[wywiad] Magdalena Guziak-Nowak: edukacja seksualna jest potrzebna, ale...
![Szkoła/zdjęcie poglądowe [wywiad] Magdalena Guziak-Nowak: edukacja seksualna jest potrzebna, ale...](https://www.tysol.pl/imgcache/750x530/c/uploads/news/146879/17586522652663b7f8a86fd6adb463ac.jpg)
Co musisz wiedzieć:
- Magdalena Guziak-Nowak dyrektor ds. edukacji Polskiego Stowarzyszenia Obrońców Życia Człowieka; współautorka podręczników do wychowania do życia w rodzinie mówi o sporze o edukację seksualną w Polsce.;
- Zwraca uwagę na zmianę paradygmatu – odejście od wychowania w kontekście rodziny na rzecz ujęcia biologicznego – i pokazuje, jakie mogą być skutki takiego podejścia;
- Ekspertka odpowiada na pytanie o to, czy edukacja seksualna jest dzieciom w ogóle potrzebna i na ile zależy od osoby nauczyciela. Mówi także o tym, czego się w edukacji zdrowotnej obawiać i jaka może być alternatywa dla tego przedmiotu?
Czy potrzebna?
Anna Rasińska (KAI): Czy edukacja seksualna jest w ogóle potrzebna w polskiej szkole?
Magdalena Guziak-Nowak (dyrektor ds. edukacji Polskiego Stowarzyszenia Obrońców Życia Człowieka; współautorką podręczników do wychowania do życia w rodzinie): Seksualność jest piękna, więziotwórcza i bardzo ważna w życiu człowieka, dlatego edukacja seksualna (a najlepiej wychowanie seksualne) jest potrzebna, również w polskiej szkole. Szczególnie dla tych dzieci, których rodzice nie podejmują w domu takich ważnych, wrażliwych tematów. Spór, który od kilkunastu lat toczy się w Polsce, dotyczy nie samej obecności edukacji seksualnej, ale jej kształtu. Do tej pory obowiązywało wychowanie do życia w rodzinie (WDŻ) jako przedmiot fakultatywny. Realizowało ono tzw. model A edukacji seksualnej – typologię modeli A, B i C zaproponowała Amerykańska Akademia Pediatrii w 2004 roku. Model A, czyli "abstinent sex only education", zakładał wychowanie do wstrzemięźliwości seksualnej przed ślubem oraz do wierności jednemu partnerowi przez całe życie.
- Co się w takim razie zmienia w polskiej szkole wprowadzenie edukacji zdrowotnej i usunięcie WDŻ?
- Mamy do czynienia ze zmianą modelu edukacji seksualnej, a nie z jej wprowadzeniem od nowa. Władza zmienia model A na model B – edukację seksualną biologiczną. Skupia się ona na kwestiach zdrowotnych, technice współżycia, wyrywając sferę seksualną ze świata norm i wartości. To oznacza zmianę kontekstu, posługując się porównaniem dr. Zbigniewa Barcińskiego: wcześniej seksualność była w „koszyku rodzina”, podejmowano ten temat w odniesieniu do odpowiedzialności, miłości i życia rodzinnego. Teraz trafia do „koszyka zdrowie”, co daje młodzieży nowy punkt odniesienia.
W tym ujęciu warunkiem rozpoczęcia życia seksualnego staje się świadoma zgoda oraz zabezpieczenie przed chorobami przenoszonymi drogą płciową i przed ciążą. Można odnieść wrażenie, że dziecko poczęte w podstawie programowej pojawia się niemal tuż za chorobami przenoszonymi drogą płciową. Mamy nowy paradygmat dla rozmowy o seksualności w polskiej szkole.
Wszystko zależy od osoby nauczyciela?
- A może wszystko zależy od osoby nauczyciela? Co w sytuacji, gdy będzie to ktoś darzony zaufaniem, a dyrekcja zapewni, że realizuje własny program nauczania? Jak Pani ocenia taki przypadek?
