Rafał Woś: Zielony Ład. Nowe wcielenie doktryny szoku

Problem z Zielonym Ładem nie polega na tym, że jest on bezsensowny. Problemem jest to, że pomysł na jego wprowadzenie przypomina niestety najgorsze tradycje niesławnej terapii szokowej.
 Rafał Woś: Zielony Ład. Nowe wcielenie doktryny szoku
/ fot. pixabay.com

Nigdy nie uważałem Naomi Klein za intelektualną wyrocznię. Kanadyjskiej pisarce trzeba jednak oddać, że potrafiła ubrać w słowa i wyrazić w formie zwartej książkowej narracji kilka najważniejszych intelektualnych mód minionych dwóch dekad. Zaczęło się w roku 1999 od „No Logo”. Tamta książka nie była ani szczególnie głęboka, ani bardzo nowatorska. Już na długo przed nią znana była krytyka potęgi globalnych marek, jej prawników, mediów i miliardów, konsumpcjonizmu oraz rozbisurmanionej wolnorynkowej ortodoksji, które rozlały się po świecie po upadku żelaznej kurtyny. A jednak. W jakiś sposób to akurat ta książka (tłumaczenie na 30 języków, milion sprzedanych egzemplarzy) stała się „Biblią” anty- (czy jak mówią niektórzy „alter-”) globalizmu oraz zapowiedzią nowych wielkich sporów ideowych XXI wieku.

Od wolnego rynku do ekologizmu

Potem była „Doktryna szoku”. I znowu – Klein nie wyraziła tu niczego nowego. Teza o tym, że współczesny neoliberalny kapitalizm wykorzystuje kryzysy ekonomiczne i klęski żywiołowe do tego, by zdobywać kolejne przyczółki, nie brzmiała już wtedy księżycowo. Książka wyszła w roku 2007. Chwilę później wybuchł kryzys finansowy, który potwierdził prawdziwość wielu tez stawianych przez Klein. W Polsce książka też przyjęta została bardzo dobrze. Również dlatego, że opisywała dokładnie to, co przydarzyło się nam na przełomie lat 80. i 90. XX wieku, kiedy to szok wywołany głębokim kryzysem politycznym i ekonomicznym późnego PRL-u wykorzystany został do dopchnięcia radykalnych wolnorynkowych reform kolanem. Właśnie wedle zasad terapii szokowej. W pośpiechu i bez żadnej debaty. Celowo właśnie tak, żeby nikt nie mógł nic zmienić. „Byliśmy jak barany prowadzone na rzeź” – tak o przepchnięciu przez Sejm kontraktowy planu Balcerowicza po latach mówił parlamentarzysta OKP Aleksander Małachowski. Warto przypominać, że tamten pakiet jedenastu fundamentalnych ustaw zmieniających podstawy ładu społeczno-gospodarczego Polski (będący de facto zmianą gospodarczej konstytucji kraju) trafił pod obrady Sejmu 17 grudnia 1989 roku. 31 grudnia proces legislacyjny był już zakończony podpisem prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego. Kluczowa reforma przejechała przez parlament z wdziękiem pojazdu opancerzonego. Między Bożym Narodzeniem a Sylwestrem. Tyle w temacie rozdyskutowanej i demokratycznej natury aktu założycielskiego III RP. „Doktryna szoku” w praktyce.

Wróćmy jednak do Naomi Klein, bo stało się z nią potem coś dziwnego. A w zasadzie nie tyle z nią, ale z całą formacją, która rozczytywała się wcześniej w „No Logo” i w „Doktrynie szoku”, i która to formacja miała już za chwilkę (tak się wtedy zdawało) rozprawić się z niszczącym demokrację, wolność i równość neoliberalnym kapitalizmem. Tymczasem ta formacja (nazwijmy ją „ nową lewicą”)… skręciła. A właściwie nawet nie skręciła, co raczej dokonała wolty. Obrotu o 180 stopni. Trudno powiedzieć, czy przez prawe, czy raczej lewe ramię. Naomi Klein znów wyczuła to bezbłędnie, pisząc w 2014 roku książkę pod wiele mówiącym tytułem „To zmienia wszystko”. Tym czymś była „zielona sprawa”. Klein tłumaczyła tam, że wcześniej nie interesowała się przesadnie sprawami klimatycznymi. Wiedziała, że istnieją, ale puszczała to trochę mimo uszu. Traktowała je jako jeden z tematów z debacie publicznej. Dużo mniej – jej zdaniem – ważny niż zajmujące ją w poprzednich latach tematy wyzysku pracownika, potęgi koncernów czy nierówności. Jednak teraz Klein ogłosiła, że przejrzała na oczy. Dostrzegła, że problem zmian klimatu jest najważniejszy. Od niego zależy bowiem przetrwanie planety i ludzkości jako gatunku. W związku z tym wszystkie inne kwestie muszą ustąpić miejsca kwestii klimatycznej. „Trzeba działać! Teraz!” – to przesłanie najnowszej (z 2021 roku) książki Kanadyjki, która nosi tytuł „On Fire: The (Burning) Case for a Green New Deal”. Po polsku „Pożar: O palącej konieczności zaprowadzenia Nowego Zielonego Ładu”.

