[Reportaż] Bite, poddawane upokarzającym zabiegom niemieckie dzieci. Powojenne kariery nazistowskich psychiatrów dziecięcych

Dzieci w kaftanach bezpieczeństwa, bite, maltretowane, poddawane upokarzającym zabiegom i zamykane w izolatkach. Tego typu praktyki w dziecięcych zakładach psychiatrycznych w Trzeciej Rzeszy miały „podbudować” kruszący się hitlerowski zamordyzm. Niestety wielu z tych niemieckich zwyrodnialców „praktykowało” jeszcze w latach 70. XX wieku.
Smutna dziewczynka. Ilustracja poglądowa [Reportaż] Bite, poddawane upokarzającym zabiegom niemieckie dzieci. Powojenne kariery nazistowskich psychiatrów dziecięcych
Smutna dziewczynka. Ilustracja poglądowa / Pixabay.com

Stojąc przed opustoszałym szpitalem Hesterberg, Wolfgang sprawia wrażenie rozmówcy skłonnego do żartów, milknie jednak, gdy jego wzrok pada na drugie piętro budynku. – Tam na górze były łazienki z wannami – mówi po dłuższym czasie. – Kiedy byłem niesforny, ubierano mnie w kaftan bezpieczeństwa i trzymano mi głowę pod wodą. Procedurę powtarzano kilkakrotnie, nawet gdy już się uspokoiłem. Do wykonania kary przystępowała z reguły starsza pani, podkreślająca za każdym razem, że jeszcze kilka lat wcześniej podobne igraszki nie uszłyby mi na sucho. 

Wolfgang trafił do oddziału dziecięcego Kliniki Psychiatrycznej Hesterberg w Szlezwiku w 1961 r., mając dziewięć lat. Diagnoza: skrajna nadpobudliwość. Dziś wiemy, że została wystawiona z pogardą dla faktów, chłopiec był niemal zupełnie zdrowy. Nieodwołalny wyrok psychiatry stał się dla niego początkiem piekła na ziemi. Przez trzy lata Wolfgang był systematycznie bity i poddawany torturom. W dziecięce serce zapadły obrazy przemocy – z tej traumy 70-letni dziś emeryt wciąż się nie otrząsnął. Obecnie gmach kliniki stoi pusty, okna zabite są deskami. Za pozwoleniem administratora można jednak wejść do środka.

Czytaj również: Incydent podczas spotkania Premiera z mieszkańcami Świdnika. Są zatrzymani

Morawiecki: Chcę powiedzieć Zełenskiemu, żeby nigdy więcej nie obrażał Polaków

 

Przeklęta jadalnia

Na drugim piętrze nie ma już ani łóżek, do których przywiązywano dzieci, ani szafek z lekami uspokajającymi. Dzwonek w izolatce od dawna nie działa, w podłodze stołówki zieją dziury. Pierwotną funkcję budynku przypominają kolorowe rysunki na ścianach. Ale dla Wolfganga pomieszczenia te nie są puste. Niemiec porusza się niepewnym krokiem po korytarzu, zaglądając to tu, to tam i udzielając co najwyżej zdawkowych informacji o wcześniejszym wyglądzie sal. Lawinę wspomnień, tak bolesnych, że przełamują milczenie, uruchamia jadalnia. W tym miejscu Wolfgang doznał największych upokorzeń. 

Tu zmuszano mnie co najmniej raz w tygodniu do zjedzenia własnych wymiocin, zawsze gdy podawano zupę mleczną 

– mówi. 

Pielęgniarzom nie przeszła przez głowę myśl, że dzieciak może mieć alergię na mleko. Zakładano, że „gówniarz nie chce jeść obiadu”, i demonstrowano na jego przykładzie, co może spotkać tych, którzy nie gustują w szpitalnym menu.

Traktowali nas jak więźniów, byliśmy zdani na łaskę i niełaskę pielęgniarzy. Takiej terapii nie życzę nikomu 

– opowiada kilończyk. 