- Takie myślenie jest bardzo naiwne i krótkowzroczne. Nawet jeśli ktoś ma poczucie, że w ten sposób ochroni dzieci przed treściami, które mogłyby naruszyć ich wrażliwość, to trzeba pamiętać, że edukacja zdrowotna będzie poddawana ewaluacji. Po pierwsze, Ministerstwo Edukacji Narodowej będzie patrzyło na statystyki. Jeśli dyrektor organizuje zajęcia z edukacji zdrowotnej – nawet w dobrej wierze – to automatycznie wzmacnia argumentację ministerstwa, które później może powiedzieć: „Skoro nawet szkoły katolickie prowadzą edukację zdrowotną, to powinna być obowiązkowa dla wszystkich uczniów”.
Po drugie, być może ewaluacja przybierze formę ankiet wśród uczniów, które przeprowadzą wizytatorzy z kuratoriów. Wystarczy zapytać ucznia, czy dowiedział się np. o operacjach zmiany płci, by sprawdzić, czy wymagane zagadnienia były poruszone na lekcjach. Myślenie „Będę nauczać z autorskiego programu” jest życzeniowe. Dyrektorowi wydaje się, że może o czymś zdecydować. Nie, już zdecydowano za niego.
Po trzecie, dziś można mieć zaufanego nauczyciela, ale jeśli przedmiot stanie się obligatoryjny, a podstawa programowa zachęca do zapraszania „zewnętrznych ekspertów”, to mogą się pojawić na lekcjach różni goście. Także tacy, których przekaz rodzicowi nie odpowiada.
I po czwarte, trzeba myśleć szerzej – nie tylko o dzieciach z „własnej” szkoły. Próby obchodzenia systemu mogą wydawać się sprytnym rozwiązaniem, ale to ma krótkie nogi. Jeśli ruszy machina biologicznej edukacji seksualnej, zatrzymanie jej będzie niezwykle trudne.
Może uratować życie?
- A co powiedziałaby Pani osobom, które uważają, że ten przedmiot może uratować komuś życie – np. dziecku zmagającemu się z myślami samobójczymi czy innymi problemami psychicznymi lub zdrowotnymi? Wiadomo, że nie każdy rodzic ma kompetencje, a bywają też tacy, którzy po prostu nie mają chęci czy czasu, by przekazywać taką wiedzę.
- Czy konieczne jest tworzenie nowego przedmiotu i wpisywanie go do siatki godzin, aby podejmować te trudne kwestie? Czy nie mogłyby być one realizowane choćby na godzinie wychowawczej albo w ramach szkolnego programu profilaktyczno-wychowawczego? Rodzice czasem zapominają, że mają realny wpływ na to, jakie treści profilaktyczne są przekazywane uczniom w danym roku szkolnym. Warto pamiętać, że we wrześniu dyrektor szkoły ma obowiązek przedstawić Radzie Rodziców program profilaktyczny i wychowawczy, a Rada powinna go zaopiniować. Jeśli rodzice dostrzegają w szkole konkretne problemy – np. zwiększoną liczbę stanów depresyjnych wśród uczniów, zjawisko nękania, stalkingu, cyberprzemocy, wykluczania z grup rówieśniczych czy też kłopoty związane z używaniem telefonów albo ściąganiem – mogą je zgłosić, a nauczyciele powinni takie tematy podejmować. Można też zorganizować zebranie rodziców z udziałem eksperta czy dodatkowe warsztaty dla młodzieży.
Za Pani pytaniem stoi założenie, że nauczyciel edukacji zdrowotnej będzie miał kompetencje, by profesjonalnie podjąć wszystkie te tematy. Ja nie jestem metodykiem nauczania, ale za specjalistami w tym zakresie powtarzam, że zasadniczym problemem z edukacją zdrowotną jest próba „zmieszczenia” w jednym nauczycielu kompetencji z bardzo odległych od siebie dziedzin. Nauczyciel ma być ekspertem od zdrowego odżywiania, higieny snu, uzależnień (od substancji psychoaktywnych i behawioralnych), ochrony klimatu, chorób przenoszonych drogą płciową, zdrowia psychicznego, profilaktyki wykorzystania seksualnego, zaburzeń tożsamości płciowej i pakietu genderowego. Czy mamy kilka tysięcy takich specjalistów, by do każdej szkoły trafiła kompetentna osoba?
