[Tylko u nas] Osiński: Niemieckie media - "Jeśli UE upadnie, to z winy polityków typu Kaczyńskiego"
![Jarosław Kaczyński [Tylko u nas] Osiński: Niemieckie media -](https://www.tysol.pl/imgcache/750x530/c//uploads/cropit/16028715021d3a3fff9e90f37a15a1de260cc0b372c3f5811426715a8df96c84f6c181593a.jpg)
Niby to już znajome, a jednak za każdym razem zdumiewa. W chwili, gdy udaje się szefom dyplomacji Polski i Niemiec poprawić wizerunek wzajemnych stosunków, natychmiast zdarza się w niemieckich mediach coś, co znowu roznieca przygasający pożar. Szable rozsierdzonych redaktorów zza Odry zwróciły się tym razem przeciwko wicepremierowi Kaczyńskiemu, który ich zdaniem "rozsadza" fundamenty Unii Europejskiej. Kiedy ktoś w Warszawie lub Budapeszcie ośmiela się zakwestionować zachowanie "zachodnich darczyńców", widocznie od razu jest ogłaszany przejawem wszelkiego zła.
Przecież to dzięki środkom z Brukseli wiedzie się Polsce tak dobrze, jak nigdy w jej historii
- zauważa "Frankfurter Allgemeine Zeitung"
Kiedy autor rozpędził się już w raz obranym kierunku, to trudno mu zawrócić. Niemiecki dziennik podkreśla, że słowa Jarosława Kaczyńskiego należy traktować "poważnie", jako że szef PiS już od dawna nie odstępuje od podgryzania zasad obowiązujących w Unii.
Jeżeli Unia Europejska kiedyś upadnie, to nie z winy brukselskich biurokratów, ale z powodu polityków typu Kaczyńskiego.
- ustalił portal frankfurckiej gazety.
Zanim niektórzy zaczną znów na ślepo przytakiwać obcojęzycznym "znawcom" Polski, postawmy proste pytanie: co powiedział prezes Kaczyński? Wicepremier zakwestionował mechanizm łączenia europejskich funduszy z praworządnością. Ponadto odważył się dodać, że Bruksela podejmuje próby odebrania Polsce suwerenności. I to ma więc już wystarczyć, by nadać mu miano "diabła".
Przecież dziś nawet w Niemczech co rozsądniejsi zauważają, że ataki na państwa Grupy Wyszechradzkiej są już pozbawione wszelkich intelektualnych obciążeń. Widzą, że nie mają one żadnego sensu, oczywiście poza hałaśliwym nawoływaniem do podtrzymania wizji o "Zjednoczonych Stanach Europy". Tyle że Unia została niegdyś założona jako wspólnota traktatowa, nie zaś jako jednolite "superpaństwo". Tymczasem z każym rokiem suwerenność państw członkowskich coraz bardziej odpływa w kierunku instytucji unijnych jak Europejski Bank Centralny czy Trybunał Sprawiedliwości UE, i to bez jakichkolwiek podstaw prawnych czy demokratycznych mechanizmów kontroli. Niektórzy niemieccy publicyści wskazują oczywiście na ten problem, lecz wiodące media albo ich ignorują i lekceważą, albo - jeśli zostaną już usłyszeni - z miejsca przypisują im zamiar zaostrzenia "antydemokratycznych" tendencji.
Już niejednokrotnie to "wysysanie" suwerenności państw członkowskich wywołało oburzenie sędziów niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego, choć nawet ich opór przypomina metodę przebijania muru, który nie jest możliwy do przebicia. Wysiłki niemieckich prawników, dążących do ustanowienia bardziej przejrzystych przepisów w Unii, musiałyby się bowiem przełożyć na konkretne działania władzy wykonawczej. Niemcy mogą o tym jednak tylko pomarzyć w czasach, kiedy zastępca szefowej rządu federalnego w imię "postępu" otwarcie snuje wizje o scentralizowaniu Wspólnoty. W porządku, nie nasza sprawa. Ale czy tego typu zachowanie można naprawdę nazwać demokratycznym?