Oczywiście to tylko szkic myślowej ewolucji jednej z ważnych intelektualistek naszych czasów. Wydaje mi się jednak, że oddaje to dość dobrze ewolucję drogi głównego nurtu lewicy w początkach XXI wieku. Wychodzili od krytyki neoliberalnego kapitalizmu. Stwarzali wrażenie, że zrywają w ten sposób sojusz z wielkim pieniądzem i potężnymi grupami interesu, które wyrosły w symbiozie z neoliberalizmem. Sugerowali, że chcą być głosem tych warstw społecznych, które zostały przez neoliberalny kapitalizm pozbawione głosu: starej klasy robotniczej, której miejsca pracy odjechały do Azji; związków zawodowych skazywanych przez media na wymarcie; nowych prekariuszy pracujących w ramach zuberyzowanych stosunków zatrudniania; drobnych rolników nienadążających za agrokorporacjami; albo tonących w kredytach hipotecznych normalsów oraz tych, którym grozi bezdomność z powodu rosnących cen najmu. Razem z nimi lewicowcy wznosili modlitwy o lepszy i bardziej sprawiedliwy świat. Po czym jako antidotum na to wszystko zaproponowali im… walkę z ociepleniem klimatu. „Najbardziej palącą kwestię naszych czasów”. Taką, która „zmienia wszystko”. A reszta? Reszta też. Ale właśnie „też”. A nie „przede wszystkim”.

Oczywiście niektórzy się w tej nowej zielonej walce dobrze odnaleźli. Troska o przyszłość planety jest przecież ideą – co do zasady, jak każda praca na rzecz dobra wspólnego – piękną i szczytną. Nie ma też nawet żadnych rozsądnych powodów, by monopol na kompetencje w tym zakresie mieli posiadać ludzie o lewicowym światopoglądzie. Zwłaszcza w Polsce, gdzie istnieje długa tradycja „ekologii ludowej”, co dobrze pokazał choćby raport Klubu Jagiellońskiego „Zielony konserwatyzm. Wyzwania i rekomendacje w 10 kluczowych obszarach” z roku 2021. Większość zgodzi się też chyba co do tego, że ograniczenie natężenia ruchu samochodowego w zakorkowanych centrach miast albo rozwój transportu publicznego to pomysły ze wszech miar pożyteczne. Niewielu znajdzie się chyba takich, którzy wolą przyłożyć głowę do rury wydechowej, zamiast odetchnąć czystym powietrzem, albo wybiorą stanie w godzinnym korku, jeśli jako alternatywę dostaną wygodny przejazd pociągiem zajmujący połowę tego czasu. Śmiem twierdzić, że takich ludzi nie ma.

Od oszołoma ekonomicznego do klimatycznego negacjonisty

Problemem jest coś innego. Kłopotem jest sposób realizacji tych ambitnych ekologicznych celów. A nawet sam sposób rozmawiania na ich temat w przestrzeni publicznej oraz negocjowania, jak właściwie mają w praktyce wyglądać. I w tym miejscu znów przyda nam się Naomi Klein. A konkretnie jej – wspomniana już – koncepcja „doktryny szoku”. Ta sama, przy pomocy której wdrażane były najbardziej niesławne antyludzkie i szkodliwe społecznie kapitalistyczne reformy końcówki XX wieku. Nie od dziś odnoszę wrażenie, że proekologiczna wolta Klein (i większej części lewicy) z ostatnich lat polega właśnie na zachowaniu tej metody, niczym broni zdobytej na przeciwniku w bitwie. Którą się potem odwraca… przeciwko swoim własnym zwolennikom, zaprowadzając w swoich szeregach dyscyplinę i zmuszając do uległości wobec nowych celów, które trzeba osiągnąć.

