Ks. Janusz Chyła: Słodkie jarzmo celibatu

Cieszę się, że obie moje sympatie założyły rodziny. Mam nadzieję, że są szczęśliwymi żonami i matkami.
W odpowiedzi na powołanie do kapłaństwa bałem się pójścia w nieznane. Największy lęk budziła perspektywa samotności. Jako ministrant przyglądałem się życiu księży. Wśród nich było wielu otwartych, radosnych duszpasterzy. Zastanawiało mnie jednak jak to jest możliwe, że to, czego ja się boję, nie czyni ich nieszczęśliwymi. Gdy zakończyłem dwuletni pobyt w wojsku nie wróciłem do służby przy ołtarzu jako ministrant. Uczestniczyłem wówczas w liturgii stojąc pod chórem. Ale wciąż towarzyszyła mi myśl, że kiedyś znów będę blisko ołtarza. Gdy miałem 24 lata znajomy ksiądz ofiarował mi dwie książki. Jedną był podręcznik do teologii dogmatycznej, a drugą książka o wychowaniu dzieci. Powiedział wówczas: „w końcu zdecyduj się, kim chcesz być”. Znał mnie dobrze i wiedział, że zmagam się z pytaniem o powołanie. Umówiliśmy się na spotkanie. Przedstawiłem wówczas wszystkie argumenty przeciwko temu, abym został księdzem. Na końcu rozmowy zadałem pytanie czy z moją historią i predyspozycjami mogę wstąpić do seminarium. Ucieszyłem się, gdy rozwiał moje wątpliwości. Ksiądz ten podczas mojej Mszy Prymicyjnej wygłosił kazanie. Po latach na jego srebrnym jubileuszu odwdzięczyłem się tym samym.
Dokumenty do seminarium złożyłem w południe pięknego słonecznego dnia 15 lipca 1992 roku. W sercu towarzyszyły mi zarazem lęk i ulga. Pomyślałem, że to koniec z poczuciem bezcelowo mijającego czasu. Oprócz rozstania na jakiś czas z rodziną i przyjaciółmi, sprzedałem samochód, odszedłem z pracy i zrezygnowałem z udziału w radzie miejskiej. Wszystko to było jak częściowe rozstawanie się z życiem. Ale ostatecznie takim, które nie syciło potrzeby sensu i celu. Wcześniejsze wyobrażenie o seminarium jako miejscu pobytu odrealnionych ludzi szybko minęło. Przekonałem się, że koledzy są z krwi i kości, a nie jakieś pięknoduchy unoszące się nad ziemią. To, co innych mogło gorszyć, mnie doświadczonego już jakąś historią życia, uspokajało. Normalni ludzie zmagający się z wadami od których i ja nie jestem wolny.
W czasie formacji seminaryjnej temat celibatu nie był zbyt często obecny. Czas mijał na sprawach bieżących, a nowe relacje przyjacielskie sprawiały, że dawne obawy straciły swoją siłę. Dużą pomocą w pogłębianiu i oczyszczaniu motywacji były dla mnie rekolekcje ignacjańskie, z których korzystałem w wakacje. Podczas medytacji starałem się konfrontować z różnymi pytaniami, w tym z próbą zakwestionowania Bożego pochodzenia pragnienia bycia księdzem. Uświadamiałem sobie, że celem życia nie jest kapłaństwo lecz Bóg, a moje subiektywne pragnienie musi być obiektywnie zweryfikowane przez Kościół. Pomocą w tym procesie było kierownictwo duchowe. Gdy zbliżał się czas ostatecznej decyzji, uważałem za uczciwe i wręcz konieczne, zadanie pytania o moją wolność wobec prawnego wymogu celibatu. Czy nie będę go ślubował tylko jako warunek przyjęcia święceń? A gdyby celibat nie był wymagany od kandydatów do prezbiteratu, czy także bym się na taką formę życia zdecydował? Otrzymałem łaskę pozytywnej odpowiedzi. Obecnie jako ksiądz z piętnastoletnim stażem, któremu wciąż towarzyszy fascynacja bycia na początku drogi, uważam, że to, co stanowiło powód odwlekania decyzji o wstąpieniu do seminarium, stało się błogosławieństwem. Moje przeżywanie celibatu nie jest jakimś szczególnym ciężarem. Zastanawiam się nieraz czy nie jestem egoistą, skoro w tym zakresie nie doświadczam krzyża.
