Krzysztof Osiejuk: O stosowaniu lingwistyki, czyli o tym jak Phi-Phi została profesorem uniwersytetu

Mamy bowiem ową prof. dr hab. Monikę Adamczyk-Grabowską, zatrudnioną w Zakładzie Lingwistyki Stosowanej na lubelskim UMCS-ie i już tylko się zastanawiamy, jak ona tego dokonała. Każdy normalny odbierający świat człowiek pomyślałby sobie pewnie, że po wybryku, jaki ona odstawiła, jako osoba dopiero wchodząca w ów świat, gdyby jakimś udem znalazła zatrudnienie na uniwersytecie, to tylko po to, by już do końca życia prowadzić tam co najwyżej kiosk z drożdżówkami i pepsi. Tymczasem, jak widzimy, owa Fredzia Phi-Phi to był zaledwie początek wielkiej kariery.
 Krzysztof Osiejuk: O stosowaniu lingwistyki, czyli o tym jak Phi-Phi została profesorem uniwersytetu
/ okładka książki
          Wszyscy pewnie pamiętamy dawny dość już film, wyświetlany w Polsce pod tytułem „Wirujący seks”. A kiedy mówię, że „pewnie” i że „pamiętamy”, to wcale nie przez to, że mieliśmy do czynienia z jakimś wybitnym dziełem światowej kinematografii, lecz przez ów tytuł. Rzecz w tym, że w wersji oryginalnej film nosił tytuł „Dirty Dancing”, co pewnie by się lepiej na język polski tłumaczyło, jako taniec „wyuzdany”, „bezwstydny”, czy „nieprzyzwoity”, ale wydaje mi się – i wydawało mi się zawsze – że ów „wirujący seks” jest dość pomysłowy, a co najważniejsze jak najbardziej sensowny. Stało się jednak tak, że w powszechnej świadomości owo tłumaczenie zachowało się, jako największy tłumaczeniowy obciach III RP. Do dziś jest tak, że jeśli się dyskutuje na temat tłumaczeń tytułów filmów, a to stanowi ulubione zajęcie wszystkich pasjonatów języka angielskiego, ów „wirujący seks” znajduje się niezmiennie na pierwszym miejscu.
      Zaciekawiło mnie więc bardzo, kiedy wczoraj, w odpowiedzi na moje uwagi na temat tłumaczenia tytułu filmu Wernera Herzoga „Lo and Behold” jako „Lo i stało się”, parę osób natychmiast zareagowało informacją, że owo tłumaczenie, jest bardzo dobre, dlatego, że wspomniane „lo” występuje jako główna anegdota filmu Herzoga i w związku z tym w polskiej wersji ono musiało się znaleźć. Tym samym, ja się niepotrzebnie czepiam, bo tytuł „Lo i stało się” jest taki właśnie jak ma być, a jak ktoś tego nie łapie, to kiep.
     Pomyślałem więc, że oto nadszedł z dawna wyczekiwany czas, bym się więc zajął kultowym literackim przekładem, mniej więcej z tego samego okresu, co wspomniane „Dirty Dancing”, a mianowicie tak zwaną „Fredzią Phi-Phi”. Gdyby ktoś nie pamiętał, w czym rzecz, śpieszę wspomnieć, że w roku 1986 Wydawnictwo Lubelskie załatwiło sobie prawa do nowego tłumaczenia powieści A.A Milnego „Kubuś Puchatek” i robotę tę zleciło niejakiej Monice Adamczyk, dziś udzielającej się publicznie jako prof. dr hab. Monika Adamczyk-Grabowska w Zakładzie Lingwistyki Stosowanej na Uniwersytecie Marii Skłodowskiej w Lublinie, a wówczas zaledwie osobie ambitnej i z pretensjami. Owa Adamczyk siadła do pracy i na słynnym Kubusiu Puchatku dokonała rewolucji, przy której połączone siły Rewolucji Francuskiej i Wielkiej Rewolucji Październikowej spłonęłyby ze wstydu. Przede wszystkim, odkrywszy że imię Winnie jest zdrobnieniem żeńskiego imienia Winnifred, co na polski przekłada się, jako Winifreda, Kubuś automatycznie się zmienia we Fredzię, a to musi świadczyć o tym, że Puchatek to ani chłopczyk, ani dziewczynka, lecz transseksualista, lub, co bardziej prawdopodobne, klasyczny bigender. Co do Puchatka natomiast, zdaniem Adamczyk, owo „pooh”, stanowi klasyczne lekceważące „phichnięcie”, i stąd Fredzia Phi-Phi.