Od wielu lat Wolfgang dokłada starań, aby świat dowiedział się o cierpieniach młodych pacjentów ze szpitala psychiatrycznego w Szlezwiku. Skierował kiedyś nawet petycję do Bundestagu, ale nie doczekał się ani reakcji rządzących, ani jakiegokolwiek odszkodowania. Podczas trzyletniego pobytu w klinice Hesterberg nie mógł chodzić do szkoły, kazano mu za to wykonywać pracę przeznaczoną dla dorosłych. Jego przypadek nie jest odosobniony. Z ustaleń badających tę sprawę publicystów dziennikarzy wynika, że jeszcze 25 lat po wojnie w niemieckich zakładach psychiatrycznych „leczono” ponad 15 tysięcy zdrowych dzieci. Po wyznaniach Wolfganga zgłosili się inni pacjenci szpitala w Szlezwiku. 

Do dziś nie mogę o tym zapomnieć. Opiekunowie byli świadomi bezkarności i korzystali z niej. Z czasem urozmaicali swoje metody, dzieciom stawiającym opór kazali godzinami klęczeć. Niektóre traciły przytomność 

– opowiada 72-letnia Birgit, która w szlezwickim psychiatryku przebywała 16 lat. 

Wkrótce odezwały się kolejne ofiary z niemal wszystkich krajów związkowych, szczególnie jednak z Nadrenii Północnej-Westfalii, gdzie znajduje się działająca do dziś klinika Jugendpsychiatrie Marsberg. Szpitale w Szlezwiku i Marsbergu uchodziły w Trzeciej Rzeszy za kuźnie „skutecznych” pielęgniarzy. Koniec wojny nie pozbawił ich miejsc pracy. Mogli w dalszym ciągu sięgać po metody wypróbowane w latach wcześniejszych. 

Jednym z nich był lekarz Johannes Krey, który jeszcze po wojnie „praktykował” w Szlezwiku. Był jednym z tych, którzy wcześniej zapoczątkowali falę prześladowań, znaną pod kryptonimem „Akcja T4”, w ramach której zamordowano tysiące dzieci. Kilku podobnych „medyków” cieszyło się jeszcze po wojnie uznaniem wśród dietetyków, gdyż odkryli metodę, za pomocą której pozbawiano żywność jej najistotniejszych wartości. Uwadze ogółu umknął jednak fakt, że wprowadzono ją najpierw w ramach programu zagładzania dzieci. „Akcja T4” była kolejnym dowodem na to, że nazizm był ideologią lewicową, jako że odpowiadali za nią między innymi ci sami ludzie, którzy domagali się wówczas legalizacji aborcji. Szacuje się, że w wyniku operacji zamordowanych zostało około 300 tysięcy osób. Niemcy przeprowadzali ją także na terytorium okupowanej Polski. Najbardziej brutalnej zbrodni dopuścili się w szpitalu w Świeciu nad Wisłą, gdzie zabili około 120 polskich dzieci zastrzykami z fenolu.

 

Zastrzyk przez spodnie

Szlezwik, 2023 rok. Tylko nieliczne ofiary zaznaczają, że po wojnie rodzice chcieli się ich pozbyć. Częściej opowiadają o wizytach u lekarzy pierwszego kontaktu i przymusowych skierowaniach do klinik psychiatrycznych, na co rodzice częstokroć nie mieli już wpływu. Peter Schruth, prawnik z Magdeburga, przyjrzał się biografiom młodych pacjentów z lat 50. i 60. XX wieku, rzekomo odbiegających od norm społecznych. Według niego, w orbicie zainteresowania lekarzy w RFN mogły się wówczas znaleźć nawet dzieci samotnych matek. 

Często zabierano dzieci matkom, które same je wychowywały. Czasem wystarczyła zwykła nagana w szkole, by „zatroszczyć się” o ich zdrowie 

– tłumaczy Schruth.

Podobny los spotkał Horsta z Oldenburga. Pod koniec lat 50. mieszkał z rodzicami w jednym z ośrodków dla bezdomnych, którymi pokryła Dolną Saksonię powojenna nędza. Nie zasługiwał bynajmniej na odznakę wzorowego ucznia. Do zakładu psychiatrycznego w Marsbergu trafił z kilku powodów. Jednym z nich była jego przekora. Tylko raz w życiu dopuścił się kradzieży, ale czyn ten zadecydował o skierowaniu do szpitala. Miał wtedy 14 lat, ze skutkami pobytu w nim zmaga się jeszcze ponad pół wieku później. 

Kiedy żona zamyka drzwi w sypialni, wstaję i je otwieram. Zamknięte drzwi wywołują u mnie panikę, od czasu gdy przesiadywałem w „bunkrze” 

– wyznaje Horst. 

