"Kochany towarszysz Bierut". Co PRL zrobił z poetami II Rzeczpospolitej i z kim mu się nie udało?

Losy grupy literackiej "Skamander" nadal rozbudzają wyobraźnię publicystów, bo zaistniały w niej owe charakterystyczne podziały, które po dziś dzień sprowadzają polską politykę do zajadłej wojny domowej
/ Wikipedia domena publiczna
W sierpniu 1920 r., w samym najgorętszym ogniu Bitwy Warszawskiej, literatura polska powróciła na chwilę do swojej dawnej funkcji. Z piór uznanych twórców spływało wówczas mnóstwo znakomitych tekstów mobilizujących do przeciwstawienia się "czerwonemu" najeźdźcy. Co charakterystyczne, w obliczu bezpośredniego zagrożenia prawie wszyscy polscy autorzy przemawiali jednym głosem. W odparciu bolszewickiej zarazy uczestniczyli często pisarze o całkowicie odmiennych poglądach, choć łączyły ich instyktowny antykomunizm oraz nieustająca euforia, jaką wywołała dwa lata wcześniej proklamacja niepodległości Polski.
 
Skazane na wymarcie państwo, rozrywane sprzecznościami, mimo wszystkich spadłych nań nieszczęść otrzymało od historii kolejną szansę. I tu nagle ta z utęsknieniem wyczekiwana wolność znów stanęła pod znakiem zapytania. Toteż w odparciu bolszewizmu uczestniczyli także poeci, którzy przedtem wzdragali się przed komentowaniem spraw bieżących, jak choćby Bolesław Leśmian. Pamięć polonisty podsuwa też przypadki Stefana Żeromskiego i Karola Irzykowskiego, którzy udali się na sam front, wcielając się w role korespondentów wojennych.
 
Oprócz starszych i wybitnych pisarzy sięgających pamięcią Młodej Polski pojawiły się w II RP jednak już nowe głosy, należące m.in. do grupy młodszych poetów, którzy czytywali swoje wiersze w stołecznej kawiarni Pod Picadorem. Jak wiadomo, na początku "Skamandryci" czerpali swoją siłę twórczą z nadziei, jaką dawała im odzyskana wraz z niepodległością beztroska. Julian Tuwim, Jarosław Iwaszkiewicz, Antoni Słonimski, Jan Lechoń i Kazimierz Wierzyński chcieli nadać swoim tekstom wymiar kosmpopolityczny, choć w obliczu wojny polsko-bolszewickiej tylko z trudem mogli się oderwać od patriotycznej nuty, którą trzeba było zagrzewać polskich żołnierzy do walki.
 
Co wszakże ciekawe, o ile w 1920 r. Skamandryci uchodzili jeszcze za zwartą grupę, wyrażającą spójną i jednoznaczną opinię o nadciągającej ze wschodu "dziczy", o tyle po 1945 r. zarysowały się między poetami pod tym względem wyraźne spory i podziały. Nowa rzeczywistość w PRL nasyciła niektórych z nich poczuciem bezsilności, zwalniającej z intelektualnej uczciwości i wyznawanych wcześniej poglądów, bijących z pożółkłych kart lat 20.
 
Gdyby Julian Tuwim pozostał w USA, dokąd udało mu się przedostać po wybuchu II WŚ i gdzie powstały jego bezcenne "Kwiaty Polskie", zapisałby się pewnie złotymi zgłoskami w polskiej literaturze emigracyjnej. Tymczasem powrócił do ogarniętej sowieckim fermentem Polski, gdzie w latach 40. trudno było kontynuować karierę pisarską inaczej, niż z okazywaniem bezgranicznej lojalności wobec stalinowskich marionetek. Poeta, który jeszcze w 1920 r. pracował w Biurze Prasowym Józefa Piłsudskiego, po 1946 r. stał się piewcą nowego ustroju i czcicielem Bolesława Bieruta, który w każdym wrażliwym pisarzu musiał przecież uruchomić podejrzliwość, prowokującą do zadawania pytań. Jan Lechoń, który wolał pozostać w Stanach Zjednoczonych, nie krył swojego zaskoczenia.
 

"Tuwim w liście do 'kochanego towarzysza Bieruta' obiecuje mu na jego sześćdziesięciolecie oddać do druku maszynopis przekładu Niekrasowa. Trudno o bardziej skandaliczny i demoniczny dowód rosyjskiej niewoli, na którą przecież nigdy Tuwim nie cierpiał"

 
- pisał autor "Karmazynowego poematu".
 