      Operacji, jakie Adamczyk przeprowadziła na tłumaczeniu Ireny Tuwim było oczywiście znacznie więcej, ja tylko może zwrócę uwagę na dwie, moim zdaniem najbardziej szokujące, a mianowicie na to, że Krzyś otrzymał imię Krzysztof Robin, no i że wszystkie zawarte w tekście Tuwim zdrobnienia zostały zastąpione przez zwykłe grube formy, a więc „balonik” stał się „balonem”, łapka” „łapą”, a „osiołek” „osłem”. A skoro już jesteśmy przy Kłapouszku, on też został przez Adamczyk przechrzczony na „Iijeę”.  Dlaczego tak? Gdy chodzi o Krzysia, sprawa jest prosta. Bohater Milnego miał na imię Christopher Robin, więc ma być Krzysztof Robin, a nie jakiś Krzyś, co do Kłapouchego natomiast, on w języku angielskim nosi imię Eeyore, co ma wyrażać głos wydawany przez osła, a więc po polsku będziemy mieli „Iijaa”. Co do zdrobnień, ich w tłumaczeniu Adamczyk nie ma, bo, jak ona sama tłumaczy w przedmowie, w tłumaczeniu Tuwim „pełno jest spieszczeń i zdrobnień, które nie występują w oryginale, a bohaterowie przemawiają językiem dziecinnym”, w związku z czym ów „balon” zamiast „balonika”, żeby było wiernie. Swoją drogą, mam nadzieję, że dziś po latach, kiedy Monika Adamczyk jest już profesorem, zdążyła zauważyć, że język angielski ma to do siebie, że pomijając parę wyrazów, takich jak „ringlet”, „starlet”, czy „droplet”, zdrobnienia nie tam występują i już.
      Ja bym jednak nie wchodził w szczegóły, lecz skupił się nad podstawowym pomysłem Adamczyk, czyli owym bigenderyzmem Puchatka. Otóż przede wszystkim należałoby nam sobie uświadomić, skąd się wziął sam pomysł na tę książeczkę. Otóż A.A. Milne miał pięcioletniego synka imieniem Christopher Robin, który z kolei miał całą kupę pluszaków, w tym królika, tygrysa, kangura, sowę, prosiaczka, no i naturalnie też pluszowego misia i to dla niego postanowił napisać tę książkę – o nim i o jego zabawkach. Ów zamysł zrealizowany jest do tego stopnia wiernie, że gdy rzucimy okiem na oryginalne zdjęcia z rodzinnego albumu rodziny Milne, zobaczymy dokładnie to co znamy z oryginalnych ilustracji Sheparda. A zatem powinniśmy wiedzieć i zapamiętać raz na zawsze, że to wszystko, co znajdujemy w książce, to autentyczny, cudownie realny świat realnie istniejącego dziecka.
      Ale popatrzmy na sam początek tej książeczki, gdzie wszystko zostaje wyjaśnione, a co rozpoczyna rozmowa między ojcem, a jego dzieckiem. Schodzi Krzyś na dół po schodach, ciągnie swojego misia za łapę, ten wali głową w schody, i rozpoczyna się rozmowa:
- Myślałem, że to chłopczyk.
- Bo to jest chłopczyk.
- Nie możesz więc go nazywać Winnie.
- Ja go tak nie nazywam.
- Przecież…
- On nazywa się Winnie-the-Pooh. Nie wiesz, co oznacza „the”?
      A ja tylko przypominam, że Autor rozmawia z pięcioletnim dzieckiem o przedimku określonym „the”. Za chwilę zresztą pada uwaga: „Nawet nie próbujcie tego zrozumieć”.
     I tu wydaje mi się, że Monika Adamczyk wzięła sobie tę radę bardzo do serca i uznała, że rozumieć nie trzeba. Rzecz tymczasem jest bardziej skomplikowana. Otóż mały Krzyś lubił bywać w londyńskim zoo, gdzie mieszkał sobie jego ulubiony zwierzak, sprowadzona z Kanady niedźwiedzica, na pamiątkę miasta Winnipeg, z którego pochodziła, nazwana imieniem Winnie. Krzyś ją tak ukochał, że, co naturalne, swojego pluszowego misia nazwał jej imieniem, a przyparty do muru przez swojego tatę w sprawie płci misia, odpowiedział, jak potrafił, zrzucając cała winę na owo nieszczęsne „the”. I na to przychodzi Monika Adamczyk i ogłasza przybycie jakiejś Fredzi.
