarzał. Chociaż – być może – dzisiaj wystarczy, że czyta „The New York Times”, który powiela taką narrację nagminnie.

Jeśli chodzi o nomenklaturę, to na byłych obszarach I RP w pierwszej połowie XX w. lepiej jest stosować albo nazewnictwo wielojęzykowe (Lwów/Lvi’v/Lemberg/Lvov/Leopolis), albo dominującej narodowości w danej miejscowości. Z jakiej racji historyk pisze „Vilnius”, gdy w Wilnie Litwini w 1916 r. stanowili od 2 do 4 proc. ludności? Jeśli to ukłon w stronę litewskiego nacjonalizmu, to w takim razie dlaczego pisze „Grodno”, a nie „Hrodna”, aby się białoruskiej wrażliwości przypodobać? Dlaczego „Böhler” pisze „Żurawno”, a nie „Zhuravno” –z okiem na Ukraińców? Trzeba się zdecydować na jedną zasadę, bo jak odnieślibyśmy się do naukowca, który uparcie prawi „Kopanica” zamiast „Berlin”? Chyba to anachronizm, prawda? Wielojęzyczność pomaga zrozumieć naturę I RP, szczególnie na kresach, w Intermarium. A polskie nazwy historyczne należy zostawić w spokoju. Polakom też się należy. Jeśli uznajemy, że kiedyś „Wrocław” to „Breslau”, to dlaczego „Stanisławów” ma nagle stać się „Iwano-Frankiwskiem”, a „Wilno” jedynie „Vilniusem” w 1918 r.?

Jednym słowem kolejna politycznie poprawna praca, gdzie autor kazirodczo cytuje podobnych sobie, z którymi się zgadza, a nie ma zamiaru zweryfikować swoich uprzedzeń w archiwach. Patrzy tylko na archiwalia, które potwierdzają jego stereotypy. Trudno też odpędzić od siebie myśl, że „Civil War in Central Europe, 1918-1921” to jest praca z repertuaru: Polska w rzeczywistości to Saisonstaat i nie ma racji bytu. Chyba że jest w Rzeszy, Związku Sowieckim czy też w Unii Europejskiej. Takie czasy.
 
 
Marek Jan Chodakiewicz
Waszyngton, DC, 31 marca 2020 r.
Intel z DC
 

Oceń artykuł
Wczytuję ocenę...

 

POLECANE
Redaktor naczelny „TS: Uśmiechnięty Sejm zamyka się w dniu demonstracji Solidarności z ostatniej chwili
Redaktor naczelny „TS": Uśmiechnięty Sejm zamyka się w dniu demonstracji Solidarności

Czyżby politycy obawiali się swoich własnych wyborców i tego, co chcą im powiedzieć?

Szef MSZ Węgier: Nie damy się wciągnąć w wojnę i NATO-wską szaloną misję pomocy Ukrainie z ostatniej chwili
Szef MSZ Węgier: "Nie damy się wciągnąć w wojnę i NATO-wską szaloną misję pomocy Ukrainie"

Pomimo wszelkich nacisków Węgry pozostaną poza "szaloną misją" NATO w celu pomocy Ukrainie – powiedział w środę w Londynie minister spraw zagranicznych Węgier Peter Szijjarto.

Polska ściga Niemcy w zakresie przyciągania studentów z obcych krajów Wiadomości
Polska ściga Niemcy w zakresie przyciągania studentów z obcych krajów

Niemcy należą tradycyjnie do grona krajów przyciągających do siebie wielu studentów z innych krajów. Gazeta Handelsblatt podaje, że w tym zakresie Polska oraz Korea Południowa także poczyniły duże postępy.

Lądowanie bez podwozia. Jest wstrząsające nagranie z ostatniej chwili
Lądowanie bez podwozia. Jest wstrząsające nagranie

W trakcie lądowania w Stambule samolot transportowy firmy FedEx miał problemy z wysunięciem przedniego podwozia. W sieci pojawiło się wstrząsające nagranie.

