Marcin Królik: Ludzka twarz mordercy
Chociaż stopień zawikłania moich myśli chyba i tak nie dorównuje zapętleniu, jakim wykazał się Adam Bodnar. Oto bowiem nasz wspaniały, obdarzony sercem po odpowiedniej stronie RPO upomniał się o godność domniemanego dzieciobójcy, przy okazji wywołując medialną burzę. A warto odnotować, że ciut wcześniej w podobny rejestr uderzyła Maria Nurowska - prozaiczka spełniona i doceniona - która to, zapewne pod natchnieniem nawiedzającego ją co jakiś czas ducha Oriany Fallaci, zasugerowała, iż Jakub A mógł się przyznać do zbrodni pod wpływem tortur. Tak jak niegdyś Tomasz Komenda. Wtedy sukcesu potrzebował Lech Kaczyński, teraz sukces odtrąbił Zbigniew Ziobro. Przypadek?
Oczywiście oboje nie mieli najmniejszych zastrzeżeń, kiedy policja zatrzasnęła kajdanki zespolone na członkach Stefana W - mordercy prezydenta Pawła Adamowicza. A przynajmniej mnie o takiej reakcji nic nie wiadomo. Ale sami Państwo rozumieją, jak jest. W Polsce A. D. 2019 ogromnie wiele zależy od kontekstu. Jeżeli trafia się okazja do walnięcia w "opresyjne państwo PiS", po prostu grzechem byłoby z niej nie skorzystać, prawda? Wszyscy doskonale znają reguły tej knajackiej gry i nikomu zanadto nie zależy na ich zmienieniu. Stara dobra strategia kopania w klatkę nigdy nie zawodzi. Zwłaszcza teraz, w roku wyborczym.
Oczywiście w myśl tej doskonale sprawdzonej logiki druga strona nie pozostała dłużna i błyskawicznie wyciągnęła sprawę nieletniego syna Bodnara, który wedle ustaleń dziennikarzy portalu TVP.info miał jakoby wyłudzać od rówieśników pieniądze, grożąc im nożem. Wniosek byłby więc taki, że pomijając lewicowe inklinacje pana rzecznika, dające o sobie co i rusz znać, wpływ na jego opinię w tej sprawie miałaby sytuacja osobista. Żadne to odkrycie, że prywatne perypetie oddziałują na światopogląd. Na pewno potwierdziłby to pewien niegdyś zażarcie prawicowy publicysta, który obecnie funkcjonuje w charakterze cyngla przeciwnego obozu.
Ja nie jestem zwolennikiem babrania się w prywatnych sprawach. No, może za wyjątkiem niektórych pisarzy, co do których wiadomo, że istnieją silne związki między ich biografią i twórczością. Poza tym trudno mi oprzeć się wrażeniu, że tu mimo wszystko bardziej chodzi o politykę - o to, że pan Bodnar, podobnie zresztą jak wspomniana wcześniej pani Nurowska, nawet nie próbuje maskować swojej przynależności do zoologicznego antypisu. No bo niby gdzie, do cholery, był, kiedy to łódzka sędzina upokarzała niepełnosprawnego, każąc mu się czołgać? Tylko że o ile Nurowskiej wolno - co najwyżej straci resztki reputacji - o tyle jemu jako reprezentantowi całego społeczeństwa chyba nie za bardzo.
Tylko rodziny tej dziewczynki żal. Nie dość, że przeżyli tragedię, to jeszcze brutalnie przekonali się, jak łatwo w Polsce A. D. 2019 absolutnie wszystko przekuć w polityczną awanturę i okazję do walenia we własne państwo tylko dlatego, że akurat rządzą nim nie ci, co w mniemaniu Nurowskiej i całej reszty naszych zakompleksionych pseudo-elitek powinni. Jak myśmy, psiakrew, do tego punktu doszli? W którym momencie źle skręciliśmy? Coraz częściej zadaję sobie to pytanie, szukając winy też w sobie. No tak, ale robi mi się tu kolejna jeremiada o polskim piekiełku, z której jak zwykle nic nie wyniknie. Przenieśmy ten wywód na nieco szerszy plan.
Bo jednak wypada zauważyć, że obrona pogwałconej czci Jakuba A przez Adama Bodnara wpisuje się w charakterystyczny trend zachodniej cywilizacji. Jest to mianowicie relatywizowanie podstawowych kategorii dobra i zła poprzez "uczłowieczanie" zbrodniarzy. Mogliśmy to w szczególnie bulwersującej odsłonie obserwować na przykładzie Andersa Breivika. Przecieraliśmy oczy ze zdumienia, słysząc o jego komfortowej jednoosobowej celi czy jego udrękach, kiedy ośmielono się odciąć go od Internetu. Pamiętamy jego bezczelność na sali sądowej, gdy pozwał Norwegię za rzekome naruszenie jego praw człowieka.