     A zatem mamy pięcioletnie dziecko, całą kupę pluszowych zabawek i ów dziecięcy świat, no i ojca, który opowiada mu najważniejszą historię jego życia i jeśli tylko uważnie wczytamy się w tłumaczenie Ireny Tuwim, wszystko to zobaczymy, tyle że po polsku. Po polsku.
      No i znów, na to przychodzi to coś i zaczyna nam tłumaczyć, że choć „jest wiele fragmentów w tej książce, które mogą się wydać dziwne i niezgrabnie przełożone, są to zazwyczaj zabiegi mające na celu oddanie niezwykłego języka oryginału, który w niepowtarzalny sposób łączy cechy specyficzne dla mowy dziecka z elementami stanowiącymi parodię języka używanego przez niektórych dorosłych”.
      Ktoś się spyta, co mi strzeliło do głowy, by dziś się zajmować akurat tym starym wybrykiem pewnej pani, o którym pies z kulawą nogą dziś już nie pamięta. Otóż powody są dwa. Pierwszy to taki, że wprawdzie o Monice Adamczyk i jej tłumaczeniu z roku 1986 pamięta mało kto, natomiast ja bym chciał wiedzieć przede wszystkim, jak to się stało, że ona w tamtym czasie dostała zezwolenie władz na przemielenie – co z tego, że nieskuteczne? – klasycznego tłumaczenia Ireny Tuwim, no i oczywiście, jakie talenty doprowadziły tę kobietę do pozycji, którą ona zajmuje dziś w nowej Polsce? Drugi powód to ten, nawiązujący do tematu, którym ja osobiście żyję w tych daniach szczególnie żywo, a więc wszelkiego rodzaju nisz. Mamy bowiem ową prof. dr hab. Monikę Adamczyk-Grabowską, zatrudnioną w Zakładzie Lingwistyki Stosowanej na lubelskim UMCS-ie i już tylko się zastanawiamy, jak ona tego dokonała. Każdy normalny odbierający świat człowiek pomyślałby sobie pewnie, że po wybryku, jaki ona odstawiła, jako osoba dopiero wchodząca w ów świat, gdyby jakimś udem znalazła zatrudnienie na uniwersytecie, to tylko po to, by już do końca życia prowadzić tam co najwyżej kiosk z drożdżówkami i pepsi. Tymczasem, jak widzimy, owa Fredzia Phi-Phi to był zaledwie początek wielkiej kariery. Wprawdzie pewnie nie dokładnie takiej, jak ona sama sobie wymarzyła, ale przynajmniej na tyle poważnej, by nie trzeba było ukrywać panieńskiego nazwiska.
     Nie podejrzewam, by akurat prof. Adamczyk-Grabowska czytała ten tekst, ale kto wie, czy ktoś jej na niego nie zwróci uwagi, a zatem na tę okoliczność mam dla niej jeszcze coś ciekawego. Owo „pooh”, które dla Adamczyk stanowi wyraz lekceważenia, jest jednoznacznie wyjaśnione w tekście Milnego. Otóż, po wielogodzinnym wysiłku, kiedy to Kubuś Puchatek wisiał uczepiony balonika, nie potrafiąc ani się wznieść, ani zbliżyć do miodu, ani opaść na ziemię, przez cały tydzień, musiał chodzić z łapkami wyciągniętymi w górę. A kiedy przylatywała mucha i siadała mu na nosie, on ją mógł tylko odgonić, dmuchając. O tak: „pooh!” I stąd ta część imienia.
     I jeszcze coś. Ja tego wszystkiego się dowiedziałem, kiedy po raz pierwszy się zorientowałem, że „Kubuś Puchatek” to nie jest jeszcze jedna książeczka dla dzieci bez większego znaczenia, czyli dawno, dawno temu, znacznie przed tym, kiedy to Monice Adamczyk w 1986 roku zlecono tę dziwną robotę. I moim zdaniem to jest jedna z przyczyn, dla których ona dziś buduje niszę, a ja nie.
 