„Bunkier” to izolatka w marsberskiej klinice. Niemal codziennie podawano Horstowi leki uspokajające, których nazwy po tylu latach wciąż nawiedzają go w koszmarach. „Niezależnie od leku efekt był zawsze ten sam, skurcze i kolki” – wspomina. Wszelki sprzeciw i bunt były daremne. Jeśli chłopiec wzdragał się przed braniem tabletek, w mig zjawiała się piątka opiekunów. „Zastrzyk aplikowali przez spodnie, nawet ich nie zdejmowali” – mówi. 

Charakterystyczne jest, że w latach 50. Jugendpsychiatrie Marsberg (wówczas jeszcze pod nazwą St. Johannesstift) pękała w szwach, w zakładzie przebywało ponad 1,1 tys. dzieci. Dopiero pół wieku później okazuje się, że co najmniej połowa nie miała żadnych zaburzeń psychicznych. Te informacje wynikają zresztą z kart chorych, co zaświadcza również zarząd kliniki. „Prawo do integralności fizycznej było najwidoczniej ograniczone” – potwierdza Michaela Vornholt z LWL-Klinik Marsberg. Wtóruje jej Peter Schruth, utrzymując, że lista błędów i zaniechań była znacznie dłuższa. 

Nad całą tą sprawą unosi się widmo nierozliczonej przeszłości, nie tylko w służbie zdrowia, ale przede wszystkim w samorządach 

– wskazuje prawnik. 

Jak podkreśla, przepisy zawarte w ustawie zasadniczej powojennej RFN zostały w tych klinikach kompletnie zignorowane. Stawiane diagnozy powinny podlegać regularnej kontroli, lecz nic takiego nie miało miejsca. Brak powtórnej weryfikacji jest głównym powodem zapomnienia o losach tych dzieci. Nikt więc nie mógł się zainteresować diagnozą Wolfganga. Podobnie jak Horst był on latami bity i zamykany w izolatce. 

To byli sadyści spasieni na ludzkiej krzywdzie. Tu, w rogu, stała tylko stara prycza, poza tym nic nie było, nawet ubikacji. Do załatwiania się mieliśmy jedynie małe wiadro

– piekli się Wolfgang, stojąc w pustej już celi.

Najbardziej zżyma się na to, że nie mógł chodzić do szkoły, choć mówi, że miał szczęście, bo przebywał tu „zaledwie” trzy lata. Niektórzy siedzieli po 15 lat. Zanim tu trafili, byli zdrowi, umieli czytać i pisać, a dziś czują się jak ludzkie wraki. Cierpienia zadane w klinice Hesterberg nie tylko odbiły się na ich zdrowiu, lecz miały też wpływ na późniejszą pozycję społeczną i zawodową. Bez wykształcenia wielu pacjentów miało trudności ze znalezieniem pracy. 

 

Dziecięca przekora

Obecnie Wolfgang jest na emeryturze, ale – jak sam twierdzi – bez dodatkowego zasiłku by nie przeżył. 

Gdyby wsadzono mnie choćby do domu dziecka, miałbym dziś sutą odprawę, jednak pobyt w zakładzie psychiatrycznym przekreśla wszystkie przywileje, także w sensie prawnym. Pieczątka idioty stygmatyzuje na całe życie

– utrzymuje.

Na szczęście jego dziecięca przekorność znów daje o sobie znać. On i inne ofiary mówią dziś głośno o swoich przeżyciach. Rządzący w Kilonii i Düsseldorfie zaś z niechęcią o tym wspominają. To podejście może o tyle zdumiewać, że lokalne władze nadzorowały działalność klinik psychiatrycznych i współodpowiadają za wykroczenia służb pielęgniarskich, które po drugiej wojnie światowej jeszcze przez trzy dekady stosowały nazistowskie metody.

Zdaniem ekspertów, politycy doskonale wiedzą, że w ten sposób otworzyliby puszkę Pandory. Już w latach 70. wpływały bowiem do regionalnych rządów w Szlezwiku-Holsztynie i Nadrenii Północnej-Westfalii pierwsze skargi dotyczące przemocy we wspomnianych szpitalach.