Widać to bardzo dobrze na przykładzie wyszydzania argumentów inaczej myślących. Spróbujcie dziś poddać w wątpliwość ten czy inny element Zielonego Ładu. Spróbujcie zbudować argument, że – na przykład – dla kraju takiego jak Polska propozycje pakietu „Fit For 55” są zbyt wyśrubowane. A to dlatego, że nasza energetyka od 150 lat opiera się na węglu, nie udało się (z różnych przyczyn) rozbudować energetyki jądrowej i nie mamy dużych złóż gazu. W związku z tym nie chcemy tak szybkiego tempa zielonej rewolucji, bo będzie się to wiązało ze zbyt bolesnymi kosztami dostosowania dla szerokich mas polskiego społeczeństwa. Czy zwolennicy ekologizmu przyjmą tę argumentację ze zrozumieniem? Pomachają głową i powiedzą: „Róbcie w swoim tempie”? Nie, tak nie będzie. Zwolennicy nowej (tym razem) zielonej terapii szokowej powiedzą wam, że nie ma czasu na takie fanaberie. Trzeba działać tu i teraz. Gorzej nawet. Przeciwstawiając się temu, co ekologiści uważają za absolutnie konieczne, sami wyeliminujecie się z grona ludzi „poważnych i uczciwych”, a staniecie się w jednej chwili zwolennikami prawicowych teorii spisowych, klimatycznym negacjonistami, sługusami koncernów paliwowych, antyeuropejczykami i oczywiście przeciwnikami demokracji liberalnej. Stanie się to jeszcze zanim zdołacie wygłosić jakikolwiek argument. Bo wasze argumenty nie mają żadnego znaczenia. Bo to jest właśnie logika „doktryny szoku”. Dziś „ekologia zmienia wszystko”. Na przełomie lat 80. i 90. w Polsce było tak samo. Tylko chodziło o coś innego. Każdy, kto choć odrobinę wątpił w konieczność jak najszybszej prywatyzacji gospodarki, deregulacji rynku czy obniżania państwowych wydatków, stawał się „oszołomem”, „ekonomicznym analfabetą”, „przeciwnikiem postępu” albo „wrogiem rodzącej się polskiej demokracji”. Komu jak komu, ale akurat wielu ludziom Solidarności wyeliminowanym w ten potworny sposób z debaty publicznej tłumaczyć tego nie trzeba. Ale przypominać warto.

Od debaty do dystopii

Oczywiście w takich warunkach sensowna debata odbyć się nie może. To nie jest tak, jak pisze się w kolorowych broszurkach wychwalających zalety demokracji. Tu nie dochodzi do meczu na argumenty, w trakcie którego obie strony walczą, trzymając się – jako tako – reguł, a potem jest końcowy gwizdek i publika głosuje, kto wygrał. Metoda „doktryny szoku” chce rozstrzygnąć ten mecz jeszcze zanim on się rozpocznie. Bo „O czym tu dyskutować, skoro wszystkie argumenty są po naszej stronie?”. Bo „nie mamy już czasu”. Bo „z urojeniami i teoriami spisowymi dyskutować się nie da”. I tak to się kręci. Irytujące, że odbywa się to najczęściej pod trzepoczącymi sztandarami wolności i demokracji.

Problem polega jednak na tym, że nieprzedyskutowane problemy nie znikają. One gdzieś znajdują swoje ujście. W przypadku ekologii problemem jest cała masa pytań. Kto poniesie koszty zmian i dostosowań wynikających z wdrożenia zielonej agendy? Kto zapłaci za zieloną transformację? Jak rozłożone zostaną ciężary podatkowe z nią związane? Czy droższa energia (bo że będzie droższa, to pewne) wymusi pojawienie się mechanizmów wyrównawczych? Czy zlikwidowane z powodów ekologicznych miejsca pracy (głownie przy obróbce starych paliw) zostaną zastąpione nowymi? A jeśli tak, to jakie warunku pracy będą w nich panować? Czy troski o (ekologiczny) koniec świata zawsze powinny mieć pierwszeństwo przed obawami o… koniec miesiąca i brak pieniędzy na czynsz, ratę kredytu, spokój ducha czy konieczny odpoczynek?