W innym liście - tym razem do komunistycznego zbrodniarza Józefa Różańskiego - Julian Tuwim ubolewa nad tym, że w przedwojennej Polsce nie można było publikować płomiennych peanów na cześć Feliksa Dzierżyńskiego. Po śmierci Stalina był zaś jednym z pierwszych polskich autorów, którzy opłakiwali go w pełnych emfazy nekrologach.
 

"Faszyzm dzieli, egoizuje, podczas gdy ustrój sowiecki łączy, zespala, altruizuje. Nie przeczę: szedł on ku swemu celowi krwawymi drogami. Ale przepraszam: kto w historii szedł innymi?"

 
- pytał Tuwim.
 
Niekiedy jego elaboraty były wręcz podlane bełkotem:
 

"Żaden naród nie jest tak dogłębnie chrześcijański jak rosyjski. Kto wie, czy Rosjanie właśnie teraz nie dokopali się do swojego boga"

 
Podobne wątki można też odkryć w biografii Jarosława Iwaszkiewicza. Po wojnie wysunął się rychło na czoło życia publicznego PRL, pretendując do pierwszego "pupila literackiego" władz komunistycznych. Był mile widzianym gościem na przyjęciach przedstawicieli nomenklatury oraz laureatem Nagrody Leninowskiej, pisząc utwory o wyraźnym zabarwieniu ideologicznym.
 
Swoje aspiracje w panującym systemie spełnił również Antoni Słonimski, który próbował skadinąd podciąć polskiej emigracji jej "intelektualne skrzydła". Ta agitacja była przede wszystkim wymierzona w dwóch dawnych przyjaciół ze "Skamandra", Lechonia i Wierzyńskiego, którzy potrafili się oprzeć pokusom komunistów. Sens tejże "akcji reemigracyjnej", wzorowanej zresztą na sowieckim modelu z lat 20., polegał na zwerbowaniu niepokornych twórców żyjących na obczyźnie. W przypadku kilku pisarzy ta akcja się powiodła, z czego jeszcze dzisiaj niektórzy niereformowalni "nostalgicy" wciąż usiłują zrobić kolejny liść w laurowym wieńcu dla PRL. Tyle że akurat Lechoń i Wierzyński pozostawali niezłomni.
 

"Podobno Słonimski wzywał mnie i Wierzyńskiego do powrotu. Ale tutaj w USA nikt nie zmusza nas do tego, abyśmy pisali wiersze o Eisenhowerze, co zresztą nie jest dobrym porównaniem, bo Eisenhower to nie Bierut. To wezwanie - jeśli się pomyśli, co się za nim kryje - budzi wyjątkowy wstręt. Celem jego jest bowiem zniszczenie emigracji jako idei, ale może się też skończyć zsyłką zaproszonych przez Słonimskiego frajerów"

 
- zapewniał Lechoń.
 
Natomiast Słonimski uczynił decyzję swoich dawnych przyjaciół pretekstem do zaostrzenia retoryki:
 

"Niech te tchórzliwe Wernyhory się w tej emigracyjnej smole usmażą"

 
- zaznaczył.
 
Lechoń nigdy już nie wrócił do swojej ukochanej Warszawy, choć oczywiście nie mógł o niej zapomnieć.
 

"Jan przesiadywał całymi dniami w kawiarniach i spacerował spokojnie po ulicach, nie bacząc na tłumy i przejeżdżające samochody. Traktował Nowy Jork jak Warszawę, z tą tylko różnicą, że w Polsce każdy mu się kłaniał, a on sam otrzymywał zaproszenia od Piłsudskiego. Łatwo sobie wyobrazić, co dzieje się w głowie sławnego człowieka, który na emigracji czuje się nikim"
 

- wspominała po latach aktorka Nina Polan.
 
I choć Lechoń pozostawał w oczach nowojorskiej Polonii depozytariuszem wartości przedwojennej Polski, należącym do ścisłej czołówki emigracyjnych "wieszczy", to nie mógł się pogodzić ani z utratą szerszej publiczności, ani z hipokryzją Tuwima i Słonimskiego. Najmłodszego Skamandrytę zżerał sceptycyzm, jakże typowy dla poetów z przedwczesną sławą. W czerwcu 1956 r. Lechoń skoczył z dwunastego piętra drapacza chmur.  
 