Zmiany w PiS. Jarosław Kaczyński podjął decyzję z ostatniej chwili
Zmiany w PiS. Jarosław Kaczyński podjął decyzję

Decyzją prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego nowym przewodniczącym zarządu wojewódzkiego partii w Małopolsce został poseł Łukasz Kmita – przekazał w środę wieczorem rzecznik PiS Rafał Bochenek. Kmita zastąpił na tym stanowisku posła Andrzeja Adamczyka.

Izraelska inwazja na Rafah. Pentagon wydał komunikat z ostatniej chwili
Izraelska inwazja na Rafah. Pentagon wydał komunikat

Szef Pentagonu Lloyd Austin powiedział w środę, że USA wstrzymały jeden transport amunicji dla Izraela w świetle zapowiadanych przez Izrael planów operacji wojskowej w Rafah w Strefie Gazy. Dodał, że jego resort dokonuje obecnie analizy dalszych transz.

Wojska NATO na Ukrainie? Stoltenberg zabrał głos z ostatniej chwili
Wojska NATO na Ukrainie? Stoltenberg zabrał głos

NATO nie ma zamiaru rozmieszczać wojsk na Ukrainie, władze w Kijowie nie prosiły o to - powiedział agencji Ansa sekretarz generalny Sojuszu Jens Stoltenberg w środę. W Rzymie spotkał się z premierką Włoch Giorgią Meloni.

Wizyta Ursuli von der Leyen w Polsce. „To są jakieś jaja” [WIDEO] polityka
Wizyta Ursuli von der Leyen w Polsce. „To są jakieś jaja” [WIDEO]

„To są jakieś jaja” – tak Sebastian Kaleta z Suwerennej Polski podsumował zachowanie m.in. Donalda Tuska podczas wizyty Ursuli von der Leyen w Polsce.

Temperatura mocno w dół. IMGW wydał ostrzeżenie pierwszego stopnia z ostatniej chwili
Temperatura mocno w dół. IMGW wydał ostrzeżenie pierwszego stopnia

Ostrzeżenie pierwszego stopnia przed nocnymi przymrozkami w woj. podlaskim wydał w środę Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej – Wydział w Białymstoku.

Beata Szydło: W PE będziemy bronili interesów polskich rolników z ostatniej chwili
Beata Szydło: W PE będziemy bronili interesów polskich rolników

W PE będziemy bronili interesów Polaków, polskich rolników, będziemy bronili interesów Polski – przekonywała wiceprezes PiS, europoseł Beata Szydło podczas środowych spotkań na Mazowszu. – Zablokujemy niekorzystne rozwiązania dla naszego kraju, takie jak Zielony Ład – mówił europoseł Adam Bielan.

REKLAMA

[Felieton "TS"] Prof. Marek Jan Chodakiewicz: Manifest przeciw państwu narodowemu

„Civil War in Central Europe, 1918-1921” Jochena Böhlera to nie tylko traktat antypolski, ale jeden wielki manifest przeciwko państwu narodowemu.
 [Felieton "TS"] Prof. Marek Jan Chodakiewicz: Manifest przeciw państwu narodowemu
/ wikipedia
 „Ktokolwiek chwali koncepcję państwa narodowego, musi pamiętać, że nigdy nie była ona wdrożona pokojowo. Wprost przeciwnie, przemoc wydaje się być integralną częścią budowania państwa narodowego”. Rzeczywiście? A imperiów nie? Imperia – od Karola Wielkiego i Iwana III aż do Hitlera i Stalina – powstawały w sposób pokojowy? Rzeczywiście był jeden wyjątek od reguły – I Rzeczypospolita. Powstała głównie bez wielkiej przemocy. W kontekście państw narodowych dostaje się też USA, a szczególnie zasadzie samostanowienia narodów. Böhler narzeka, że „wilsonianizm” to formuła, która zawiodła do „wojny domowej w Europie Środkowej”. A „samostanowienie narodowe” negowało „zasady religijnej i kulturalnej wolności i prawa mniejszości”.