Ludzie, których w kapłańskim życiu spotykam różnie reagują na celibat. Do pogłębiania jego znaczenia skłaniają mnie ich pytania, a nieraz wątpliwości i podważanie jego sensu. Szukam więc odpowiedzi i sam z nich korzystam. Niektórzy twierdzą, że celibat to gwałt na naturze.
Owszem jesteśmy z natury stworzeni do małżeństwa i rodzicielstwa. Ale przecież źródłem wszystkiego, nie wyłączając ludzkiej natury jest miłość. Jestem głęboko przekonany, że celibat jest zgodny z jej naturą. Miłość pochodząc z jednego źródła przejawia się w różnych formach. Ostatecznie jedynie ona może mnie zwolnić z obowiązku bycia mężem i naturalnym ojcem. Bez miłości i wolności celibat jest ciasnym gorsetem lub ucieczką przed trudami życia. Zarówno współczucie, jak i humorystycznie wyrażaną zazdrość wobec żyjących w celibacie, uważam za błędne postawy. Nie ma opozycji między małżeńską i kapłańską formą miłości. Zachodzi między nimi zależność. Kryzysy na obu drogach powołania również chodzą w parze. Negatywne mówienie o małżeństwie czy celibacie odczytuję jako brak akceptacji własnego powołania i niezrozumienie dla odmiennej drogi życia. Natomiast pochwała małżeństwa jest pochwałą celibatu i vice versa. Jako ksiądz potrzebuję rodzin i wiem, że one potrzebują mnie. Doświadczam tego jako prezbiter jednaj ze wspólnot neokatechumenalnych. Kontakt z nimi, znajomość problemów małżeńskich, zawodowych, wychowawczych, przy jednoczesnym odnajdywaniu sił by przygotowywać liturgię i głosić katechezy, uczy mnie realizmu i zawstydza. Z tego punktu widzenia życie w celibacie jest dużym komfortem. Ode mnie zależy czy wykorzystam go tylko dla siebie czy dla innych. Dlatego drażni mnie cierpiętnictwo, starokawalerskie użalanie się nad sobą, niektórych kleryków i księży.
Lubię szczerze mówić o doświadczeniu celibatu. Dlatego, że mogę mówić o ludziach, których Pan Bóg postawił na mojej drodze. Otrzymałem od Niego, jak obiecał, sto razy więcej niż z pozoru musiałem oddać. Bałem się samotności, a teraz niejednokrotnie jej potrzebuję. Poczucia ojcostwa doświadczałem w kontakcie z dziećmi i młodzieżą posługując przez trzy lata jako wikariusz w jednej z parafii. Niektórzy z nich proszą o błogosławieństwo ich małżeństw. Wyjątkowym doświadczeniem była niedawno rozmowa z jedną z par. Przyjechali do mnie, aby podzielić się radością z oczekiwania na narodzenie dziecka. Zaskoczyli mnie informacją, że jestem pierwszą osobą, która dowiedziała się, że będą rodzicami. Duchowa bliskość bywa większa od naturalnej.
Celibat według mnie otwiera nowe perspektywy. Mając rodzinę nie mógłbym wielu rzeczy robić w takiej wolności. Bez względu na porę dnia i nocy, mam możliwość spieszenia z pomocą, odbycia rozmowy czy wysłuchania spowiedzi. Celibat zdejmuje ze mnie ciężar troski o własną rodzinę. Być może nigdy nie będę musiał przelać krwi za wiarę, ale także przy takiej możliwości, to okoliczność pozwalająca na większą wolność. Nie pielęgnuję celibatu dla niego samego. Troszczę się o właściwą relację z Chrystusem poprzez modlitwę, medytację, lekturę, systematyczną spowiedź i przyjacielskie relacje zarówno z osobami duchownymi jak i świeckimi. Chrystus troszczy się o wszystko inne.
Nie mam prawa, i nie chcę być sędzią. Realistycznie patrząc na ludzkie historie nie wiem co mnie jeszcze w życiu spotka, ale księża, którzy z powodu kobiety odchodzą z kapłaństwa budzą we mnie smutek. Mam wątpliwości czy odnajdą pokój serca, za którym tęsknili. Czy cokolwiek jest w stanie zapełnić pustkę serca skoro nie odnaleźli tej możliwości w Chrystusie? Myślę, że niewłaściwy dystans wobec ludzi i niewłaściwa bliskość mogą prowadzić do podobnego zagubienia. Moje życie z doświadczeniem tęsknoty w sercu, nie mijającej u boku wspaniałej dziewczyny, przekonuje mnie, że gdybym się kiedyś w życiu pogubił, to wcześniej bym wrócił niż odszedł.