"Dziś, kiedy odchodzi od nas ten wielki poeta, bogaty i intuicyjny umysł oraz nieskazitelny Polak, wydaje się, że odchodzi z nim także część Polski, którą wzieliśmy ze sobą i z którą chcieliśmy wrócić"

 
- przemówił Wierzyński nad grobem swojego przyjaciela.
 
W przeciwieństwie do Lechonia Wierzyński doświadczył w podeszłym wieku istotnego renesansu twórczości, znalazłszy nad Hudsonem dogodne dla siebie warunki. Wydana w 1949 r. i pisana prozą książka "Życie Chopina" stała się w Stanach Zjednoczonych bestsellerem. Jego schyłkowe utwory wyrażały jednocześnie wzrastające zainteresowanie sprawami politycznymi, stanowiąc powrót do dziedzictwa romantycznego. Natomiast w latach 60. Wierzyński skorzystał z fruktów spokoju, jakie niesie ze sobą intymny kontakt z przyrodą wschodniego amerykańskiego wybrzeża. Do końca życia pozostawał obdarzony magnetyczną charyzmą uzdolnionego poety, ale przede wszystkim też niezłomną wiarą w prawdziwie niepodległą Polskę.
 
Losy grupy literackiej Skamander powinny więc nadal rozbudzać wyobraźnię publicystów, ponieważ zaistniały w niej owe charakterystyczne podziały, które po dziś dzień sprowadzają całą polską politykę do zajadłej wojny domowej, nieznającej granic zacietrzewienia, szczególnie po tej stronie, która nie potrafi się uwolnić od postkolonialnego myślenia. Tylko krótkie wzniosłe momenty jak owy "Cud nad Wisłą" zdają się ją chwilowo unieważniać. Wkrótce powracają znane tradycyjne antagonizmy, każące obłożyć "poetów wyklętych" dożywotnią anatemą.

Wojciech Osiński
 

 

POLECANE
Nie żyje legenda polskiego jazzu Wiadomości
Nie żyje legenda polskiego jazzu

W wieku 82 lat zmarł Michał Urbaniak - jazzman, kompozytor i aranżer. Zasłynął w świecie nagrywając płytę „Tutu” z legendą jazzu Milesem Davisem. Znany był jako współtwórca i kreator muzyki Fusion. Nagrał kilkadziesiąt autorskich płyt, był twórcą muzyki do filmów.

Nowa edycja „Tańca z Gwiazdami”. W mediach wrze przez jedno nazwisko Wiadomości
Nowa edycja „Tańca z Gwiazdami”. W mediach wrze przez jedno nazwisko

Wiosną 2026 roku na antenie Polsatu wróci osiemnasta edycja „Dancing With The Stars. Taniec z Gwiazdami”. Choć lista uczestników nie jest jeszcze oficjalna, nazwiska potencjalnych gwiazd już krążą w mediach.

Komunikat dla mieszkańców Kielc Wiadomości
Komunikat dla mieszkańców Kielc

W dwuetapowym konkursie zostanie wyłoniona koncepcja rozbudowy siedziby urzędu marszałkowskiego w Kielcach. Planowany obiekt ma liczyć około siedmiu kondygnacji i 10 tys. m kw. powierzchni użytkowej, z częścią biurową, konferencyjną oraz salą obrad sejmiku.

Niemcy mają dość migrantów? Jest sondaż Wiadomości
Niemcy mają dość migrantów? Jest sondaż

Większość Niemców zgadza się z ministrem spraw wewnętrznych Alexandrem Dobrindtem (CSU), który chce mocno ograniczyć napływ osób ubiegających się o azyl. Z badania instytutu YouGov dla agencji dpa (12–15 grudnia, ponad 2100 osób) wynika, że 53% badanych w pełni popiera ten cel, a 23% raczej go popiera. Tylko 15% jest przeciwko, a 9% nie ma zdania.

Domen Prevc wygrywa po raz piąty z rzędu. Jak wypadli Polacy? Wiadomości
Domen Prevc wygrywa po raz piąty z rzędu. Jak wypadli Polacy?

Kacper Tomasiak zajął 13. miejsce w sobotnim konkursie Pucharu Świata w szwajcarskim Engelbergu. Zwyciężył Słoweniec Domen Prevc. To jego piąty z rzędu triumf w konkursie Pucharu Świata.