Ale główny gniew autora skierowany jest przede wszystkim na Polaków. Autor kwestionuje, że w ogóle coś takiego jak polski naród istniało. Pisze, że „istnieje konsensus naukowy, że naród polski, jasno zdefiniowany i ogarniający, nie istniał przed niepodległością… Szacunkowo 80 procent polskojęzycznej ludności nie identyfikowało się z projektem polskiego państwa narodowego podczas pierwszych lat jego kruchej egzystencji”. I wyszydza „prymitywny” nacjonalizm chłopów. Dlaczego? Dlatego że działanie wroga, a nie agitacja polskich nacjonalistów spowodowała, że chłopi stali się Polakami. Czyli polski nacjonalizm jest negatywny, a nie pozytywny.

No i co z tego? Ludzie prości często stają się świadomi, gdy sami doświadczą krzywdy. Dla zwykłych osób abstrakcyjne konstrukty intelektualne o miłości Ojczyzny podparte, czy to pozytywistyczną logiką, czy romantyczną poezją, po prostu są początkowo nieprzyswajalne. Ale jak Szwab czy Moskal da w mordę, zabije syna, zgwałci córkę czy spali wieś, wtedy nagle abstrakcje bardzo łatwo tłumaczą się na narodową praktykę. I nagle osoba z nizin społecznych odkrywa, że jest Polką czy Polakiem. I to ma być zło?

Böhler podkreśla, że poza miastami nie było patriotyzmu, a na chłopach trzeba było wymuszać świadczenia i rekrutów. Pomijając to, że są to odgrzewane argumenty zaczerpnięte z ust Jakuba Bermana w wywiadzie dla pracy „Oni” Teresy Torańskiej, ziarno prawdy w tym jest. Jasne. Tak do pewnego stopnia było. Polska miała przecież do odrobienia 123 lata zaborów. Trudno spodziewać się, że zwykli ludzie – bez rodzinnej tradycji, wiedzy, wykształcenia i wyobraźni – przyłączą się do wielkiego zrywu narodowego przeciw bolszewikom. Lud z zasady jest nieufny, nad ludem trzeba pracować. Udało się. Sam historyk przyznaje, że „w sierpniu 1920 r. takie siły [zewnętrzne zagrożenie bolszewickie i wewnętrzna mobilizacja nacjonalistyczna Bolshevik] stworzyły Polskę”.

Racją jest, że większość ludności była nieświadoma narodowo, ale bardzo podobnie było we Francji i gdzie indziej. Przecież polskość to wolny wybór, to codzienne referendum. Trudno, aby nieświadomi chłopi, w większości o świadomości lokalnej i warstwowej, identyfikowali się z czymś dla nich abstrakcyjnym. Ale szlachta zagrodowa i zaściankowa, która była na porównywalnym (albo i gorszym) poziomie ekonomicznym niż postpańszczyźniani włościanie, miała świadomość historyczną i do tej abstrakcyjnej Polski tęskniła i o nią walczyła. Zresztą były wioski – szczególnie tzw. królewszczyzny (np. Gościeradów, pow. Kraśnik), gdzie tradycje bojów o RP sięgały piechoty wybranieckiej za króla Stefana Batorego. Takich subtelności Böhler nie czuje, myli zresztą szlachtę z arystokracją, traktując ją jako rzekomo jedyny rezerwat polskości. Tutaj autor pada ofiarą odruchu „lustrzanego odbicia”. Jego punktem odniesienia są Niemcy, gdzie około 2 proc. ludności to szlachta – wyłącznie utytułowana, czyli arystokratyczna, a nie tak jak w Polsce ponad 10 proc. I w RP nie było wymagań majątkowych. Ci, co walczyli o Polskę, mieli prawa, w tym do głosowania. Tak było setki lat temu, tak też odczuwano w 1918 r. i niektórzy uważają, że tak jest do dziś.