Takie czyny się nie przedawniają. Władze milczą, bo ponoszą za nie odpowiedzialność. Częściowo nawet do tego się przyznały, tym bardziej kuriozalna jest ich niechęć do wypłacenia odszkodowań 

– uważa Schruth.

Wolfgang i Horst już dawno pogodzili się z tym, że nie uzyskają rekompensat. Ich nadzieje nie opierają się na naiwnych oczekiwaniach pomocy finansowej. 

Pieniądze nie przywrócą nam zdrowia. Pragnąłbym jedynie, żeby wszyscy się o tym dowiedzieli, dostali relację z pierwszej ręki, bez żadnych wygładzeń. Nie z żądzy zemsty, ale ku przestrodze. Uważano nas za idiotów, zarówno wtedy, jak i dziś

– mówi Wolfgang.

Po pobieżnym przejrzeniu wielu tekstów, napisanych już po 1945 roku, można wysnuć wniosek, że cała niemiecka historiografia opiera się na dowodzeniu, iż Adolf Hitler był „pojedynczym wariatem”, a jego rodacy wyciągnęli stosowne wnioski z przeszłości. Otóż nie, to nie pierwsze przykłady nasilających się starań tuszowania nierozliczonych rozdziałów okresu drugiej wojny światowej. Polacy o tym zresztą doskonale wiedzą. Dodatkowy niepokój musi budzić to, że niemieckie władze nie wypłacają odszkodowań nawet własnym rodakom, a co dopiero podbitym narodom.

Wojciech Osiński

[Autor jest korespondentem Polskiego Radia w Berlinie]
 


 

POLECANE
NFZ wydał ważny komunikat z ostatniej chwili
NFZ wydał ważny komunikat

Narodowy Fundusz Zdrowia wydał pilny komunikat. Do instytucji docierają kolejne sygnały o próbach wyłudzeń, w których oszuści podszywają się pod NFZ. Fałszywe SMS-y i e-maile mają nakłaniać do kliknięcia w niebezpieczne linki. Eksperci ostrzegają – możesz stracić nie tylko dane, ale i pieniądze.

Szokujące zachowanie europosła Platformy w odpowiedzi na pytania Telewizji Republika z ostatniej chwili
Szokujące zachowanie europosła Platformy w odpowiedzi na pytania Telewizji Republika

Republika opublikowała w swoich mediach społecznościowych serię pytań, jakie reporter telewizji zadał Krzysztofowi Brejzie. Europoseł był pytany o swoje kontakty z SKW w 2015 r. Powodem pytań, jak mówił reporter, miały być interpelacje poselskie in blanco znalezione w sejfie SKW, "takiej samej treści" jak te, które złożył do marszałka Sejmu ówczesny poseł PO Krzysztof Brejza.  

Spotkanie Karol Nawrocki – Friedrich Merz. Jest komunikat prezydenta RP z ostatniej chwili
Spotkanie Karol Nawrocki – Friedrich Merz. Jest komunikat prezydenta RP

Karol Nawrocki po raz pierwszy zabrał głos po spotkaniu z prezydentem Niemiec Frankiem-Walterem Steinmeierem i kanclerzem Friedrichem Merzem.

USA: Nie żyje legendarny aktor i reżyser Robert Redford z ostatniej chwili
USA: Nie żyje legendarny aktor i reżyser Robert Redford

We wtorek rano w swoim domu w stanie Utah zmarł Robert Redford, jeden z największych aktorów i reżyserów w historii Hollywood. Artysta odszedł we śnie. Miał 89 lat.

Wyłączenia prądu w Pomorskiem. Ważny komunikat dla mieszkańców z ostatniej chwili
Wyłączenia prądu w Pomorskiem. Ważny komunikat dla mieszkańców

Mieszkańcy województwa pomorskiego muszą przygotować się na planowane przerwy w dostawie energii elektrycznej. Energa Operator poinformowała o pracach modernizacyjnych i konserwacyjnych, które spowodują czasowe wyłączenia prądu w wielu miastach i mniejszych miejscowościach regionu.

Greckie media: „Nawrocki zbombardował Niemcy” gorące
Greckie media: „Nawrocki zbombardował Niemcy”

„«Bomba» Nawrockiego w Niemczech – Polska żąda reparacji wojennych w wysokości 1,3 biliona euro – Grecja… śpi” – pisze grecki Banking News. Artykuł jest pisany językiem „poprawnościowym”, wyraża jednak pewnego rodzaju zazdrość wobec asertywności prezydenta RP.

