[Z Niemiec dla Tysola] Osiński: Po wyborach w Polsce niemieccy dziennikarze doznali dysonansu poznawczego
![[Z Niemiec dla Tysola] Osiński: Po wyborach w Polsce niemieccy dziennikarze doznali dysonansu poznawczego](https://www.tysol.pl/imgcache/750x530/c//zdj/zdjecie/38679.jpg)
Toteż w wielu powyborczych tekstach w niemieckiej prasie pobrzmiewają wciąż te same nuty, z których główną stanowi niezdolność większości redaktorów do pisania o polskim rządzie inaczej niż z pogardą. Prym w zaklinaniu nadwiślańskiej rzeczywistości nieprawdziwymi informacjami wiedzie redaktor tygodnika "Der Spiegel" Jan Puhl, który w przeszłości już nieraz utrzymywał, jakoby rządy PiS wyczerpywały znamiona "dyktatury".
"Po wygranej w 2015 r. Kaczyński w trybie pospiesznym przejął kontrolę nad sądownictwem, sięgając także po Trybunał Konstytucyjny. Jesienią 2019 r. dla Polaków nie ma to już większego znaczenia. Praworządność jest dla nich mniej warta niż 500 złotych dla dziecka"
- oburza się publicysta "Spiegla".
Choć z drugiej strony co można oczekiwać od dziennikarza, który w Adamie Michniku dostrzega niedościgniony wzór "polskiego patriotyzmu"? W artykule Puhla roi się przeto od przeinaczeń, nadużyć, fałszów i historycznych nonsensów. Klucz do sukcesu PiS widzi on przede wszystkim w zręcznym połączeniu haseł "nacjonalizm" i "sozjalizm". Tyle że w Niemczech, kraju autorów Holokaustu, słowo "nacjonalizm" przestało w dyskursie medialnym znaczyć cokolwiek poza ciężką obelgą.
Puhl o tym doskonale wie, dlatego celowo wprowadza czytelnika na mylne tory, świadomie dobierając słowa, które budzą w niemieckich uszach jednoznaczne skojarzenia. Analizując "drogi" Kaczyńskiego do serc jego elektoratu redaktor znanego tygodnika posiłkuje się nadto wypowiedziami minister technologii Jadwigi Emilewicz, która "pragnie odebrać liberałom Poznań":
"Jadwiga Emilewicz opowiada o szefie PiS wyłącznie w superlatywach, niewzruszenie wierząc w jego instynkt polityczny"
- pisze Puhl.
Niemiecki publicysta jest zdumiony, że minister Emilewicz dostrzega w Kaczyńskim "najmądrzejszego" lidera w Europie, przy czym pochodzące z angielskiego słowo "leader" zastępuje on świadomie złowróżbnym określeniem "Führer", tak jakby język niemiecki nie znał innych synonimów. Ale ta strategia wywołuje oczywiście zamierzony efekt, podkreślając tezę, jakoby prezes PiS był otoczony wianuszkiem lojalnych i bezmyślnych osób, dla których jest rozdawcą łask.
Artykuł Puhla spełnia więc wszystkie kanony prasowej sztuki "siania paniki" oraz wmawiania czytelnikom, że Polacy wybrali scenariusz najgorszy z możliwych. Prawdę mówiąc, gdyby jego materiał był zatytułowany "Dyktator z Żoliborza", szczególnie bym się nie zdziwił. Niemiec przedstawia szefa PiS jako bezwględnego polityka, który swoją władzę apodyktycznie narzuca, a wszelkie przeciwieństwa zakrzykuje, zastrasza lub pokonuje przymusem.
"W większości Polacy nie są ksenofobiczni i nietolerancyjni, ale Kaczyński zdobył głosy tych, którzy tacy są"
- orzeka redaktor "Spiegla".
Pan Puhl i stojące za nim elity medialne zdają się za grosz nie zrozumieć, że elektorat PiS jest bardzo zróżnicowany, a wyborcy postawili krzyżyk przy tym ugrupowaniu m.in. też dlatego, że redaktorzy jak on i sekundująca im polska opozycja wypisują od czterech lat wierutne bzdury. Zachodni "polonoznawcy" uparcie powtarzali zachowanie, które przynosiło im oklaski "salonów", acz zpomnieli, że zostało ono dostrzeżone przez polskich wyborców, także tych, którzy PiS bynajmniej sympatią nie darzą.