Na przykład bohater III powstania śląskiego, Jan Faska, tak się odniósł do polskojęzycznych osób, które unikały walki o Ojczyznę: „Jeśli nawet zginęli (…), ponieważ ci ludzie nie walczyli z nami w naszej bitwie przeciw wrogom, Polska niewiele straci”. A Jochen Böhler się dziwuje: „dla Faski «prawdziwy» Polak to ten, który chciał walczyć o niepodległość z bronią w ręku”. Wolność nie przychodzi za darmo. Miłość domaga się ofiary. To powinno być jasne. Nawet jak historyk cytuje takie doskonałe wytłumaczenie, że polskość jest nie etniczna, tylko etyczna, to wciąż nie potrafi tej kultury spenetrować. A przecież sentyment wyrażany tutaj powinien być jednoznaczny. Polskość to wybór, a nie etnonacjonalizm, nie Blut und Boden. To nie Niemcy.

Aby wykazać, że w Polsce nie było „Ordnung”, jak trzeba, historyk dorzuca kolejną łyżkę dziegciu: „Zastanawiamy się, czy bez zaangażowania w konflikty na peryferium Polski między 1918 a 1921 Polacy nie zaczęliby naprawdę zabijać się między sobą w samym centrum kraju”. Czyli historyk sugeruje, że byłaby „polska anarchia”. I dalej pisze, że i tak była. I tak stale.

Słowo o inspiracji intelektualnej. Böhler, historyk, zapożycza koncepcje „płynności genderu” od antysyjonistycznej (czyli antynarodowej), marksistowskiej teoretyczki lesbijskiej Judith Butler i przedstawia ją w formie narodowych „płynnych tożsamości”. To właśnie z takowych wyszła „wojna domowa”. Jednocześnie historyk opiera się na antynacjonalistycznych konstruktach intelektualnych lewicowego badacza Benedicta Andersona. Z infantylnym samozadowoleniem intonuje bon mot o narodzie: „jedność wielu wyobrażona przez niewielu”. Miejscami Böhler sprawia wrażenie, jakby jego negatywnym punktem odniesienia były peany, które głosił Georges Sorel o przemocy. Była ona rzekomo oczyszczająca i wszech tworząca. Naukowiec potępia przemoc, ale wydaje się być w zgodzie z tezą Sorela o jej konstruktywnej destruktywności.
Jest też kilka poważnych problemów metodologicznych. Pierwszy właściwie dyskwalifikuje naukowca: „w […] pracy tej […] czytelnik będzie bez skutku poszukiwał źródeł archiwalnych, które dadzą nowy i świeży materiał dowodowy. [Większość rozdziałów] oparta jest prawie całkowicie na materiałach wtórnych. To bezsprzecznie jest zaskakujące w świetle tego, że ta monografia rzuca radykalne wyzwanie konwencjonalnemu poglądowi o rekonstrukcji Polski w latach 1918-1921. Wytłumaczenie tego jest proste: Nie ma co pokazywać nowego materiału dowodowego, pokrewne fakty zostały bowiem już opisane w książkach historycznych oraz wydawnictwach źródłowych”.  Böhler jednocześnie cierpi na dysonans poznawczy, pisząc o walkach polsko-ukraińskich, stwierdza bowiem: „Szokująco nie przeprowadzono nigdy badań naukowych o bestialstwach, które bezsprzecznie popełniły obie strony podczas i po konflikcie militarnym”.