Lewica w sojuszu z liberałami powiada, że się zatroszczy. Żeby się nie martwić, bo nikt tu nie będzie stratny. Ale ich problem polega na braku wiarygodności. Szerokie rzesze wyborców od Ameryki po Niemcy i od Włoch po Wielką Brytanię nie zapomniały złamanej umowy społecznej przez pokolenie Gerharda Schroedera, Billa Clintona i Tony’ego Blaira. Oni też mieli się zatroszczyć? I co? Zatroszczyli się? Nie bardzo. Ich fascynacja „bezalternatywnym” wolnym rynkiem skończyła się kryzysem 2008 roku. Od tamtej pory trwa stopniowa erozja zaufania do partii, instytucji i mediów tzw. głównego nurtu. A widmo populizmu krąży nad Europą. I nad Ameryką też. Niczym kret wystawia głowę w różnych miejscach systemu. Lewica i liberałowie zajmują się zaś bieganiem z młotkiem i uderzaniem w ziemie tam, gdzie akurat się pokazał. Raz w USA. Innym razem we Włoszech albo w Polsce. A jutro jeszcze gdzieś indziej. Biegając, krzyczą, że populiści nie są partnerami do rozmowy. O niczym. O ekologii także.

Wywołuje to oczywiście odpowiednią reakcję. Spychani do narożnika populiści nie pozostają dłużni. Lubią przejechać prętem po kracie, twierdząc, że ekologiczne strachy są przesadzone. Albo że kolejne projekty ekologistów to przygrywka do rozmaitych dystopijnych scenariuszy z zamykaniem biednych ludzi w rezerwatach, zakazami i nakazami dotyczącymi spożycia mięsa lub kupowania nowych produktów. Albo w ogóle z planową depopulacją globu. To oczywiście karykatury, ale sukces produktów kultury popularnej ostatnich lat w stylu dystopijnych „Igrzysk Śmierci” lub „Czarnego Lustra” świadczy o tym, że te obawy istnieją w społecznej świadomości. A wyśmiewanie ich i nazywanie prawicowymi obsesjami raczej nie zbliża nas do rozwiązania problemu.

Sedno wyzwania leży jeszcze głębiej. Polega on sprzeczności tkwiącej w samej liberalnej demokracji naszych czasów. Z jednej strony oferuje ona ludziom obietnice równości, wolności i inkluzji. Ale jednocześnie cały czas produkuje społeczeństwo nierówne, spętane i wykluczające. Raz na jakiś czas te sprzeczności wychodzą na wierzch i nie da się już ich zamiatać pod dywan.

Czy można ten konflikt rozwiązać w sposób pokojowy? Powiem szczerze, nie wiem.

Tekst pochodzi z 9 (1779) numeru „Tygodnika Solidarność”.


Oceń artykuł
Wczytuję ocenę...

 

POLECANE
Redaktor naczelny „TS: Uśmiechnięty Sejm zamyka się w dniu demonstracji Solidarności z ostatniej chwili
Redaktor naczelny „TS": Uśmiechnięty Sejm zamyka się w dniu demonstracji Solidarności

Czyżby politycy obawiali się swoich własnych wyborców i tego, co chcą im powiedzieć?

Szef MSZ Węgier: Nie damy się wciągnąć w wojnę i NATO-wską szaloną misję pomocy Ukrainie z ostatniej chwili
Szef MSZ Węgier: "Nie damy się wciągnąć w wojnę i NATO-wską szaloną misję pomocy Ukrainie"

Pomimo wszelkich nacisków Węgry pozostaną poza "szaloną misją" NATO w celu pomocy Ukrainie – powiedział w środę w Londynie minister spraw zagranicznych Węgier Peter Szijjarto.

Polska ściga Niemcy w zakresie przyciągania studentów z obcych krajów Wiadomości
Polska ściga Niemcy w zakresie przyciągania studentów z obcych krajów

Niemcy należą tradycyjnie do grona krajów przyciągających do siebie wielu studentów z innych krajów. Gazeta Handelsblatt podaje, że w tym zakresie Polska oraz Korea Południowa także poczyniły duże postępy.

Lądowanie bez podwozia. Jest wstrząsające nagranie z ostatniej chwili
Lądowanie bez podwozia. Jest wstrząsające nagranie

W trakcie lądowania w Stambule samolot transportowy firmy FedEx miał problemy z wysunięciem przedniego podwozia. W sieci pojawiło się wstrząsające nagranie.

Zmiany w PiS. Jarosław Kaczyński podjął decyzję z ostatniej chwili
Zmiany w PiS. Jarosław Kaczyński podjął decyzję

Decyzją prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego nowym przewodniczącym zarządu wojewódzkiego partii w Małopolsce został poseł Łukasz Kmita – przekazał w środę wieczorem rzecznik PiS Rafał Bochenek. Kmita zastąpił na tym stanowisku posła Andrzeja Adamczyka.