Gratka dla miłośników astronomii. Zobacz, co pojawi się na niebie Wiadomości
Gratka dla miłośników astronomii. Zobacz, co pojawi się na niebie

W niedzielę 21 grudnia rozpocznie się astronomiczna zima. O godzinie 16.03 Słońce osiągnie punkt przesilenia zimowego, co oznacza najkrótszy dzień i najdłuższą noc w roku. Od tego momentu dni będą się stopniowo wydłużać, choć wieczory jeszcze długo pozostaną bardzo ciemne.

Francuska policja zabiła napastnika. Incydent w centrum Ajaccio Wiadomości
Francuska policja zabiła napastnika. Incydent w centrum Ajaccio

Francuska policja zabiła mężczyznę, który groził przechodniom i sprzedawcom nożem w centrum Ajaccio, stolicy Korsyki - poinformowała w sobotę rzeczniczka policji Agathe Foucault. W trakcie interwencji jeden z policjantów został lekko ranny.

Co robi papież, kiedy nie może spać? Internauci odkryli jego tajemnicę gorące
Co robi papież, kiedy nie może spać? Internauci odkryli jego tajemnicę

Gdy papież Leon XIV nie może w nocy spać, czasem uczy się np. języka niemieckiego w popularnej aplikacji - poinformowała w sobotę włoska „La Repubblica”. Wypatrzyli go tam inni użytkownicy tej platformy.

Wyszło słabo. Znany dziennikarz sportowy trafił do szpitala Wiadomości
"Wyszło słabo". Znany dziennikarz sportowy trafił do szpitala

Mateusz Rokuszewski, dziennikarz sportowy związany z portalem Meczyki.pl, trafił do szpitala po udarze. Jak sam podkreśla, nic nie zapowiadało problemów zdrowotnych - czuł się dobrze i uważał się za osobę zdrową.

Pogoda na Święta: zdecydowane ochłodzenie z ostatniej chwili
Pogoda na Święta: zdecydowane ochłodzenie

W Wigilię Bożego Narodzenia pogoda w Polsce wyraźnie się ochłodzi. Na termometrach zobaczymy od -2°C na Suwalszczyźnie, przez około 1°C w centrum i na południowym wschodzie, do 2°C na zachodzie. Niebo będzie głównie pochmurne, ale na północy mogą pojawić się przejaśnienia.

REKLAMA

"Kochany towarszysz Bierut". Co PRL zrobił z poetami II Rzeczpospolitej i z kim mu się nie udało?

Losy grupy literackiej "Skamander" nadal rozbudzają wyobraźnię publicystów, bo zaistniały w niej owe charakterystyczne podziały, które po dziś dzień sprowadzają polską politykę do zajadłej wojny domowej
/ Wikipedia domena publiczna
W sierpniu 1920 r., w samym najgorętszym ogniu Bitwy Warszawskiej, literatura polska powróciła na chwilę do swojej dawnej funkcji. Z piór uznanych twórców spływało wówczas mnóstwo znakomitych tekstów mobilizujących do przeciwstawienia się "czerwonemu" najeźdźcy. Co charakterystyczne, w obliczu bezpośredniego zagrożenia prawie wszyscy polscy autorzy przemawiali jednym głosem. W odparciu bolszewickiej zarazy uczestniczyli często pisarze o całkowicie odmiennych poglądach, choć łączyły ich instyktowny antykomunizm oraz nieustająca euforia, jaką wywołała dwa lata wcześniej proklamacja niepodległości Polski.
 
Skazane na wymarcie państwo, rozrywane sprzecznościami, mimo wszystkich spadłych nań nieszczęść otrzymało od historii kolejną szansę. I tu nagle ta z utęsknieniem wyczekiwana wolność znów stanęła pod znakiem zapytania. Toteż w odparciu bolszewizmu uczestniczyli także poeci, którzy przedtem wzdragali się przed komentowaniem spraw bieżących, jak choćby Bolesław Leśmian. Pamięć polonisty podsuwa też przypadki Stefana Żeromskiego i Karola Irzykowskiego, którzy udali się na sam front, wcielając się w role korespondentów wojennych.
 