Jutro wyjeżdżam do Wrocławia, gdzie przez dwa dni na stoisku Kliniki Języka będę z Coryllusem czekał na Czytelników. Zapraszam wszystkich bardzo gorąco. Hala Ludowa, stoisko 95, sobota od 10 do 19 i niedziela, od 10 do 16. Czemu tak krótko? Czyżby Wrocław planował kolejną antyrządową demonstrację?
 

 

POLECANE
Strzelanina w Elblągu. Nie żyją dwie osoby z ostatniej chwili
Strzelanina w Elblągu. Nie żyją dwie osoby

W Elblągu na jednej z posesji odnaleziono dwa ciała. "57-letni mężczyzna zastrzelił swoją żonę, a następnie odebrał sobie życie" – informuje w niedzielę RMF FM.

Kontrowersje podczas występu Maxa Korża w Warszawie. „Macie siłę krzyczeć, a nie bronić ojczyzny” z ostatniej chwili
Kontrowersje podczas występu Maxa Korża w Warszawie. „Macie siłę krzyczeć, a nie bronić ojczyzny”

W sobotę na Stadionie Narodowym w Warszawie odbył się koncert białoruskiego rapera Maxa Korża, który przyciągnął liczne grono fanów z Polski i sąsiednich krajów. Wydarzenie jednak nie obyło się bez kontrowersji - część publiczności pojawiła się z flagami UPA, co wywołało ostry sprzeciw i interwencję policji.

Wałęsa wzywa na pomoc SB-ków. Różniliśmy się tylko metodami walki z ostatniej chwili
Wałęsa wzywa na pomoc SB-ków. "Różniliśmy się tylko metodami walki"

Lech Wałęsa opublikował w mediach społecznościowych apel skierowany do byłych funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Poprosił ich  o publiczne potwierdzenie, że nie współpracował z SB. Jak podkreślił, choć dawniej stali po przeciwnych stronach, to wielu z nich – podobnie jak on – dążyło do wolnej Polski. Jego wpis skomentował szef BBN, prof. Sławomir Cenckiewicz. 

Nie żyje legenda polskiego boksu Wiadomości
Nie żyje legenda polskiego boksu

W wieku 61 lat zmarł Dariusz Czernij - jeden z najbardziej utytułowanych polskich pięściarzy w wadze lekkopółśredniej. Informację o śmierci sportowca przekazał w mediach społecznościowych jego dawny kolega z ringu, Dariusz Wróbel.

To będzie pierwsze weto prezydenta Nawrockiego? Budzi poważne wątpliwości z ostatniej chwili
To będzie pierwsze weto prezydenta Nawrockiego? "Budzi poważne wątpliwości"

– Ustawa wiatrakowa budzi poważne wątpliwości – ocenił w niedzielę w Polsat News szef Kancelarii Prezydenta RP Zbigniew Bogucki.