Izraelska inwazja na Rafah. Pentagon wydał komunikat z ostatniej chwili
Izraelska inwazja na Rafah. Pentagon wydał komunikat

Szef Pentagonu Lloyd Austin powiedział w środę, że USA wstrzymały jeden transport amunicji dla Izraela w świetle zapowiadanych przez Izrael planów operacji wojskowej w Rafah w Strefie Gazy. Dodał, że jego resort dokonuje obecnie analizy dalszych transz.

Wojska NATO na Ukrainie? Stoltenberg zabrał głos z ostatniej chwili
Wojska NATO na Ukrainie? Stoltenberg zabrał głos

NATO nie ma zamiaru rozmieszczać wojsk na Ukrainie, władze w Kijowie nie prosiły o to - powiedział agencji Ansa sekretarz generalny Sojuszu Jens Stoltenberg w środę. W Rzymie spotkał się z premierką Włoch Giorgią Meloni.

Wizyta Ursuli von der Leyen w Polsce. „To są jakieś jaja” [WIDEO] polityka
Wizyta Ursuli von der Leyen w Polsce. „To są jakieś jaja” [WIDEO]

„To są jakieś jaja” – tak Sebastian Kaleta z Suwerennej Polski podsumował zachowanie m.in. Donalda Tuska podczas wizyty Ursuli von der Leyen w Polsce.

Temperatura mocno w dół. IMGW wydał ostrzeżenie pierwszego stopnia z ostatniej chwili
Temperatura mocno w dół. IMGW wydał ostrzeżenie pierwszego stopnia

Ostrzeżenie pierwszego stopnia przed nocnymi przymrozkami w woj. podlaskim wydał w środę Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej – Wydział w Białymstoku.

Beata Szydło: W PE będziemy bronili interesów polskich rolników z ostatniej chwili
Beata Szydło: W PE będziemy bronili interesów polskich rolników

W PE będziemy bronili interesów Polaków, polskich rolników, będziemy bronili interesów Polski – przekonywała wiceprezes PiS, europoseł Beata Szydło podczas środowych spotkań na Mazowszu. – Zablokujemy niekorzystne rozwiązania dla naszego kraju, takie jak Zielony Ład – mówił europoseł Adam Bielan.

REKLAMA

Rafał Woś: Zielony Ład. Nowe wcielenie doktryny szoku

Problem z Zielonym Ładem nie polega na tym, że jest on bezsensowny. Problemem jest to, że pomysł na jego wprowadzenie przypomina niestety najgorsze tradycje niesławnej terapii szokowej.
 Rafał Woś: Zielony Ład. Nowe wcielenie doktryny szoku
/ fot. pixabay.com

Nigdy nie uważałem Naomi Klein za intelektualną wyrocznię. Kanadyjskiej pisarce trzeba jednak oddać, że potrafiła ubrać w słowa i wyrazić w formie zwartej książkowej narracji kilka najważniejszych intelektualnych mód minionych dwóch dekad. Zaczęło się w roku 1999 od „No Logo”. Tamta książka nie była ani szczególnie głęboka, ani bardzo nowatorska. Już na długo przed nią znana była krytyka potęgi globalnych marek, jej prawników, mediów i miliardów, konsumpcjonizmu oraz rozbisurmanionej wolnorynkowej ortodoksji, które rozlały się po świecie po upadku żelaznej kurtyny. A jednak. W jakiś sposób to akurat ta książka (tłumaczenie na 30 języków, milion sprzedanych egzemplarzy) stała się „Biblią” anty- (czy jak mówią niektórzy „alter-”) globalizmu oraz zapowiedzią nowych wielkich sporów ideowych XXI wieku.

Od wolnego rynku do ekologizmu

Potem była „Doktryna szoku”. I znowu – Klein nie wyraziła tu niczego nowego. Teza o tym, że współczesny neoliberalny kapitalizm wykorzystuje kryzysy ekonomiczne i klęski żywiołowe do tego, by zdobywać kolejne przyczółki, nie brzmiała już wtedy księżycowo. Książka wyszła w roku 2007. Chwilę później wybuchł kryzys finansowy, który potwierdził prawdziwość wielu tez stawianych przez Klein. W Polsce książka też przyjęta została bardzo dobrze. Również dlatego, że opisywała dokładnie to, co przydarzyło się nam na przełomie lat 80. i 90. XX wieku, kiedy to szok wywołany głębokim kryzysem politycznym i ekonomicznym późnego PRL-u wykorzystany został do dopchnięcia radykalnych wolnorynkowych reform kolanem. Właśnie wedle zasad terapii szokowej. W pośpiechu i bez żadnej debaty. Celowo właśnie tak, żeby nikt nie mógł nic zmienić. „Byliśmy jak barany prowadzone na rzeź” – tak o przepchnięciu przez Sejm kontraktowy planu Balcerowicza po latach mówił parlamentarzysta OKP Aleksander Małachowski. Warto przypominać, że tamten pakiet jedenastu fundamentalnych ustaw zmieniających podstawy ładu społeczno-gospodarczego Polski (będący de facto zmianą gospodarczej konstytucji kraju) trafił pod obrady Sejmu 17 grudnia 1989 roku. 31 grudnia proces legislacyjny był już zakończony podpisem prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego. Kluczowa reforma przejechała przez parlament z wdziękiem pojazdu opancerzonego. Między Bożym Narodzeniem a Sylwestrem. Tyle w temacie rozdyskutowanej i demokratycznej natury aktu założycielskiego III RP. „Doktryna szoku” w praktyce.