Naprawdę? To w końcu potrzeba nowych dowodów i badań czy nie? I nie pomaga tłumaczenie historyka, że jest bardziej subtelny, odrzuca bowiem metodę „teleologicznej progresji” na rzecz „kompleksowej równowagi” ze względu na wielką różnorodność regionu. Stąd trzeba opisywać te zjawiska na poziomie imperium, narodu, regionu i międzynarodowego kontekstu. To zacne i trafne postulaty. Niestety należy je w związku z brakiem badań Böhlera traktować jako deklaracje na przyszłość, a w najgorszym wypadku jako nadęte intelektualizowanie i szamańskie zaklęcia.
W dalszych częściach swojej pracy autor odnosi się do badań archiwalnych, ale tylko, aby uwypuklić swoje stereotypowe powtórki w ramach przewidywalnego paradygmatu. Czyli przyznał się otwarcie, że tematyki właściwie nie badał, a jego praca to po prostu reinterpretacja uprzednio opublikowanych informacji. Jednym słowem Böhler postuluje, że nie ma potrzeby badań, nie ma potrzeby przedstawiania materiału dowodowego. Takie wyznanie powinno go doszczętnie skompromitować. Niestety w postmodernistycznej akademii taka dekonstrukcja obowiązku historyka gwarantuje publikację przez prestiżową Oxford University Press.

Drugi poważny problem metodologiczny to selekcja i krytyka źródeł. Gdy opiera się pracę na dokumentach, które zgrane są z istniejącym konsensusem naukowym, to po prostu potwierdza się istniejące stereotypy, a nie odkrywa nowe paradygmaty. Jeśli koncentrujemy swoje badania na dokumentach dotyczących konfliktu, choćby sprawozdaniach sądowych, przewodach prokuratorskich czy raportach wywiadowczych, to zwykle dostaniemy tylko i wyłącznie materiały odzwierciedlające konflikt. Trudniej dużo jest znaleźć znaki normalności, bo są normalne i powszechne. I zwykle nie zapisuje się normalnych, porządnych spraw. Głównie niezwykłość ląduje w tego typu dokumentach. To jest właśnie pies, który nie zaszczekał w nocy. Nie oznacza, że go nie ma. Böhler coś o tym słyszał, odnotowuje pro forma, ale nie stara się tego tematu ciągnąć.
Trzeci głęboki mankament to moralny relatywizm. Objawia się on m.in. zrównywaniem bolszewików, bojowców Freikorps oraz innych z Polakami na zasadzie takiej, że wszystkie te siły były „paramilitarne”. To prawda, że do kwietnia 1919 r., gdy I Sejm RP uchwalił pobór, nasze siły zbrojne składały się z ochotników. W większości byli to profesjonalni żołnierze i kombatanci pod jedną komendą: marszałka Piłsudskiego. Tak nie było z Freikorps ani z rozmaitymi formacjami ukraińskimi. Armia Czerwona formalnie podlegała Leninowi i towarzyszom, ale w praktyce w pierwszym okresie oddziały „krasnych bojców” były to raczej bandy hołoty i dezerterów.

Jochen Böhler naciska: „Począwszy od 1918 r., w całej tej gigantycznej strefie roztrzaskania [Intermarium] imperiów, rabowano i palono domy, gwałcono kobiety, torturowano wrogów, a ich trupy masakrowano, a cywilów zabijano masowo; mówiąc krótko, paramilitarna przemoc zastąpiła przemoc wojskową, prawo pięści zastąpiło prawo wojskowe”.

To wszystko prawda, ale kto był winny głównie takiej przemocy? Wojsko Polskie? Naturalnie zgadzały się wyjątki. Na przykład ostro szło wśród nieregularnych formacji powstań śląskich czy peowiaków – gdzie autor przewidująco podkreśla, że to nie były „powstania”, tylko operacje paramilitarne, a „Niemcy mieli rację”. Jednak na regularnym froncie obowiązywało prawo wojskowe, a nie pięści – przynajmniej w Wojsku Polskim. Szczególnie to „prawo pięści” – według Böhlera – dotyczy prawdziwych czy rzekomych aktów przemocy żołnierzy polskich wobec ludności żydowskiej. Miały to być „pogromy”, a przecież – jak wspomniano – historyk tych spraw nie badał. Mimo to generalizuje, że „najbardziej częste i widoczne formy przestępstw polskich żołnierzy na cywilach to było bicie, rabowanie i mordowanie Żydów w biały dzień i w obliczu, a czasami również z pomocą, miejscowej ludności… Na polskich kresach oraz w sercu kraju polscy żołnierze byli głównymi sprawcami”.
Jest jasne, że Böhler nie zapoznał się dokładnie z literaturą przedmiotu. Było dokładnie odwrotnie. Polscy żołnierze byli odpowiedzialni za najmniejszą ilość ofiar żydowskich. Ale znów mamy do czynienia z dysonansem poznawczym. Autor podaje, że ofiar żydowskich było do 200 000, a Polacy mają być odpowiedzialni za „między 500 a 1000” albo „do 1000”. Komisja Morgenthaua zaraportowała, że zginęło ich mniej niż 300 do końca 1919 r. Być może drugie tyle ofiar padło podczas wojny polsko-bolszewickiej. Ale to trzeba udowodnić przez badania archiwalne, o czym Böhler nie chce słyszeć. Woli generalizować.