Oprócz starszych i wybitnych pisarzy sięgających pamięcią Młodej Polski pojawiły się w II RP jednak już nowe głosy, należące m.in. do grupy młodszych poetów, którzy czytywali swoje wiersze w stołecznej kawiarni Pod Picadorem. Jak wiadomo, na początku "Skamandryci" czerpali swoją siłę twórczą z nadziei, jaką dawała im odzyskana wraz z niepodległością beztroska. Julian Tuwim, Jarosław Iwaszkiewicz, Antoni Słonimski, Jan Lechoń i Kazimierz Wierzyński chcieli nadać swoim tekstom wymiar kosmpopolityczny, choć w obliczu wojny polsko-bolszewickiej tylko z trudem mogli się oderwać od patriotycznej nuty, którą trzeba było zagrzewać polskich żołnierzy do walki.
 
Co wszakże ciekawe, o ile w 1920 r. Skamandryci uchodzili jeszcze za zwartą grupę, wyrażającą spójną i jednoznaczną opinię o nadciągającej ze wschodu "dziczy", o tyle po 1945 r. zarysowały się między poetami pod tym względem wyraźne spory i podziały. Nowa rzeczywistość w PRL nasyciła niektórych z nich poczuciem bezsilności, zwalniającej z intelektualnej uczciwości i wyznawanych wcześniej poglądów, bijących z pożółkłych kart lat 20.
 
Gdyby Julian Tuwim pozostał w USA, dokąd udało mu się przedostać po wybuchu II WŚ i gdzie powstały jego bezcenne "Kwiaty Polskie", zapisałby się pewnie złotymi zgłoskami w polskiej literaturze emigracyjnej. Tymczasem powrócił do ogarniętej sowieckim fermentem Polski, gdzie w latach 40. trudno było kontynuować karierę pisarską inaczej, niż z okazywaniem bezgranicznej lojalności wobec stalinowskich marionetek. Poeta, który jeszcze w 1920 r. pracował w Biurze Prasowym Józefa Piłsudskiego, po 1946 r. stał się piewcą nowego ustroju i czcicielem Bolesława Bieruta, który w każdym wrażliwym pisarzu musiał przecież uruchomić podejrzliwość, prowokującą do zadawania pytań. Jan Lechoń, który wolał pozostać w Stanach Zjednoczonych, nie krył swojego zaskoczenia.
 

"Tuwim w liście do 'kochanego towarzysza Bieruta' obiecuje mu na jego sześćdziesięciolecie oddać do druku maszynopis przekładu Niekrasowa. Trudno o bardziej skandaliczny i demoniczny dowód rosyjskiej niewoli, na którą przecież nigdy Tuwim nie cierpiał"

 
- pisał autor "Karmazynowego poematu".
 
W innym liście - tym razem do komunistycznego zbrodniarza Józefa Różańskiego - Julian Tuwim ubolewa nad tym, że w przedwojennej Polsce nie można było publikować płomiennych peanów na cześć Feliksa Dzierżyńskiego. Po śmierci Stalina był zaś jednym z pierwszych polskich autorów, którzy opłakiwali go w pełnych emfazy nekrologach.
 

"Faszyzm dzieli, egoizuje, podczas gdy ustrój sowiecki łączy, zespala, altruizuje. Nie przeczę: szedł on ku swemu celowi krwawymi drogami. Ale przepraszam: kto w historii szedł innymi?"

 
- pytał Tuwim.
 
Niekiedy jego elaboraty były wręcz podlane bełkotem:
 

"Żaden naród nie jest tak dogłębnie chrześcijański jak rosyjski. Kto wie, czy Rosjanie właśnie teraz nie dokopali się do swojego boga"

 
Podobne wątki można też odkryć w biografii Jarosława Iwaszkiewicza. Po wojnie wysunął się rychło na czoło życia publicznego PRL, pretendując do pierwszego "pupila literackiego" władz komunistycznych. Był mile widzianym gościem na przyjęciach przedstawicieli nomenklatury oraz laureatem Nagrody Leninowskiej, pisząc utwory o wyraźnym zabarwieniu ideologicznym.
 
Swoje aspiracje w panującym systemie spełnił również Antoni Słonimski, który próbował skadinąd podciąć polskiej emigracji jej "intelektualne skrzydła". Ta agitacja była przede wszystkim wymierzona w dwóch dawnych przyjaciół ze "Skamandra", Lechonia i Wierzyńskiego, którzy potrafili się oprzeć pokusom komunistów. Sens tejże "akcji reemigracyjnej", wzorowanej zresztą na sowieckim modelu z lat 20., polegał na zwerbowaniu niepokornych twórców żyjących na obczyźnie. W przypadku kilku pisarzy ta akcja się powiodła, z czego jeszcze dzisiaj niektórzy niereformowalni "nostalgicy" wciąż usiłują zrobić kolejny liść w laurowym wieńcu dla PRL. Tyle że akurat Lechoń i Wierzyński pozostawali niezłomni.
 