Co spadło na dom w Wyrykach? „Rz”: To nie dron, ale rakieta z polskiego F-16 Wiadomości
Co spadło na dom w Wyrykach? „Rz”: To nie dron, ale rakieta z polskiego F-16

Prokuratura Okręgowa w Lublinie prowadzi śledztwo w sprawie „niezidentyfikowanego obiektu latającego”, który spadł na dom w Wyrykach na Lubelszczyźnie. Według oficjalnego komunikatu obiekt „nie został na chwilę obecną zidentyfikowany ani jako dron, ani jako jego fragmenty”. Z kolei, jak donosi dziennik „Rzeczpospolita”, powołując się na swoich informatorów, na dom spadła rakieta wystrzelona z polskiego F-16.  

Radosław Sikorski uderza w Karola Nawrockiego. Jest odpowiedź z ostatniej chwili
Radosław Sikorski uderza w Karola Nawrockiego. Jest odpowiedź

Prezydent RP Karol Nawrocki przybył w poniedziałek po południu do Berlina, gdzie we wtorek przed południem spotkał się z prezydentem Republiki Federalnej Niemiec Frankiem-Walterem Steinmeierem, a następnie z kanclerzem Friedrichem Merzem. Szef MSZ Radosław Sikorski uznał to za dobrą okazję do twitterowych złośliwości.

Na profilach kanclerza Niemiec Friedricha Merza nie ma ani śladu po spotkaniu z prezydentem RP Karolem Nawrockim gorące
Na profilach kanclerza Niemiec Friedricha Merza nie ma ani śladu po spotkaniu z prezydentem RP Karolem Nawrockim

Prezydent RP Karol Nawrocki przybył w poniedziałek po południu do Berlina, gdzie we wtorek przed południem spotkał się z prezydentem Republiki Federalnej Niemiec Frankiem-Walterem Steinmeierem, a następnie z Kanclerzem Friedrichem Merzem. Co ciekawe, na oficjalnych profilach tego drugiego nie ma śladu po spotkaniu.

Jest oświadczenie niemieckiego rządu po rozmowie Merz–Nawrocki z ostatniej chwili
Jest oświadczenie niemieckiego rządu po rozmowie Merz–Nawrocki

W rozmowie z prezydentem Karolem Nawrockim kanclerz RFN Friedrich Merz zapewnił go, że w obliczu rosyjskiego zagrożenia Niemcy „mocno i niezachwianie” stoją po stronie Polski – przekazał we wtorek rzecznik niemieckiego rządu Sebastian Hille. Oświadczenie wydał także prezydent RFN, Steinmeier.

REKLAMA

[Reportaż] Bite, poddawane upokarzającym zabiegom niemieckie dzieci. Powojenne kariery nazistowskich psychiatrów dziecięcych

Dzieci w kaftanach bezpieczeństwa, bite, maltretowane, poddawane upokarzającym zabiegom i zamykane w izolatkach. Tego typu praktyki w dziecięcych zakładach psychiatrycznych w Trzeciej Rzeszy miały „podbudować” kruszący się hitlerowski zamordyzm. Niestety wielu z tych niemieckich zwyrodnialców „praktykowało” jeszcze w latach 70. XX wieku.
Smutna dziewczynka. Ilustracja poglądowa [Reportaż] Bite, poddawane upokarzającym zabiegom niemieckie dzieci. Powojenne kariery nazistowskich psychiatrów dziecięcych
Smutna dziewczynka. Ilustracja poglądowa / Pixabay.com

Stojąc przed opustoszałym szpitalem Hesterberg, Wolfgang sprawia wrażenie rozmówcy skłonnego do żartów, milknie jednak, gdy jego wzrok pada na drugie piętro budynku. – Tam na górze były łazienki z wannami – mówi po dłuższym czasie. – Kiedy byłem niesforny, ubierano mnie w kaftan bezpieczeństwa i trzymano mi głowę pod wodą. Procedurę powtarzano kilkakrotnie, nawet gdy już się uspokoiłem. Do wykonania kary przystępowała z reguły starsza pani, podkreślająca za każdym razem, że jeszcze kilka lat wcześniej podobne igraszki nie uszłyby mi na sucho. 