Grzegorz Schetyna oraz grająca mu medialna orkiestra zakładali (i niestety dalej zakładają), że wylewając na PiS wiadra kłamliwych pomyj, będą mogli liczyć na przyjazną dłoń Zachodu. I akurat to im się udało, tyle że rezultatem są topniejące słupki sondażowe w kraju i kolejne obroty spirali absurdu w zachodniej prasie.
"Katolickie i wielodzietne rodziny są dla Kaczyńskiego normalnością, a prezydenci większych miast oraz homoseksualiści Polakami 'gorszego sortu'"
- ustalił Puhl.
Publicysta hamburskiego tygodnika nie uznaje za potrzebne przypomnienie czytelnikowi, że Kaczyński mówiąc o "gorszym sorcie" nie miał na myśli mniejszości seksualnych, lecz opozycyjnych "donosicieli", którzy nie zauważywszy swojej targowickiej obłudy dostarczają niemieckim mediom dziesiątki propagandowych argumentów. Ale być może Puhl nie może o tym wspomnieć, bo najzwyczajniej tego nie "łapie". Niemniej podobne teksty, bezrefleksyjnie przepisywane z podręczników "totalnych", zdążyły już wygładzić wielu niemieckim czytelnikom zwoje mózgowe (w każdym razie w kontekście Polski).
"Teraz na celowniku PiS znajdą się prawdopodobnie niezależne media. Rząd zmusi zagranicznych inwestorów do sprzedaży swoich pakietów i rozszerzy wpływy w mediach"
- martwi się Puhl, jakby kompletnie nie zauważając, że w Niemczech wszystkie media głównego nurtu przemawiają dziwnym trafem "jednym głosem", a konkurenci są przez nie spychani do nisz.
Puhl nie wspomina, że skala obecności zagranicznych koncernów na polskim rynku medialnym jest nieadekwatna (w RFN byłaby niewyobrażalna), a zamierzona "repolonizacja" jedynie powrotem w koleiny europejskiej normalności. Miast tego autor straszy wytartymi frazesami o "tureckich klimatach" nad Wisłą, tak jakby dziennikarze "Gazety Wyborczej" redagowali dziś swoje partyjne biuletyny w celach więziennych.
Krótko przed wyborami Puhl zakładał, że PiS zwycięży wskutek niskiej frekwencji wyborczej lub ponownej porażki lewicy. Więc kiedy stało się już jasne, że partia Kaczyńskiego uzyskała historyczny wynik, frekwencja była zaś rekordowo wysoka, a co więcej nawet lewica dostała się do Sejmu, niemiecki publicysta musiał mieć niezły dysonans poznawczy. Dotąd jego analizy opierały się bowiem na przeświadczeniu, że w 2015 r. prawica wygrała "przypadkiem".
Po wyborach do Sejmu i Senatu płomienne salwy Puhla rzeczywiście nieco zelżały. Redaktor "Spiegla" upatruje teraz przyczyny sukcesu PiS w niemożności wykreowania przez opozycję lidera innego niż bijący rekordy niepopularności Schetyna.
"PiS jest dlatego tak silne, ponieważ opozycja jest chaotyczna, pozbawiona pewności siebie i nie ma żadnego programu"
- twierdzi Puhl.
O ile redaktor "Spiegla" podchodzi po wyborach do swoich pomyłek jednak z pewną dozą pokory, o tyle inni niemieccy redaktorzy już nawet nie próbują ocalić pozorów neutralności, zadbawszy w swoich gazetach o tradycyjny przepływ pomyj, nurzając i znieważając w nich rząd Zjednoczonej Prawicy.
"Zasady praworządności zostaną unieważnione, dojdzie do szczucia przeciwko mniejszościom, a krytycy, tak jak po zwycięstwie w 2015 r., będą nazywani 'wrogami narodu' i 'Polakami gorszego sortu'. UE będzie miała do czynienia z państwem autorytarnym lub quasi-autorytarnym, i to nie na zewnątrz, jak w przypadku Turcji, lecz w swoim własnym gronie"
- straszy Philipp Fritz.