Wróćmy jednak do Naomi Klein, bo stało się z nią potem coś dziwnego. A w zasadzie nie tyle z nią, ale z całą formacją, która rozczytywała się wcześniej w „No Logo” i w „Doktrynie szoku”, i która to formacja miała już za chwilkę (tak się wtedy zdawało) rozprawić się z niszczącym demokrację, wolność i równość neoliberalnym kapitalizmem. Tymczasem ta formacja (nazwijmy ją „ nową lewicą”)… skręciła. A właściwie nawet nie skręciła, co raczej dokonała wolty. Obrotu o 180 stopni. Trudno powiedzieć, czy przez prawe, czy raczej lewe ramię. Naomi Klein znów wyczuła to bezbłędnie, pisząc w 2014 roku książkę pod wiele mówiącym tytułem „To zmienia wszystko”. Tym czymś była „zielona sprawa”. Klein tłumaczyła tam, że wcześniej nie interesowała się przesadnie sprawami klimatycznymi. Wiedziała, że istnieją, ale puszczała to trochę mimo uszu. Traktowała je jako jeden z tematów z debacie publicznej. Dużo mniej – jej zdaniem – ważny niż zajmujące ją w poprzednich latach tematy wyzysku pracownika, potęgi koncernów czy nierówności. Jednak teraz Klein ogłosiła, że przejrzała na oczy. Dostrzegła, że problem zmian klimatu jest najważniejszy. Od niego zależy bowiem przetrwanie planety i ludzkości jako gatunku. W związku z tym wszystkie inne kwestie muszą ustąpić miejsca kwestii klimatycznej. „Trzeba działać! Teraz!” – to przesłanie najnowszej (z 2021 roku) książki Kanadyjki, która nosi tytuł „On Fire: The (Burning) Case for a Green New Deal”. Po polsku „Pożar: O palącej konieczności zaprowadzenia Nowego Zielonego Ładu”.

Oczywiście to tylko szkic myślowej ewolucji jednej z ważnych intelektualistek naszych czasów. Wydaje mi się jednak, że oddaje to dość dobrze ewolucję drogi głównego nurtu lewicy w początkach XXI wieku. Wychodzili od krytyki neoliberalnego kapitalizmu. Stwarzali wrażenie, że zrywają w ten sposób sojusz z wielkim pieniądzem i potężnymi grupami interesu, które wyrosły w symbiozie z neoliberalizmem. Sugerowali, że chcą być głosem tych warstw społecznych, które zostały przez neoliberalny kapitalizm pozbawione głosu: starej klasy robotniczej, której miejsca pracy odjechały do Azji; związków zawodowych skazywanych przez media na wymarcie; nowych prekariuszy pracujących w ramach zuberyzowanych stosunków zatrudniania; drobnych rolników nienadążających za agrokorporacjami; albo tonących w kredytach hipotecznych normalsów oraz tych, którym grozi bezdomność z powodu rosnących cen najmu. Razem z nimi lewicowcy wznosili modlitwy o lepszy i bardziej sprawiedliwy świat. Po czym jako antidotum na to wszystko zaproponowali im… walkę z ociepleniem klimatu. „Najbardziej palącą kwestię naszych czasów”. Taką, która „zmienia wszystko”. A reszta? Reszta też. Ale właśnie „też”. A nie „przede wszystkim”.