Rządzący w Polsce i na Węgrzech mają inne zdanie na ten temat i dopóki go nie zmienią, zachodnie media będą wznosiły lamenty, okraszane obowiązkowymi jęknięciami o "łamaniu praworządności". A jednak skandaliczne słowa niemieckiej wiceszefowej PE Katariny Barley o "finansowym zagłodzeniu" państw członkowskich, które po latach stagnacji próbują odzyskać siłę gospodarczą i pełnię suwerenności, wprowadzają w tę dyskusję niewątpliwie nową "jakość". Nawiasem mówiąc, podobnie jak artykuły, które wylewały się z łamów niektórych niemieckich gazet, gdy prezydent USA złapał śmiercionośnego wirusa. Autorzy takich słów są chyba pozbawieni jakichkolwiek zasad poza dążeniem do osobistego wyniesienia we własnych środowiskach.
Ale gwoli uczciwości trzeba przyznać, że elaboraty niektórych polityków i dziennikarzy z "niezagłodzonego" obozu wywołały także niesmak w Niemczech. Znany komentator Henryk Broder pyta, w jaki sposób Bruksela miałaby "zagłodzić" premierów Węgier czy Polski, skoro są oni opłacani przez własnych podatników.
Barley zakłada, że bez jej wsparcia kraje te nie potrafiłyby same o siebie zadbać, podczas gdy w 2019 roku unijne dotacje tylko nieznacznie przyczyniły się do wzrostu gospodarczego w tym regionie
- utrzymuje niemiecki publicysta.
Według Brodera wywiad udzielony przez Katarinę Barley niemieckiej rozgłośni odsłania nie tylko jej niewiedzę, lecz także "neokolonialny język", który zdominował cały Parlament Europejski. Premier Saksonii Michael Kretschmer nazwał słowa Barley "próbą szantażu", a urodzony w Szczecinie sekretarz generalny CDU Paul Ziemiak - "wykolejeniem".
Tyle że dwie jaskółki "niemieckiej wiosny" nie czynią, bo politycy pokroju pani Barley mają nadal bezwględne wsparcie czołowych mediów. Przykładowo dziennik "Süddeutsche Zeitung" gra sobie w kulki już tak ostentacyjnie, że trudno to w ogóle skomentować. Monachijska gazeta ubolewa nad tym, że niemiecka szefowa Komisji Europejskiej jest wobec Polski i Węgier "zbyt bierna".
Co ciekawe, w artykule Floriana Hassela znów dochodzi do rażącego odwracania znaczeń. Podczas gdy reforma polskiego sądownictwa zmierza ku oczyszczeniu go z ostatnich śladów postkomuny, niemiecki redaktor przekonuje, że politycy Zjednoczonej Prawicy chcą ją znów przywrócić. W każdym swoim tekście autor z uporem godnym lepszej sprawy insynuuje, jakoby w Polsce byli "szykanowani" sędziowe, uruchamiając lawinę tez i zarzutów bez jakiegokolwiek uzasadnienia. I oczywiście w ślad za Katariną Barley domaga się od Brukseli "wysokich kar finansowych", mogących skłonić Warszawę do ustępstw.
Niemcy mogą oczywiście pisać o nas, co zechcą. Tyle tylko, że siewcy strachu zdają się nie dostrzegać pewnej podstawowej sprawy: pokłady dyplomatycznej życzliwości mogą się kiedyś wyczerpać. No bo jeśli redaktor Veser z "FAZ" już pyta, to mu chętnie odpowiem: tak, jeśli Unia upadnie, to właśnie z "winy brukselskich biurokratów", którzy nie zauważają deficytu demokracji w instytucjach unijnych.
No cóż, ciąg dalszy nastąpi. W następnym odcinku antypolskiego serialu przeczytamy pewnie znów coś o "strefach wolnych od LGBT". Wszelkie fakty na temat historii homoseksualizmu w Polsce zostaną ponownie usunięte z oczu niemieckiego czytelnika. Może warto mu chociażby przypomnieć, że nad Wisłą osoby "nieheteronormatywne" były prześladowane jedynie przez komunistów? Swoją drogą, aż strach pomyśleć, że to właśnie ideologoczni spadkobiercy wyznawców Lenina donoszą dziś Europie o rzekomej polskiej "homofobii".