Wolfgang trafił do oddziału dziecięcego Kliniki Psychiatrycznej Hesterberg w Szlezwiku w 1961 r., mając dziewięć lat. Diagnoza: skrajna nadpobudliwość. Dziś wiemy, że została wystawiona z pogardą dla faktów, chłopiec był niemal zupełnie zdrowy. Nieodwołalny wyrok psychiatry stał się dla niego początkiem piekła na ziemi. Przez trzy lata Wolfgang był systematycznie bity i poddawany torturom. W dziecięce serce zapadły obrazy przemocy – z tej traumy 70-letni dziś emeryt wciąż się nie otrząsnął. Obecnie gmach kliniki stoi pusty, okna zabite są deskami. Za pozwoleniem administratora można jednak wejść do środka.

Czytaj również: Incydent podczas spotkania Premiera z mieszkańcami Świdnika. Są zatrzymani

Morawiecki: Chcę powiedzieć Zełenskiemu, żeby nigdy więcej nie obrażał Polaków

 

Przeklęta jadalnia

Na drugim piętrze nie ma już ani łóżek, do których przywiązywano dzieci, ani szafek z lekami uspokajającymi. Dzwonek w izolatce od dawna nie działa, w podłodze stołówki zieją dziury. Pierwotną funkcję budynku przypominają kolorowe rysunki na ścianach. Ale dla Wolfganga pomieszczenia te nie są puste. Niemiec porusza się niepewnym krokiem po korytarzu, zaglądając to tu, to tam i udzielając co najwyżej zdawkowych informacji o wcześniejszym wyglądzie sal. Lawinę wspomnień, tak bolesnych, że przełamują milczenie, uruchamia jadalnia. W tym miejscu Wolfgang doznał największych upokorzeń. 

Tu zmuszano mnie co najmniej raz w tygodniu do zjedzenia własnych wymiocin, zawsze gdy podawano zupę mleczną 

– mówi. 

Pielęgniarzom nie przeszła przez głowę myśl, że dzieciak może mieć alergię na mleko. Zakładano, że „gówniarz nie chce jeść obiadu”, i demonstrowano na jego przykładzie, co może spotkać tych, którzy nie gustują w szpitalnym menu.

Traktowali nas jak więźniów, byliśmy zdani na łaskę i niełaskę pielęgniarzy. Takiej terapii nie życzę nikomu 

– opowiada kilończyk. 

Od wielu lat Wolfgang dokłada starań, aby świat dowiedział się o cierpieniach młodych pacjentów ze szpitala psychiatrycznego w Szlezwiku. Skierował kiedyś nawet petycję do Bundestagu, ale nie doczekał się ani reakcji rządzących, ani jakiegokolwiek odszkodowania. Podczas trzyletniego pobytu w klinice Hesterberg nie mógł chodzić do szkoły, kazano mu za to wykonywać pracę przeznaczoną dla dorosłych. Jego przypadek nie jest odosobniony. Z ustaleń badających tę sprawę publicystów dziennikarzy wynika, że jeszcze 25 lat po wojnie w niemieckich zakładach psychiatrycznych „leczono” ponad 15 tysięcy zdrowych dzieci. Po wyznaniach Wolfganga zgłosili się inni pacjenci szpitala w Szlezwiku. 

Do dziś nie mogę o tym zapomnieć. Opiekunowie byli świadomi bezkarności i korzystali z niej. Z czasem urozmaicali swoje metody, dzieciom stawiającym opór kazali godzinami klęczeć. Niektóre traciły przytomność 

– opowiada 72-letnia Birgit, która w szlezwickim psychiatryku przebywała 16 lat. 

Wkrótce odezwały się kolejne ofiary z niemal wszystkich krajów związkowych, szczególnie jednak z Nadrenii Północnej-Westfalii, gdzie znajduje się działająca do dziś klinika Jugendpsychiatrie Marsberg. Szpitale w Szlezwiku i Marsbergu uchodziły w Trzeciej Rzeszy za kuźnie „skutecznych” pielęgniarzy. Koniec wojny nie pozbawił ich miejsc pracy. Mogli w dalszym ciągu sięgać po metody wypróbowane w latach wcześniejszych. 