- Tym bardziej, że ostateczna wersja podstawy programowej została opublikowana zaledwie pół roku temu, a kształcenie kadr do nowego przedmiotu wciąż trwa. Może łatwiej byłoby po prostu wzbogacić podstawy programowe innych przedmiotów o te elementy, skoro prowadzą je nauczyciele już w jakiś sposób związani z daną tematyką?
- Otóż to. Z mojej analizy wynika, że w podstawie programowej do edukacji zdrowotnej znalazło się 26 nowych wymagań edukacyjnych, które wcześniej nie były podejmowane. Nie uwzględniały ich obowiązujące dotąd podstawy programowe takich przedmiotów jak wychowanie do życia w rodzinie (choć to przedmiot fakultatywny), biologia, przyroda, edukacja dla bezpieczeństwa czy wychowanie fizyczne.
Można się zastanowić, czy 26 wymagań to dużo. Moim zdaniem to niewiele, by tworzyć zupełnie nowy przedmiot. Te treści można było rozdysponować do już istniejących podstaw programowych, zwłaszcza, że w ostatnich latach podstawy programowe były raczej „odchudzane”. Pamiętamy, że choćby rok temu z biologii usunięto treści dotyczące fizjologii cyklu miesiączkowego. Trudno mi zrozumieć, dlaczego z jednej strony pozbawia się dorastającą dziewczynę tak ważnych informacji o funkcjonowaniu jej ciała – wiedzy istotnej i pomocnej w świadomej trosce o zdrowie prokreacyjne – a w zamian proponuje się np. naukę o antykoncepcji hormonalnej.
Dlatego pojawia się wiele pytań i wątpliwości, które prowadzą mnie do wniosku, że chodzi tu o coś więcej niż tylko ochronę młodzieży przed wykorzystaniem seksualnym czy troskę o zdrowie psychiczne. Mam jednak wrażenie, że obecnie w instrumentalny sposób gra się na naszych emocjach, używając właśnie takich argumentów.
- Najstarszy kardynał kończy 100 lat
- Ewangelia na XXV Niedzielę Zwykłą z komentarzem [video]
- Denzel Washington: Decydujące znaczenie ma moja relacja z Bogiem, wszystko inne jest drugorzędne
- [Tylko u nas] Aleksandra Jakubiak OV: Uprzywilejowani
- Kościół wspomina dziś Świętego Ojca Pio
- Ojciec Pio we wspomnieniach Jana Pawła II
Czego się obawiać?
- Czyli o co tak naprawdę chodzi? Czego najbardziej należy się obawiać?
- Często słyszę pytanie: „Czy boisz się, że twoje dzieci dowiedzą się o osobach homoseksualnych, o możliwości zmiany płci, o agendzie ruchu LGBTQ, o tym, że w Polsce dokonuje się aborcji?”. Nie, tego się nie boję. Bo w domu rozmawiamy z dziećmi na takie tematy. Rozmawiamy jednak w taki sposób, który po pierwsze uwzględnia wartości i normy, jakie razem z mężem chcemy im przekazać. Dyskusja o tak wrażliwych sprawach to nie to samo, co tłumaczenie pierwiastków czy ułamków. Potrzebny jest kontekst – tak, aby dziecko zyskało nie tylko wiedzę, ale też wskazówkę, jak ma się w tym świecie odnaleźć.
Oprócz tego, jako matka najlepiej znam swoje dzieci i wiem, na jakim etapie rozwoju mogę podjąć z nimi określone tematy. Jeżdżąc po szkołach i prowadząc warsztaty, np. o inicjacji seksualnej wśród licealistów, widzę, jak bardzo ta grupa jest niejednorodna. Na jednej lekcji mam dziewczęta, które swoją postawą pokazują, że już dawno mają to doświadczenie za sobą, a w drugim rogu sali siedzą takie, które wciąż zachowują dziecięcą niewinność. Trzeba tu ogromnej ostrożności, by z pewnymi treściami nie pojawić się zbyt wcześnie. Po pierwsze dlatego, aby nie rozbudzać przedwcześnie sfery, na którą jeszcze jest czas. Po drugie – aby nie przekazywać wiedzy, która dla dziecka okaże się zbyt trudna do udźwignięcia. To wyzwanie dla rodziców i wychowawców: wyważyć, kiedy trzeba coś wyjaśnić wcześniej, a kiedy lepiej przyjąć postawę wyczekującą.