No ale to przecież oświecona, nowoczesna Skandynawia - lider postępu. Tu nawet masowy morderca ma swoje prawa, a kiedy tupnie nóżką, państwo się przed nim ukorzy. Czy w takiej sytuacji można się dziwić, że nawet swojsko czerstwy Rafał Gaweł szuka tam ochrony przed pisowskim totalniactwem? I na tę okoliczność nawet w członka represjonowanej społeczności LGBT się przedzierzgnął. Wszak jego nowa ojczyzna złego słowa mu nie powie, żadnych krępujących pytań nie zada. Bo człowiek jest dobry z natury - to tylko zły, opresyjny system go wypacza. Trzeba więc stworzyć mu takie warunki, żeby do stanu owej pierwotnej niewinności czym prędzej powrócił.
Podobne tendencje od dawna ugruntowuje też kultura masowa. Na przykład bardzo często w filmach lub powieściach o seryjnych mordercach możemy się spotkać z próbami tłumaczenia ich przestępstw trudnym dzieciństwem. A wręcz pojawiają się produkcje - takie jak serialowy "Hannibal" czy "Dexter" - w których historia została zbudowana tak, by odbiorca sympatyzował z czarnym charakterem. Mało tego: postaci zwyrodnialców - czy to fikcyjnych, czy prawdziwych, takich jak Ted Bundy albo Ed Gein - są bardzo często lansowane na swoistych mrocznych idoli zbiorowej wyobraźni, wytwarza się wokół nich dziwaczny kult.
Za jeden z jego najnowszych przykładów można uznać upiorną celebrację pięćdziesięciolecia krwawej rzeźni dokonanej przez bandę Charlesa Mansona w domu Romana Polańskiego. Wpasowuje się w nią choćby najnowszy film Quentina Tarantino "Pewnego razu w Hollywood", który niebawem będziemy mogli podziwiać w polskich kinach. Niedawno z wielką pompą reklamowano dwie książki reporterskie poświęcone tej potwornej masakrze - w tym jedną skupiającą się na ludzkich twarzach należących do Rodziny kobiet, na których zgłębianiu autorka miała rzekomo spędzić dwadzieścia lat. I po co nam to? Co niby mielibyśmy z tego wynieść?
A skoro już jesteśmy przy popkulturze, to przypomina mi się taka scena z nakręconej w połowie lat 80 pierwszej ekranizacji "Czerwonego smoka" Thomasa Harrisa. Will Graham i Jack Crawford starają się przewidzieć następny ruch mordercy rodzin nazywanego Szczerbatą Lalą. W pewnej chwili Will mówi, że żal mu nieszczęśliwego, skrzywdzonego dziecka, którym Szczerbata Lala był, nim zaczął zabijać, ale dorosłemu powinno się rozwalić łeb. Mam dziwne przeczucie, że dziś taki tekst by nie przeszedł. Dziś gliniarze zapewne jeszcze by przepraszali, że muszą zwyrola unieszkodliwić. Bo przecież on na pewno był dobry. Może gdyby mu hipoterapię zafundować?
Nawiasem mówiąc, jest też anegdota dotycząca Scotta Glenna, który w ramach przygotowania do roli Jacka Crawforda w "Milczeniu owiec" udał się na konsultację do sekcji behawioralnej FBI w Quantico. John E. Douglas, pionier profilowania kryminalnego, wspomina w swojej książce "Mindhunter", że Glenn był wówczas typowym amerykańskim liberałem, potępiającym brutalność policji i karę śmierci. Douglas puścił mu nagranie, na którym dwóch zwyrodnialców torturowało w furgonetce porwaną przez siebie szesnastolatkę. Glenn podobno się rozpłakał, a z Quantico wyjechał jako zdeklarowany zwolennik kary śmierci.
Nie chodzi mi, rzecz jasna, o to, żeby popadać w aż tak radykalne kontrasty. Owszem, każdy człowiek posiada godność. Przestępca, który z premedytacją zadał bezbronnemu dziecku kilkadziesiąt ciosów nożem, też. Tej godności - jak wierzy Kościół - nic nie jest w stanie go pozbawić. Być może uznawanie jej to nasze zwycięstwo nad diabłem. Niestety współczesny, niezakorzeniony w metafizyce humanizm łatwo ją wypacza. W efekcie, w imię szczytnych ideałów, dochodzi do pomieszania dobrego i złego. A gdy jeszcze wmiesza się polityka…
Marcin Królik