Jednym z nich był lekarz Johannes Krey, który jeszcze po wojnie „praktykował” w Szlezwiku. Był jednym z tych, którzy wcześniej zapoczątkowali falę prześladowań, znaną pod kryptonimem „Akcja T4”, w ramach której zamordowano tysiące dzieci. Kilku podobnych „medyków” cieszyło się jeszcze po wojnie uznaniem wśród dietetyków, gdyż odkryli metodę, za pomocą której pozbawiano żywność jej najistotniejszych wartości. Uwadze ogółu umknął jednak fakt, że wprowadzono ją najpierw w ramach programu zagładzania dzieci. „Akcja T4” była kolejnym dowodem na to, że nazizm był ideologią lewicową, jako że odpowiadali za nią między innymi ci sami ludzie, którzy domagali się wówczas legalizacji aborcji. Szacuje się, że w wyniku operacji zamordowanych zostało około 300 tysięcy osób. Niemcy przeprowadzali ją także na terytorium okupowanej Polski. Najbardziej brutalnej zbrodni dopuścili się w szpitalu w Świeciu nad Wisłą, gdzie zabili około 120 polskich dzieci zastrzykami z fenolu.

 

Zastrzyk przez spodnie

Szlezwik, 2023 rok. Tylko nieliczne ofiary zaznaczają, że po wojnie rodzice chcieli się ich pozbyć. Częściej opowiadają o wizytach u lekarzy pierwszego kontaktu i przymusowych skierowaniach do klinik psychiatrycznych, na co rodzice częstokroć nie mieli już wpływu. Peter Schruth, prawnik z Magdeburga, przyjrzał się biografiom młodych pacjentów z lat 50. i 60. XX wieku, rzekomo odbiegających od norm społecznych. Według niego, w orbicie zainteresowania lekarzy w RFN mogły się wówczas znaleźć nawet dzieci samotnych matek. 

Często zabierano dzieci matkom, które same je wychowywały. Czasem wystarczyła zwykła nagana w szkole, by „zatroszczyć się” o ich zdrowie 

– tłumaczy Schruth.

Podobny los spotkał Horsta z Oldenburga. Pod koniec lat 50. mieszkał z rodzicami w jednym z ośrodków dla bezdomnych, którymi pokryła Dolną Saksonię powojenna nędza. Nie zasługiwał bynajmniej na odznakę wzorowego ucznia. Do zakładu psychiatrycznego w Marsbergu trafił z kilku powodów. Jednym z nich była jego przekora. Tylko raz w życiu dopuścił się kradzieży, ale czyn ten zadecydował o skierowaniu do szpitala. Miał wtedy 14 lat, ze skutkami pobytu w nim zmaga się jeszcze ponad pół wieku później. 

Kiedy żona zamyka drzwi w sypialni, wstaję i je otwieram. Zamknięte drzwi wywołują u mnie panikę, od czasu gdy przesiadywałem w „bunkrze” 

– wyznaje Horst. 

„Bunkier” to izolatka w marsberskiej klinice. Niemal codziennie podawano Horstowi leki uspokajające, których nazwy po tylu latach wciąż nawiedzają go w koszmarach. „Niezależnie od leku efekt był zawsze ten sam, skurcze i kolki” – wspomina. Wszelki sprzeciw i bunt były daremne. Jeśli chłopiec wzdragał się przed braniem tabletek, w mig zjawiała się piątka opiekunów. „Zastrzyk aplikowali przez spodnie, nawet ich nie zdejmowali” – mówi. 

Charakterystyczne jest, że w latach 50. Jugendpsychiatrie Marsberg (wówczas jeszcze pod nazwą St. Johannesstift) pękała w szwach, w zakładzie przebywało ponad 1,1 tys. dzieci. Dopiero pół wieku później okazuje się, że co najmniej połowa nie miała żadnych zaburzeń psychicznych. Te informacje wynikają zresztą z kart chorych, co zaświadcza również zarząd kliniki. „Prawo do integralności fizycznej było najwidoczniej ograniczone” – potwierdza Michaela Vornholt z LWL-Klinik Marsberg. Wtóruje jej Peter Schruth, utrzymując, że lista błędów i zaniechań była znacznie dłuższa. 

Nad całą tą sprawą unosi się widmo nierozliczonej przeszłości, nie tylko w służbie zdrowia, ale przede wszystkim w samorządach 

– wskazuje prawnik. 