Lew uciekł z zoo. Policja musiała użyć broni z ostatniej chwili
Lew uciekł z zoo. Policja musiała użyć broni

Czescy policjanci zastrzelili lwa, który uciekł z działającego nielegalnie prywatnego zoo w miejscowości Zvole pod Pragą - podała policja w niedzielę. Zwierzę wykopało przejście pod ogrodzeniem, raniło opiekuna i rzuciło się na wezwanych funkcjonariuszy. Nie była to pierwsza interwencja w tym miejscu.

Jarosław Kaczyński o KPO: „Koryto Platformy Obywatelskiej” z ostatniej chwili
Jarosław Kaczyński o KPO: „Koryto Platformy Obywatelskiej”

Prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński odniósł się do afery związanej z wypłatami z Krajowego Planu Odbudowy, nazywając ją „Korytem Platformy Obywatelskiej”. Jak stwierdził, to określenie najlepiej oddaje prawdę o obecnych rządach i wydarzeniach w kraju. – Niedługo skończymy z tym złem – zapowiedział podczas przemówienia z okazji kolejnej miesięcznicy katastrofy smoleńskiej.

Zwłoki noworodka w reklamówce. Makabra w Lubelskim z ostatniej chwili
"Zwłoki noworodka w reklamówce". Makabra w Lubelskim

Na posesji w powiecie ryckim w woj. lubelskim znaleziono zwłoki noworodka w reklamówce – informuje RMF FM.

Śmierć na ringu. Dwóch bokserów zginęło po walkach na oficjalnej gali z ostatniej chwili
Śmierć na ringu. Dwóch bokserów zginęło po walkach na oficjalnej gali

Dwóch japońskich bokserów, Shigetoshi Kotari i Hiromasa Urakawa, zmarło w odstępie jednego dnia w wyniku obrażeń odniesionych podczas walk na tej samej gali. Obaj mieli po 28 lat.

Spotkanie Trump–Putin. Nowe doniesienia z Białego Domu z ostatniej chwili
Spotkanie Trump–Putin. Nowe doniesienia z Białego Domu

Jeden z urzędników Białego Domu poinformował, że prezydent USA Donald Trump jest gotowy zorganizować na Alasce trójstronny szczyt z udziałem prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełnskiego i przywódcy Rosji Władimira Putina – poinformowała w niedzielę agencja Reutera.

REKLAMA

Krzysztof Osiejuk: O stosowaniu lingwistyki, czyli o tym jak Phi-Phi została profesorem uniwersytetu