A tam, gdzie historyk zabiera głos o szczegółach, mija się ze stanem faktycznym. Weźmy choćby na przykład tragiczną egzekucję w Pińsku, którą autor nazwał jednym „z głównych pogromów przeprowadzonych przez polską armię”. Na dodatek generał „Haller fałszywie uznał ofiary za członków spisku bolszewickiego i dlatego usprawiedliwił ich egzekucję”. Powtórzymy: skąd Böhler to wie? Przecież – jak sam przyznaje – spraw takich nie badał. A badania mikrograficzne własne wskazują na coś zupełnie innego.

Nie można otrząsnąć się z wrażenia, że historyk chciałby wyjątki dotyczące WP zastosować jako zasłonę dymną, aby świat zapomniał o „gwałcie na Belgii”, zniszczeniu Kalisza czy egzekucji w Międzyrzeczu: wszystko z komplementami regularnej armii niemieckiej. I raczej dość cicho i skromnie historyk odnosi się do zbrodni Freikorps. Zawsze stara się znaleźć parytet z prawdziwymi czy wyimaginowanymi zbrodniami polskimi.
I – opierając się na słabiutkiej monografii Williama Hagena oraz konstruktach Evy Reder – autor pisze o „karnawale powojennych antysemickich ekscesów”, jak i „pogromy były formą karnawału”, oraz o „średniowiecznych” przesądach o „Żydach jako rytualnych mordercach chrześcijańskich dzieci pomieszanych z nowoczesną ideologią antybolszewizmu”. Na to nakładała się rzekoma paranoja polska o żydowskich organizacjach samoobrony jako potencjalnym przeciwniku, bojkot ekonomiczny oraz endecka propaganda. I zastrzega się, że „z dzisiejszego naukowego punktu widzenia” oskarżenia „Żydów” o atakowanie polskich żołnierzy i wspieranie wroga to bzdury. A co z osobami żydowskiego pochodzenia, szczególnie młodymi, które wspierały rozwiązania rewolucyjne, w tym bolszewizm? O tym Böhler milczy. Znów nie badał.

Przynajmniej jednak historyk przyznaje, że antyżydowska przemoc była zwykle oddolna. „Nie odzwierciedlało to żadnej polityki państwowej”. A seks z żydowskimi kobietami, z ich zgodą, łagodził obyczaje nawet hallerczyków. Ale i tak antypolska propaganda spowodowała, że RP stała się „pariasem na scenie międzynarodowej”. Naturalnie „zastosowano tutaj podwójne standardy, bowiem jednoczesny mord masowy Żydów na Ukrainie nie był brany pod uwagę”.