Jak podkreśla, przepisy zawarte w ustawie zasadniczej powojennej RFN zostały w tych klinikach kompletnie zignorowane. Stawiane diagnozy powinny podlegać regularnej kontroli, lecz nic takiego nie miało miejsca. Brak powtórnej weryfikacji jest głównym powodem zapomnienia o losach tych dzieci. Nikt więc nie mógł się zainteresować diagnozą Wolfganga. Podobnie jak Horst był on latami bity i zamykany w izolatce. 

To byli sadyści spasieni na ludzkiej krzywdzie. Tu, w rogu, stała tylko stara prycza, poza tym nic nie było, nawet ubikacji. Do załatwiania się mieliśmy jedynie małe wiadro

– piekli się Wolfgang, stojąc w pustej już celi.

Najbardziej zżyma się na to, że nie mógł chodzić do szkoły, choć mówi, że miał szczęście, bo przebywał tu „zaledwie” trzy lata. Niektórzy siedzieli po 15 lat. Zanim tu trafili, byli zdrowi, umieli czytać i pisać, a dziś czują się jak ludzkie wraki. Cierpienia zadane w klinice Hesterberg nie tylko odbiły się na ich zdrowiu, lecz miały też wpływ na późniejszą pozycję społeczną i zawodową. Bez wykształcenia wielu pacjentów miało trudności ze znalezieniem pracy. 

 

Dziecięca przekora

Obecnie Wolfgang jest na emeryturze, ale – jak sam twierdzi – bez dodatkowego zasiłku by nie przeżył. 

Gdyby wsadzono mnie choćby do domu dziecka, miałbym dziś sutą odprawę, jednak pobyt w zakładzie psychiatrycznym przekreśla wszystkie przywileje, także w sensie prawnym. Pieczątka idioty stygmatyzuje na całe życie

– utrzymuje.

Na szczęście jego dziecięca przekorność znów daje o sobie znać. On i inne ofiary mówią dziś głośno o swoich przeżyciach. Rządzący w Kilonii i Düsseldorfie zaś z niechęcią o tym wspominają. To podejście może o tyle zdumiewać, że lokalne władze nadzorowały działalność klinik psychiatrycznych i współodpowiadają za wykroczenia służb pielęgniarskich, które po drugiej wojnie światowej jeszcze przez trzy dekady stosowały nazistowskie metody.

Zdaniem ekspertów, politycy doskonale wiedzą, że w ten sposób otworzyliby puszkę Pandory. Już w latach 70. wpływały bowiem do regionalnych rządów w Szlezwiku-Holsztynie i Nadrenii Północnej-Westfalii pierwsze skargi dotyczące przemocy we wspomnianych szpitalach.

Takie czyny się nie przedawniają. Władze milczą, bo ponoszą za nie odpowiedzialność. Częściowo nawet do tego się przyznały, tym bardziej kuriozalna jest ich niechęć do wypłacenia odszkodowań 

– uważa Schruth.

Wolfgang i Horst już dawno pogodzili się z tym, że nie uzyskają rekompensat. Ich nadzieje nie opierają się na naiwnych oczekiwaniach pomocy finansowej. 

Pieniądze nie przywrócą nam zdrowia. Pragnąłbym jedynie, żeby wszyscy się o tym dowiedzieli, dostali relację z pierwszej ręki, bez żadnych wygładzeń. Nie z żądzy zemsty, ale ku przestrodze. Uważano nas za idiotów, zarówno wtedy, jak i dziś

– mówi Wolfgang.

Po pobieżnym przejrzeniu wielu tekstów, napisanych już po 1945 roku, można wysnuć wniosek, że cała niemiecka historiografia opiera się na dowodzeniu, iż Adolf Hitler był „pojedynczym wariatem”, a jego rodacy wyciągnęli stosowne wnioski z przeszłości. Otóż nie, to nie pierwsze przykłady nasilających się starań tuszowania nierozliczonych rozdziałów okresu drugiej wojny światowej. Polacy o tym zresztą doskonale wiedzą. Dodatkowy niepokój musi budzić to, że niemieckie władze nie wypłacają odszkodowań nawet własnym rodakom, a co dopiero podbitym narodom.

Wojciech Osiński

[Autor jest korespondentem Polskiego Radia w Berlinie]
 



 

Polecane
Emerytury
Stażowe