Mamy bowiem ową prof. dr hab. Monikę Adamczyk-Grabowską, zatrudnioną w Zakładzie Lingwistyki Stosowanej na lubelskim UMCS-ie i już tylko się zastanawiamy, jak ona tego dokonała. Każdy normalny odbierający świat człowiek pomyślałby sobie pewnie, że po wybryku, jaki ona odstawiła, jako osoba dopiero wchodząca w ów świat, gdyby jakimś udem znalazła zatrudnienie na uniwersytecie, to tylko po to, by już do końca życia prowadzić tam co najwyżej kiosk z drożdżówkami i pepsi. Tymczasem, jak widzimy, owa Fredzia Phi-Phi to był zaledwie początek wielkiej kariery.
 Krzysztof Osiejuk: O stosowaniu lingwistyki, czyli o tym jak Phi-Phi została profesorem uniwersytetu
/ okładka książki
          Wszyscy pewnie pamiętamy dawny dość już film, wyświetlany w Polsce pod tytułem „Wirujący seks”. A kiedy mówię, że „pewnie” i że „pamiętamy”, to wcale nie przez to, że mieliśmy do czynienia z jakimś wybitnym dziełem światowej kinematografii, lecz przez ów tytuł. Rzecz w tym, że w wersji oryginalnej film nosił tytuł „Dirty Dancing”, co pewnie by się lepiej na język polski tłumaczyło, jako taniec „wyuzdany”, „bezwstydny”, czy „nieprzyzwoity”, ale wydaje mi się – i wydawało mi się zawsze – że ów „wirujący seks” jest dość pomysłowy, a co najważniejsze jak najbardziej sensowny. Stało się jednak tak, że w powszechnej świadomości owo tłumaczenie zachowało się, jako największy tłumaczeniowy obciach III RP. Do dziś jest tak, że jeśli się dyskutuje na temat tłumaczeń tytułów filmów, a to stanowi ulubione zajęcie wszystkich pasjonatów języka angielskiego, ów „wirujący seks” znajduje się niezmiennie na pierwszym miejscu.
      Zaciekawiło mnie więc bardzo, kiedy wczoraj, w odpowiedzi na moje uwagi na temat tłumaczenia tytułu filmu Wernera Herzoga „Lo and Behold” jako „Lo i stało się”, parę osób natychmiast zareagowało informacją, że owo tłumaczenie, jest bardzo dobre, dlatego, że wspomniane „lo” występuje jako główna anegdota filmu Herzoga i w związku z tym w polskiej wersji ono musiało się znaleźć. Tym samym, ja się niepotrzebnie czepiam, bo tytuł „Lo i stało się” jest taki właśnie jak ma być, a jak ktoś tego nie łapie, to kiep.
     Pomyślałem więc, że oto nadszedł z dawna wyczekiwany czas, bym się więc zajął kultowym literackim przekładem, mniej więcej z tego samego okresu, co wspomniane „Dirty Dancing”, a mianowicie tak zwaną „Fredzią Phi-Phi”. Gdyby ktoś nie pamiętał, w czym rzecz, śpieszę wspomnieć, że w roku 1986 Wydawnictwo Lubelskie załatwiło sobie prawa do nowego tłumaczenia powieści A.A Milnego „Kubuś Puchatek” i robotę tę zleciło niejakiej Monice Adamczyk, dziś udzielającej się publicznie jako prof. dr hab. Monika Adamczyk-Grabowska w Zakładzie Lingwistyki Stosowanej na Uniwersytecie Marii Skłodowskiej w Lublinie, a wówczas zaledwie osobie ambitnej i z pretensjami. Owa Adamczyk siadła do pracy i na słynnym Kubusiu Puchatku dokonała rewolucji, przy której połączone siły Rewolucji Francuskiej i Wielkiej Rewolucji Październikowej spłonęłyby ze wstydu. Przede wszystkim, odkrywszy że imię Winnie jest zdrobnieniem żeńskiego imienia Winnifred, co na polski przekłada się, jako Winifreda, Kubuś automatycznie się zmienia we Fredzię, a to musi świadczyć o tym, że Puchatek to ani chłopczyk, ani dziewczynka, lecz transseksualista, lub, co bardziej prawdopodobne, klasyczny bigender. Co do Puchatka natomiast, zdaniem Adamczyk, owo „pooh”, stanowi klasyczne lekceważące „phichnięcie”, i stąd Fredzia Phi-Phi.