Są to problemy podstawowe, ale nie znaczy, że praca jest wolna od mniejszych mankamentów. Na przykład dobrze byłoby, gdyby Böhler nauczył się zasady kontekstualizacji przemocy, a nie tylko w próżni przedstawiał, jakie krzywdy – prawdziwie czy rzekomo – przydarzyły się Żydom. Dziwi bardzo (albo powinno dziwić) właściwie zupełne zignorowanie sprawy religii przez Jochena Böhlera. Ta kluczowa sprawa dla polskiej mentalności narodowej jest zepchnięta na margines. Wyjątki to wyszydzić albo żeby podkreślić niemieckość Śląska – albo przynajmniej jego niepolskość. W jakim sensie Polacy z RP czuli „sympatię w stosunku do wiary polskojęzycznej ludności”? Czy chodzi o ich nacjonalizm? Czy o to, że Polacy cieszyńscy to głównie luteranie? Böhler nie tłumaczy. Po chamsku odnosi się za to do Kościoła katolickiego. Opisując nawałę bolszewicką w 1920 r., stwierdził: „Kościół katolicki się wtrącił”.

Są też drobniejsze potknięcia. Serbia była wtedy monarchią, a nie republiką. Wojciech Korfanty to chrześcijański demokrata, a nie narodowy demokrata. Niesamowite rewelacje: Dmowski chciał rzekomo wysłać armię Hallera do Polski w 1919 r., aby przeprowadzić zamach stanu. Nigdy nic takiego nie zaszło.

Historyk cieszy się, że w wielu miejscach, nawet u współczesnych autorów, znajduje odniesienia do „wojny domowej” i „wojny między braćmi”. Nie rozumie zupełnie, że do dzisiaj wyobraźnię polskiej inteligencji kształtuje Henryk Sienkiewicz swoimi powieściami o walkach pobratymczych w czasie wojen w XVII w. To taka głuchota kulturowa. Dalej z zaskoczeniem dowiadujemy się, że Amerykanie mieli wymordować „większość Indian”. Tutaj Böhler musiał naczytać się Karola Maya oraz Adolfa Hitlera, który takie fałsze powtarzał. Chociaż – być może – dzisiaj wystarczy, że czyta „The New York Times”, który powiela taką narrację nagminnie.

Jeśli chodzi o nomenklaturę, to na byłych obszarach I RP w pierwszej połowie XX w. lepiej jest stosować albo nazewnictwo wielojęzykowe (Lwów/Lvi’v/Lemberg/Lvov/Leopolis), albo dominującej narodowości w danej miejscowości. Z jakiej racji historyk pisze „Vilnius”, gdy w Wilnie Litwini w 1916 r. stanowili od 2 do 4 proc. ludności? Jeśli to ukłon w stronę litewskiego nacjonalizmu, to w takim razie dlaczego pisze „Grodno”, a nie „Hrodna”, aby się białoruskiej wrażliwości przypodobać? Dlaczego „Böhler” pisze „Żurawno”, a nie „Zhuravno” –z okiem na Ukraińców? Trzeba się zdecydować na jedną zasadę, bo jak odnieślibyśmy się do naukowca, który uparcie prawi „Kopanica” zamiast „Berlin”? Chyba to anachronizm, prawda? Wielojęzyczność pomaga zrozumieć naturę I RP, szczególnie na kresach, w Intermarium. A polskie nazwy historyczne należy zostawić w spokoju. Polakom też się należy. Jeśli uznajemy, że kiedyś „Wrocław” to „Breslau”, to dlaczego „Stanisławów” ma nagle stać się „Iwano-Frankiwskiem”, a „Wilno” jedynie „Vilniusem” w 1918 r.?

Jednym słowem kolejna politycznie poprawna praca, gdzie autor kazirodczo cytuje podobnych sobie, z którymi się zgadza, a nie ma zamiaru zweryfikować swoich uprzedzeń w archiwach. Patrzy tylko na archiwalia, które potwierdzają jego stereotypy. Trudno też odpędzić od siebie myśl, że „Civil War in Central Europe, 1918-1921” to jest praca z repertuaru: Polska w rzeczywistości to Saisonstaat i nie ma racji bytu. Chyba że jest w Rzeszy, Związku Sowieckim czy też w Unii Europejskiej. Takie czasy.
 
 
Marek Jan Chodakiewicz
Waszyngton, DC, 31 marca 2020 r.
Intel z DC
 


Oceń artykuł
Wczytuję ocenę...

 

Polecane
Emerytury
Stażowe