"Podobno Słonimski wzywał mnie i Wierzyńskiego do powrotu. Ale tutaj w USA nikt nie zmusza nas do tego, abyśmy pisali wiersze o Eisenhowerze, co zresztą nie jest dobrym porównaniem, bo Eisenhower to nie Bierut. To wezwanie - jeśli się pomyśli, co się za nim kryje - budzi wyjątkowy wstręt. Celem jego jest bowiem zniszczenie emigracji jako idei, ale może się też skończyć zsyłką zaproszonych przez Słonimskiego frajerów"

 
- zapewniał Lechoń.
 
Natomiast Słonimski uczynił decyzję swoich dawnych przyjaciół pretekstem do zaostrzenia retoryki:
 

"Niech te tchórzliwe Wernyhory się w tej emigracyjnej smole usmażą"

 
- zaznaczył.
 
Lechoń nigdy już nie wrócił do swojej ukochanej Warszawy, choć oczywiście nie mógł o niej zapomnieć.
 

"Jan przesiadywał całymi dniami w kawiarniach i spacerował spokojnie po ulicach, nie bacząc na tłumy i przejeżdżające samochody. Traktował Nowy Jork jak Warszawę, z tą tylko różnicą, że w Polsce każdy mu się kłaniał, a on sam otrzymywał zaproszenia od Piłsudskiego. Łatwo sobie wyobrazić, co dzieje się w głowie sławnego człowieka, który na emigracji czuje się nikim"
 

- wspominała po latach aktorka Nina Polan.
 
I choć Lechoń pozostawał w oczach nowojorskiej Polonii depozytariuszem wartości przedwojennej Polski, należącym do ścisłej czołówki emigracyjnych "wieszczy", to nie mógł się pogodzić ani z utratą szerszej publiczności, ani z hipokryzją Tuwima i Słonimskiego. Najmłodszego Skamandrytę zżerał sceptycyzm, jakże typowy dla poetów z przedwczesną sławą. W czerwcu 1956 r. Lechoń skoczył z dwunastego piętra drapacza chmur.  
 

"Dziś, kiedy odchodzi od nas ten wielki poeta, bogaty i intuicyjny umysł oraz nieskazitelny Polak, wydaje się, że odchodzi z nim także część Polski, którą wzieliśmy ze sobą i z którą chcieliśmy wrócić"

 
- przemówił Wierzyński nad grobem swojego przyjaciela.
 
W przeciwieństwie do Lechonia Wierzyński doświadczył w podeszłym wieku istotnego renesansu twórczości, znalazłszy nad Hudsonem dogodne dla siebie warunki. Wydana w 1949 r. i pisana prozą książka "Życie Chopina" stała się w Stanach Zjednoczonych bestsellerem. Jego schyłkowe utwory wyrażały jednocześnie wzrastające zainteresowanie sprawami politycznymi, stanowiąc powrót do dziedzictwa romantycznego. Natomiast w latach 60. Wierzyński skorzystał z fruktów spokoju, jakie niesie ze sobą intymny kontakt z przyrodą wschodniego amerykańskiego wybrzeża. Do końca życia pozostawał obdarzony magnetyczną charyzmą uzdolnionego poety, ale przede wszystkim też niezłomną wiarą w prawdziwie niepodległą Polskę.
 
Losy grupy literackiej Skamander powinny więc nadal rozbudzać wyobraźnię publicystów, ponieważ zaistniały w niej owe charakterystyczne podziały, które po dziś dzień sprowadzają całą polską politykę do zajadłej wojny domowej, nieznającej granic zacietrzewienia, szczególnie po tej stronie, która nie potrafi się uwolnić od postkolonialnego myślenia. Tylko krótkie wzniosłe momenty jak owy "Cud nad Wisłą" zdają się ją chwilowo unieważniać. Wkrótce powracają znane tradycyjne antagonizmy, każące obłożyć "poetów wyklętych" dożywotnią anatemą.

Wojciech Osiński
 


 

Polecane