Dziś mogę wypisać dziecko z religii w dowolnym momencie, składając oświadczenie, że od następnej lekcji nie będzie uczestniczyło w zajęciach. W przypadku edukacji zdrowotnej nie mam takiej możliwości. Co więcej, widzimy zaangażowanie całego aparatu państwowego – nawet wojewódzcy inspektorzy sanepidu wysyłają do szkół pisma zachęcające, by młodzież brała udział w tych zajęciach. W przypadku wychowania do życia w rodzinie nie mieliśmy do czynienia z taką presją. Mam wrażenie, że wszystko jest podporządkowane temu, by jak największa liczba uczniów uczestniczyła w edukacji zdrowotnej. Mało brakowało, a przedmiot byłby obowiązkowy. To dzięki masowym protestom i ogromnej pracy środowisk prorodzinnych udało się doprowadzić do tego, że ostatecznie stał się fakultatywny. Dlatego naprawdę – nie podbijajmy im statystyk.
Co zamiast edukacji zdrowotnej?
- A co w takim razie powinno się pojawić zamiast edukacji zdrowotnej? Powrót do WDŻ czy coś zupełnie nowego?
- Widziałabym rewizję i odświeżenie podstawy programowej do wychowania do życia w rodzinie. Ten przedmiot naprawdę proponował młodzieży wieloaspektowe kształcenie. Uczniowie mogli dowiedzieć się nie tylko o zdrowym odżywianiu, sporcie czy higienie snu, ale także o empatii, cyberuzależnieniach, uzależnieniach behawioralnych i od substancji psychoaktywnych. Podstawa programowa WDŻ z 2017 roku zdecydowanie wymagałaby aktualizacji, bo pojawiają się nowe wyzwania. Myślę, że takie rozwiązanie byłoby dla polskich uczniów najlepsze. Bylibyśmy „na bieżąco” ze światem, który zmienia się na naszych oczach. Tego nie trzeba się bać! Ale te ważne rozmowy zostałyby w „koszyku rodzina”.
Nie mamy przymusu wiary, a to znaczy, że nie wszyscy rodzice muszą rozmawiać z dziećmi o seksualności w oparciu o Dekalog. Szanuję to. Jednak czy nie zgodzimy się ze stwierdzeniem, także w gronie osób niewierzących, że najlepszą przestrzenią dla rozwijania relacji seksualnej jest trwały związek oparty na solidnych fundamentach?
Seks a rodzina
- To wydaje się szczególnie potrzebne dziś, gdy zmagamy się z kryzysem demograficznym, a państwu powinno zależeć, by sfera seksualna nie była oderwana od małżeństwa i rodziny, które zapewniają najlepszy rozwój dzieci i naturalnie prowadzą do potomstwa.
- Tak, spotkałam się z określeniem – uproszczonym, ale oddającym istotę rzeczy – że w podstawie programowej edukacji zdrowotnej seks traktuje się podobnie jak sport. Chodzi o to, że przedstawia się go jako coś oczywistego i naturalnego, wręcz jako nowe prawo człowieka - każdy ma mieć możliwość niczym nieograniczonej ekspresji seksualnej. Tylko że trzeba zapytać, jakie są konsekwencje takiego podejścia.
Nie musimy prowadzić teoretycznych rozważań – wystarczy spojrzeć na doświadczenia krajów zachodnich, które wprowadziły taki model edukacji seksualnej. Tam młodzież dużo wcześniej rozpoczyna współżycie niż w Polsce. W oficjalnych statystykach widać też wyższe wskaźniki ciąż, aborcji i powtórnych aborcji wśród nastolatek. Nie chcę tego dla swoich córek. I uważam, że to raczej Zachód powinien brać przykład z Polski, a nie odwrotnie.
Do 25 września można wypisać dziecko z edukacji zdrowotnej. Zachęcam do tego. Ale trzeba dać naszym dzieciom coś w zamian – rozmowy o miłości i seksualności w naszych domach.
rozmawiała Anna Rasińska, ar