Oczywiście niektórzy się w tej nowej zielonej walce dobrze odnaleźli. Troska o przyszłość planety jest przecież ideą – co do zasady, jak każda praca na rzecz dobra wspólnego – piękną i szczytną. Nie ma też nawet żadnych rozsądnych powodów, by monopol na kompetencje w tym zakresie mieli posiadać ludzie o lewicowym światopoglądzie. Zwłaszcza w Polsce, gdzie istnieje długa tradycja „ekologii ludowej”, co dobrze pokazał choćby raport Klubu Jagiellońskiego „Zielony konserwatyzm. Wyzwania i rekomendacje w 10 kluczowych obszarach” z roku 2021. Większość zgodzi się też chyba co do tego, że ograniczenie natężenia ruchu samochodowego w zakorkowanych centrach miast albo rozwój transportu publicznego to pomysły ze wszech miar pożyteczne. Niewielu znajdzie się chyba takich, którzy wolą przyłożyć głowę do rury wydechowej, zamiast odetchnąć czystym powietrzem, albo wybiorą stanie w godzinnym korku, jeśli jako alternatywę dostaną wygodny przejazd pociągiem zajmujący połowę tego czasu. Śmiem twierdzić, że takich ludzi nie ma.

Od oszołoma ekonomicznego do klimatycznego negacjonisty

Problemem jest coś innego. Kłopotem jest sposób realizacji tych ambitnych ekologicznych celów. A nawet sam sposób rozmawiania na ich temat w przestrzeni publicznej oraz negocjowania, jak właściwie mają w praktyce wyglądać. I w tym miejscu znów przyda nam się Naomi Klein. A konkretnie jej – wspomniana już – koncepcja „doktryny szoku”. Ta sama, przy pomocy której wdrażane były najbardziej niesławne antyludzkie i szkodliwe społecznie kapitalistyczne reformy końcówki XX wieku. Nie od dziś odnoszę wrażenie, że proekologiczna wolta Klein (i większej części lewicy) z ostatnich lat polega właśnie na zachowaniu tej metody, niczym broni zdobytej na przeciwniku w bitwie. Którą się potem odwraca… przeciwko swoim własnym zwolennikom, zaprowadzając w swoich szeregach dyscyplinę i zmuszając do uległości wobec nowych celów, które trzeba osiągnąć.

Widać to bardzo dobrze na przykładzie wyszydzania argumentów inaczej myślących. Spróbujcie dziś poddać w wątpliwość ten czy inny element Zielonego Ładu. Spróbujcie zbudować argument, że – na przykład – dla kraju takiego jak Polska propozycje pakietu „Fit For 55” są zbyt wyśrubowane. A to dlatego, że nasza energetyka od 150 lat opiera się na węglu, nie udało się (z różnych przyczyn) rozbudować energetyki jądrowej i nie mamy dużych złóż gazu. W związku z tym nie chcemy tak szybkiego tempa zielonej rewolucji, bo będzie się to wiązało ze zbyt bolesnymi kosztami dostosowania dla szerokich mas polskiego społeczeństwa. Czy zwolennicy ekologizmu przyjmą tę argumentację ze zrozumieniem? Pomachają głową i powiedzą: „Róbcie w swoim tempie”? Nie, tak nie będzie. Zwolennicy nowej (tym razem) zielonej terapii szokowej powiedzą wam, że nie ma czasu na takie fanaberie. Trzeba działać tu i teraz. Gorzej nawet. Przeciwstawiając się temu, co ekologiści uważają za absolutnie konieczne, sami wyeliminujecie się z grona ludzi „poważnych i uczciwych”, a staniecie się w jednej chwili zwolennikami prawicowych teorii spisowych, klimatycznym negacjonistami, sługusami koncernów paliwowych, antyeuropejczykami i oczywiście przeciwnikami demokracji liberalnej. Stanie się to jeszcze zanim zdołacie wygłosić jakikolwiek argument. Bo wasze argumenty nie mają żadnego znaczenia. Bo to jest właśnie logika „doktryny szoku”. Dziś „ekologia zmienia wszystko”. Na przełomie lat 80. i 90. w Polsce było tak samo. Tylko chodziło o coś innego. Każdy, kto choć odrobinę wątpił w konieczność jak najszybszej prywatyzacji gospodarki, deregulacji rynku czy obniżania państwowych wydatków, stawał się „oszołomem”, „ekonomicznym analfabetą”, „przeciwnikiem postępu” albo „wrogiem rodzącej się polskiej demokracji”. Komu jak komu, ale akurat wielu ludziom Solidarności wyeliminowanym w ten potworny sposób z debaty publicznej tłumaczyć tego nie trzeba. Ale przypominać warto.