Dlaczego korespondent "Die Welt" wprowadza czytelników w błąd? Mimo że w Sejmie znalazły się wszystkie komitety wyborcze, dowodząc, że wybory w Polsce są nadal solą w zupie europejskiej demokracji, Fritz z całą powagą insynuuje, jakby Polakom został narzucony "brutalny reżim", a Kaczyński nie zadowalał się niczym poza dyktaturą, po którą ostatecznie na pewno sięgnie. Czy niemiecki dziennikarz nie pojmuje, że polskim rodzinom żyje się po prostu lepiej, bo nie muszą już dokonywać cudów skrzętności, by na końcu miesiąca wiązać przysłowiowy koniec z końcem?
Zresztą skąd ma o tym wiedzieć? W jego wywodach znajdujemy wyraźny ślad propagandy rodzimej opozycji, niosący dla wizerunku Polski wiele spustoszeń. PO już dawno temu straciła kontakt ze społeczeństwem, a próby jego ponownego nawiązania (jak pokazują choćby żenujące występy Arłukowicza w Węgrowie bądź tramwajowe wycieczki Muchy) kończą się dla niej fatalnie. Politycy słusznie odrzuconej formacji po prostu zbyt długo byli zamknięci w światku własnych urojeń. Co chcemy zatem oczekiwać od zagranicznego redaktora, który tylko od nich odpisuje?
Posługując się kalkami redagowanymi przez opozycję i nie bacząc na problemy we własnym kraju, gdzie Żydzi ciągle nie mogą się czuć bezpiecznie w swoich synagogach, dziennikarz "Die Welt" pozwala sobie na nacechowane wielką pewnością siebie stwierdzenie, jakoby w Polsce istniały rządy "autorytarne", a UE będzie musiała się nastawić na "wyzwania, które mogą być poważniejsze niż brexit".
Jednakże nie wszystkie niemieckie media zajmują się tylko udowadnianiem z góry założonej tezy, że polski rząd "łamie konstytucję", a ulicami Warszawy "maszerują faszyści". Odpornością na elaboraty opozycji wykazują się z reguły gazety konserwatywne, które obawiają się wszelako dalszego "drążenia" podnoszonej przez PiS kwestii reparacji wojennych. Wysokonakładowy tabloid "Bild" pyta przeto w swoim powyborczym komentarzu:
"Czy polski rząd po swoim historycznym triumfie uderzy w nas 'reparacyjnym' młotem?"
Choć z drugiej strony znamienne, że nawet w umownie "konserwatywnej" gazecie jak "Frankfurter Allgemeine Zeitung" najmocniej artykułowanym rozczarowaniem jest "krucjata" rzadzących przeciwko "wczesnej seksualizacji w polskich szkołach".
"Pod płaszczykiem ochrony dzieci PiS chciałoby cofnąć czas i pozbawić ludzi wiedzy o seksie"
- czytamy we frankfurckim dzienniku, który przecież jeszcze nie tak dawno ze szczególną troską informował niemieckich konsumentów prasy o "grasujących" w Polsce "pedofilach".
Inaczej opisują "dobrą zmianę" z reguły niemieccy dziennikarze ekonomiczni. Śledzą bowiem liczby i statystyki, zadające kłam tezom autorów wyspecjalizowanych wyłącznie w kolportowaniu obelżywych "donosów".
"Dlaczego Warszawa jest sceptyczna wobec polityki Berlina? A no dlatego, że Niemcy nie mogą wyjść z roli pouczającego moralizatora, który wszystko wie lepiej. Kiedyś wkraczaliśmy do Polski w butach wojskowych, a dzisiaj w lewicowych sandałkach. Ale wyniosłość pozostała ta sama. Chyba jednak coś Polakom wyszło, skoro gospodarka jest w najlepszej kondycji od 1989 r."
- zastanawia się Wolfram Weimer, ekonomista i były redaktor naczelny konserwatywnego miesięcznika "Cicero".