      Operacji, jakie Adamczyk przeprowadziła na tłumaczeniu Ireny Tuwim było oczywiście znacznie więcej, ja tylko może zwrócę uwagę na dwie, moim zdaniem najbardziej szokujące, a mianowicie na to, że Krzyś otrzymał imię Krzysztof Robin, no i że wszystkie zawarte w tekście Tuwim zdrobnienia zostały zastąpione przez zwykłe grube formy, a więc „balonik” stał się „balonem”, łapka” „łapą”, a „osiołek” „osłem”. A skoro już jesteśmy przy Kłapouszku, on też został przez Adamczyk przechrzczony na „Iijeę”.  Dlaczego tak? Gdy chodzi o Krzysia, sprawa jest prosta. Bohater Milnego miał na imię Christopher Robin, więc ma być Krzysztof Robin, a nie jakiś Krzyś, co do Kłapouchego natomiast, on w języku angielskim nosi imię Eeyore, co ma wyrażać głos wydawany przez osła, a więc po polsku będziemy mieli „Iijaa”. Co do zdrobnień, ich w tłumaczeniu Adamczyk nie ma, bo, jak ona sama tłumaczy w przedmowie, w tłumaczeniu Tuwim „pełno jest spieszczeń i zdrobnień, które nie występują w oryginale, a bohaterowie przemawiają językiem dziecinnym”, w związku z czym ów „balon” zamiast „balonika”, żeby było wiernie. Swoją drogą, mam nadzieję, że dziś po latach, kiedy Monika Adamczyk jest już profesorem, zdążyła zauważyć, że język angielski ma to do siebie, że pomijając parę wyrazów, takich jak „ringlet”, „starlet”, czy „droplet”, zdrobnienia nie tam występują i już.
      Ja bym jednak nie wchodził w szczegóły, lecz skupił się nad podstawowym pomysłem Adamczyk, czyli owym bigenderyzmem Puchatka. Otóż przede wszystkim należałoby nam sobie uświadomić, skąd się wziął sam pomysł na tę książeczkę. Otóż A.A. Milne miał pięcioletniego synka imieniem Christopher Robin, który z kolei miał całą kupę pluszaków, w tym królika, tygrysa, kangura, sowę, prosiaczka, no i naturalnie też pluszowego misia i to dla niego postanowił napisać tę książkę – o nim i o jego zabawkach. Ów zamysł zrealizowany jest do tego stopnia wiernie, że gdy rzucimy okiem na oryginalne zdjęcia z rodzinnego albumu rodziny Milne, zobaczymy dokładnie to co znamy z oryginalnych ilustracji Sheparda. A zatem powinniśmy wiedzieć i zapamiętać raz na zawsze, że to wszystko, co znajdujemy w książce, to autentyczny, cudownie realny świat realnie istniejącego dziecka.
      Ale popatrzmy na sam początek tej książeczki, gdzie wszystko zostaje wyjaśnione, a co rozpoczyna rozmowa między ojcem, a jego dzieckiem. Schodzi Krzyś na dół po schodach, ciągnie swojego misia za łapę, ten wali głową w schody, i rozpoczyna się rozmowa:
- Myślałem, że to chłopczyk.
- Bo to jest chłopczyk.
- Nie możesz więc go nazywać Winnie.
- Ja go tak nie nazywam.
- Przecież…
- On nazywa się Winnie-the-Pooh. Nie wiesz, co oznacza „the”?
      A ja tylko przypominam, że Autor rozmawia z pięcioletnim dzieckiem o przedimku określonym „the”. Za chwilę zresztą pada uwaga: „Nawet nie próbujcie tego zrozumieć”.
     I tu wydaje mi się, że Monika Adamczyk wzięła sobie tę radę bardzo do serca i uznała, że rozumieć nie trzeba. Rzecz tymczasem jest bardziej skomplikowana. Otóż mały Krzyś lubił bywać w londyńskim zoo, gdzie mieszkał sobie jego ulubiony zwierzak, sprowadzona z Kanady niedźwiedzica, na pamiątkę miasta Winnipeg, z którego pochodziła, nazwana imieniem Winnie. Krzyś ją tak ukochał, że, co naturalne, swojego pluszowego misia nazwał jej imieniem, a przyparty do muru przez swojego tatę w sprawie płci misia, odpowiedział, jak potrafił, zrzucając cała winę na owo nieszczęsne „the”. I na to przychodzi Monika Adamczyk i ogłasza przybycie jakiejś Fredzi.