Od debaty do dystopii

Oczywiście w takich warunkach sensowna debata odbyć się nie może. To nie jest tak, jak pisze się w kolorowych broszurkach wychwalających zalety demokracji. Tu nie dochodzi do meczu na argumenty, w trakcie którego obie strony walczą, trzymając się – jako tako – reguł, a potem jest końcowy gwizdek i publika głosuje, kto wygrał. Metoda „doktryny szoku” chce rozstrzygnąć ten mecz jeszcze zanim on się rozpocznie. Bo „O czym tu dyskutować, skoro wszystkie argumenty są po naszej stronie?”. Bo „nie mamy już czasu”. Bo „z urojeniami i teoriami spisowymi dyskutować się nie da”. I tak to się kręci. Irytujące, że odbywa się to najczęściej pod trzepoczącymi sztandarami wolności i demokracji.

Problem polega jednak na tym, że nieprzedyskutowane problemy nie znikają. One gdzieś znajdują swoje ujście. W przypadku ekologii problemem jest cała masa pytań. Kto poniesie koszty zmian i dostosowań wynikających z wdrożenia zielonej agendy? Kto zapłaci za zieloną transformację? Jak rozłożone zostaną ciężary podatkowe z nią związane? Czy droższa energia (bo że będzie droższa, to pewne) wymusi pojawienie się mechanizmów wyrównawczych? Czy zlikwidowane z powodów ekologicznych miejsca pracy (głownie przy obróbce starych paliw) zostaną zastąpione nowymi? A jeśli tak, to jakie warunku pracy będą w nich panować? Czy troski o (ekologiczny) koniec świata zawsze powinny mieć pierwszeństwo przed obawami o… koniec miesiąca i brak pieniędzy na czynsz, ratę kredytu, spokój ducha czy konieczny odpoczynek?

Lewica w sojuszu z liberałami powiada, że się zatroszczy. Żeby się nie martwić, bo nikt tu nie będzie stratny. Ale ich problem polega na braku wiarygodności. Szerokie rzesze wyborców od Ameryki po Niemcy i od Włoch po Wielką Brytanię nie zapomniały złamanej umowy społecznej przez pokolenie Gerharda Schroedera, Billa Clintona i Tony’ego Blaira. Oni też mieli się zatroszczyć? I co? Zatroszczyli się? Nie bardzo. Ich fascynacja „bezalternatywnym” wolnym rynkiem skończyła się kryzysem 2008 roku. Od tamtej pory trwa stopniowa erozja zaufania do partii, instytucji i mediów tzw. głównego nurtu. A widmo populizmu krąży nad Europą. I nad Ameryką też. Niczym kret wystawia głowę w różnych miejscach systemu. Lewica i liberałowie zajmują się zaś bieganiem z młotkiem i uderzaniem w ziemie tam, gdzie akurat się pokazał. Raz w USA. Innym razem we Włoszech albo w Polsce. A jutro jeszcze gdzieś indziej. Biegając, krzyczą, że populiści nie są partnerami do rozmowy. O niczym. O ekologii także.

Wywołuje to oczywiście odpowiednią reakcję. Spychani do narożnika populiści nie pozostają dłużni. Lubią przejechać prętem po kracie, twierdząc, że ekologiczne strachy są przesadzone. Albo że kolejne projekty ekologistów to przygrywka do rozmaitych dystopijnych scenariuszy z zamykaniem biednych ludzi w rezerwatach, zakazami i nakazami dotyczącymi spożycia mięsa lub kupowania nowych produktów. Albo w ogóle z planową depopulacją globu. To oczywiście karykatury, ale sukces produktów kultury popularnej ostatnich lat w stylu dystopijnych „Igrzysk Śmierci” lub „Czarnego Lustra” świadczy o tym, że te obawy istnieją w społecznej świadomości. A wyśmiewanie ich i nazywanie prawicowymi obsesjami raczej nie zbliża nas do rozwiązania problemu.

Sedno wyzwania leży jeszcze głębiej. Polega on sprzeczności tkwiącej w samej liberalnej demokracji naszych czasów. Z jednej strony oferuje ona ludziom obietnice równości, wolności i inkluzji. Ale jednocześnie cały czas produkuje społeczeństwo nierówne, spętane i wykluczające. Raz na jakiś czas te sprzeczności wychodzą na wierzch i nie da się już ich zamiatać pod dywan.

Czy można ten konflikt rozwiązać w sposób pokojowy? Powiem szczerze, nie wiem.

Tekst pochodzi z 9 (1779) numeru „Tygodnika Solidarność”.



Oceń artykuł
Wczytuję ocenę...

 

Polecane
Emerytury
Stażowe