Co przytomniejsi Niemcy na szczęście zauważają, że Polacy nie wybrali "oszołomów wartych co najwyżej wyśmiania", jak im przez cztery lata suflowali opozycjni krzykacze. Widzą, że premierem jest osoba obciążona wiedzą o gospodarce, a nie któryś z polityków skupiających się jedynie na dotrwaniu z nieuszczuploną popularnością do przejęcia unijnej konfitury.
Mimo to nie każdy niemiecki ekonomista ocenia kontynuację rządów PiS wyłącznie pozytywnie.
"Dobra koniunktura w Polsce świadczy o tym, że PiS niewątpliwie zasłużyło na zwycięstwo, ale ich patriotyzm gospodarczy może odstręczyć inwestorów zagranicznych - w tym także niemieckie firmy"
- ostrzega Mathias Brüggmann, publicysta dziennika ekonomicznego "Handelsblatt".
Jeśli odcedzimy androny czołowych niemieckich gazet od rzeczowych komentarzy, pozostaje stwierdzenie, że opozycja w postaci PO jest "skończona". Spore nadzieje wiążą zachodni publicyści z kolei ze zjednoczoną lewicą, która ich zdaniem sięgnie kiedyś po władzę. Dziennik "die tageszeitung" postawił kropkę nad "i" tekstem Gabriele Lesser, formułujacym tezę, że Grzegorz Schetyna "zakatrupił" swoją partię:
"Winę za sromotną klęskę PO ponosi nikt inny jak Schetyna, który oprócz swojego 'antypisowskiego' kursu nie miał wyborcom nic szczególnego do zaoferowania. Nie ma charyzmy, a swoje poglądy zmienia po każdym nowym sondażu. Powody do radości mają za to lewicowe partie, które powinny się w przyszłości skonsolidować"
- czytamy w "taz".
Krótko po wyborach można było rzeczywiście odnieść wrażenie, że mało zaszczytne zadanie zniesławiania Polski i obozu rządzącego na przejęli niereformowalni romantycy minionego ustroju. Marek Borowski wygłasza insynuacje o "skoku na Senat", Robert Biedroń fantazjuje o "prześladowaniach mniejszości seksualnych", Barbara Nowacka o "ujarzmianiu kobiet", a Włodzimierz Czarzasty o "Trybunale Stanu dla Zbigniewa Ziobry".
Należy się spodziewać, że przez następne cztery lata polska opozycja będzie za granicą dalej uprawiała swoją orgię bezmyślności i psuła dobre imię Polski. Ich poczucie "europejskiej wyższości" jest bowiem jedyną emocją scalającą ją jako polityczne plemię. Jako że w Polsce jest coraz mniej ludzi, z którymi mogą kultywować swoją pogardę dla "ciemnogrodu", kierującego się "najniższymi instynktami", szukają oparcia u "autorytetów" w Berlinie i Brukseli.
Tymczasem w jednej sprawie trudno nie przyznać niemieckim redaktorom racji. Obecny stan "totalnej" to główna wina Grzegorza Schetyny, który zlekceważył konkurentów po lewej stronie, pogrążywszy się w przekonaniu, że nikt poza nim nie ma dostępu do "antypisowskich" serc. Dzisiaj się okazuje, że dowodził swoim wojskiem nader nieudolnie, nie myśląc o coraz bardziej odsłanianych flankach.
Owszem, Schetyna próbował zepchnąć lewicę na ogon sondaży, odrzuciwszy sojusz z SLD oraz wchłaniając lewicowe przystawki jak Inicjatywa Polska, Zielonych i Nowoczesną. Tyle że owa strategia zakończyła się zupełną klapą: w Sejmie znaleźli się teraz zarówno lewicowi odszczepieńcy z KO, jak i niestrudzeni socjaliści ze zjednoczonej lewicy. Schetyna wyhodował sobie nowych "sojuszników", których poglądy odchodziły już słusznie w niepamięć. I to przede wszystkim oni będą do 2023 r. zdejmować swoim pieskom medialne kagańce, na szczęście dalej nie zauważając, że zmierzają tym samym ku ponownemu zebraniu wyborczych cięgów.
Wojciech Osiński