     A zatem mamy pięcioletnie dziecko, całą kupę pluszowych zabawek i ów dziecięcy świat, no i ojca, który opowiada mu najważniejszą historię jego życia i jeśli tylko uważnie wczytamy się w tłumaczenie Ireny Tuwim, wszystko to zobaczymy, tyle że po polsku. Po polsku.
      No i znów, na to przychodzi to coś i zaczyna nam tłumaczyć, że choć „jest wiele fragmentów w tej książce, które mogą się wydać dziwne i niezgrabnie przełożone, są to zazwyczaj zabiegi mające na celu oddanie niezwykłego języka oryginału, który w niepowtarzalny sposób łączy cechy specyficzne dla mowy dziecka z elementami stanowiącymi parodię języka używanego przez niektórych dorosłych”.
      Ktoś się spyta, co mi strzeliło do głowy, by dziś się zajmować akurat tym starym wybrykiem pewnej pani, o którym pies z kulawą nogą dziś już nie pamięta. Otóż powody są dwa. Pierwszy to taki, że wprawdzie o Monice Adamczyk i jej tłumaczeniu z roku 1986 pamięta mało kto, natomiast ja bym chciał wiedzieć przede wszystkim, jak to się stało, że ona w tamtym czasie dostała zezwolenie władz na przemielenie – co z tego, że nieskuteczne? – klasycznego tłumaczenia Ireny Tuwim, no i oczywiście, jakie talenty doprowadziły tę kobietę do pozycji, którą ona zajmuje dziś w nowej Polsce? Drugi powód to ten, nawiązujący do tematu, którym ja osobiście żyję w tych daniach szczególnie żywo, a więc wszelkiego rodzaju nisz. Mamy bowiem ową prof. dr hab. Monikę Adamczyk-Grabowską, zatrudnioną w Zakładzie Lingwistyki Stosowanej na lubelskim UMCS-ie i już tylko się zastanawiamy, jak ona tego dokonała. Każdy normalny odbierający świat człowiek pomyślałby sobie pewnie, że po wybryku, jaki ona odstawiła, jako osoba dopiero wchodząca w ów świat, gdyby jakimś udem znalazła zatrudnienie na uniwersytecie, to tylko po to, by już do końca życia prowadzić tam co najwyżej kiosk z drożdżówkami i pepsi. Tymczasem, jak widzimy, owa Fredzia Phi-Phi to był zaledwie początek wielkiej kariery. Wprawdzie pewnie nie dokładnie takiej, jak ona sama sobie wymarzyła, ale przynajmniej na tyle poważnej, by nie trzeba było ukrywać panieńskiego nazwiska.
     Nie podejrzewam, by akurat prof. Adamczyk-Grabowska czytała ten tekst, ale kto wie, czy ktoś jej na niego nie zwróci uwagi, a zatem na tę okoliczność mam dla niej jeszcze coś ciekawego. Owo „pooh”, które dla Adamczyk stanowi wyraz lekceważenia, jest jednoznacznie wyjaśnione w tekście Milnego. Otóż, po wielogodzinnym wysiłku, kiedy to Kubuś Puchatek wisiał uczepiony balonika, nie potrafiąc ani się wznieść, ani zbliżyć do miodu, ani opaść na ziemię, przez cały tydzień, musiał chodzić z łapkami wyciągniętymi w górę. A kiedy przylatywała mucha i siadała mu na nosie, on ją mógł tylko odgonić, dmuchając. O tak: „pooh!” I stąd ta część imienia.
     I jeszcze coś. Ja tego wszystkiego się dowiedziałem, kiedy po raz pierwszy się zorientowałem, że „Kubuś Puchatek” to nie jest jeszcze jedna książeczka dla dzieci bez większego znaczenia, czyli dawno, dawno temu, znacznie przed tym, kiedy to Monice Adamczyk w 1986 roku zlecono tę dziwną robotę. I moim zdaniem to jest jedna z przyczyn, dla których ona dziś buduje niszę, a ja nie.
 
Jutro wyjeżdżam do Wrocławia, gdzie przez dwa dni na stoisku Kliniki Języka będę z Coryllusem czekał na Czytelników. Zapraszam wszystkich bardzo gorąco. Hala Ludowa, stoisko 95, sobota od 10 do 19 i niedziela, od 10 do 16. Czemu tak krótko? Czyżby Wrocław planował kolejną antyrządową demonstrację?
 


 

Polecane
Emerytury
Stażowe