„Dziewczynki, idźcie z chłopcami, bo tu zaraz będą Niemcy”. Nie każdy bohater PW walczył z karabinem

Miał 36 lat, gdy został komendantem powstańczego szpitala polowego batalionu NOW-AK „Harnaś”. Przez miesiąc, w skrajnie trudnych warunkach, kierował jego pracami. Po zniszczeniu kamienicy przy ul. Konopczyńskiego i zajęciu dzielnicy przez Niemców przeprowadził udaną ewakuację placówki, ratując życie szczupłego personelu i 180 pacjentów. 
 „Dziewczynki, idźcie z chłopcami, bo tu zaraz będą Niemcy”. Nie każdy bohater PW walczył z karabinem
/ Stefan Żeglinski. Fot. arch. rodzinne
Bohaterskiemu zrywowi z sierpnia 1944 r. poświęcona jest lwia część najnowszego TS. Czytaj więcej: Najnowszy numer "Tygodnika Solidarność": Powstanie żyje!

• Już samo przeniesienie pacjentów do schronu stanowiło dla personelu znaczny wysiłek. Mowa przecież o blisko dwustu osobach, rannych i chorych, nieraz w naprawdę ciężkim stanie. 
• Było ciasno, ciemno, duszno. Nic dziwnego, że zdarzały się ataki paniki, nieraz ogarniające większą grupę osób. 
• Od podmuchów bomb trafiających w budynek szpitala gasły świece, ludziom szła z nosa krew. 
• „Dziewczynki, idźcie z chłopcami, bo tu zaraz będą Niemcy” – powiedział dr Żegliński do sanitariuszek. Ale one, dowiedziawszy się, że komendant zostaje z chorymi, podjęły taką samą decyzję. 
• Niemcy nie strzelali, pobieżnie sprawdzili pomieszczenia i pozwolili na ewakuację szpitala. Podobno komendant Żegliński, dobrze znający język Goethego, jakoś zdołał przekonać niemieckiego dowódcę. 



Dr Stefan Żegliński urodził się w roku 1908 r. w amerykańskim Bayonne, niewielkim ośrodku przemysłowym w stanie New Jersey, w rodzinie polskich emigrantów. Jako siedemnastolatek wrócił z rodzicami do kraju, ukończył stołeczne gimnazjum im. Górskiego i odbył studia medyczne na UW. Podczas wojny w szpitalu dziecięcym przy ul. Kopernika 43, gdzie pracował na oddziale chirurgicznym, prowadził szkolenie służb sanitarnych, zorganizował też punkt krwiodawstwa. 

Szpital na skarpie
Po wybuchu Powstania na terenie szpitala przy ul. Kopernika działał szpital powstańczy batalionu „Harnaś”, jednego z oddziałów Narodowej Organizacji Wojskowej SN, która w 1942 r. weszła w skład Armii Krajowej. Gdy ze względu na wzmagający się ostrzał z pobliskich pozycji wroga sytuacja w szpitalu przy ul. Kopernika stawała się coraz trudniejsza, zapadła decyzja o zorganizowaniu szpitala polowego w kamienicy przy ul. Konopczyńskiego. 

Jego organizacją zajęła się Danuta Bujalska, „Danka”, „428”, żołnierz NOW, przeszkolona pielęgniarka i studentka tajnego wydziału lekarskiego UW. A także córka ostatniego ministra zdrowia II Rzeczypospolitej, która w nowej placówce pełniła obowiązki lekarza. Szpital zlokalizowano w okazałym, położonym na skarpie gmachu, zbudowanym na zlecenie towarzystwa emerytalnego BGK, a jego komendantem został dr Żegliński. 

Oddany do użytku na krótko przed wojną budynek miał trzy klatki, oznaczone numerami 3, 5, 7, był nowoczesny (windy firmy Jenike) i luksusowy oraz – co w warunkach wojennych może najistotniejsze –dysponował solidnym schronem przeciwlotniczym usytuowanym na poziomie minus dwa. Na czas Powstania bramy wychodzące w stronę Powiśla zabarykadowano, ale od strony uliczki Konopczyńskiego było w miarę bezpiecznie. 

Oprócz komendanta i Bujalskiej w szpitaliku pracowali na stałe wolontariusz dr Jan Nowicki oraz studentka medycyny Eulalia Szymańska. Wyższy personel medyczny uzupełniali chirurg dr Kaczorowski, ze szpitala Świętego Ducha, i dwaj inni lekarze o nieznanych nazwiskach. Były także trzy dyplomowane pielęgniarki: Michalina Karczewska „Mita”, Filomena Konarska „Fila” i Maria Zadzierska „Maria”, oraz dziesięć sanitariuszek.

Powstańcza agora
To niewiele, jak na szybko rosnącą liczbę pacjentów. Walki przecież nasilały się, upadła Starówka, Niemcy parli na Powiśle. Wzmagał się ostrzał od Oboźnej, Dynasów, Krakowskiego Przedmieścia. Pomieszczenia pod numerem 3, gdzie początkowo mieścił się kierowany przez dr. Żeglińskiego szpital, już nie wystarczały. W drugiej połowie sierpnia chorych zaczęto lokować na piętrach pod numerem 5 i 7, gdzie dotąd gromadzili się cywilni uciekinierzy z Powiśla i gdzie zakwaterowano szpitalny personel. 

Spory dziedziniec gmachu przy ul. Konopczyńskiego pełnił w tym czasie funkcję agory. Każdego ranka grupa powstańców odbywała tam apel i musztrę. W sierpniowe niedziele na prowizorycznie ustawianych ołtarzach kapelani odprawiali msze święte. A raz, 19 sierpnia, odbyło się nawet przedstawienie „Kukiełki pod Barykadą”. Autor – Michał Dadlez, polonista ze szkoły przy ul. Konopczyńskiego 4 – przedstawił w nim opowieść o powstańczych losach mieszkańców jednego z domów na Powiślu. 

Pod koniec sierpnia nasiliły się bombardowania. Warunki pogarszały się, ale najgorsze miało dopiero nadejść. 3 września, gdy Niemcy podjęli bardzo mocny ostrzał, zdecydowano o umieszczeniu wszystkich pacjentów w podziemnym schronie. Solidne, suche i przestronne pomieszczenia, ze szczelnymi grodziami na wypadek ataku gazowego, były jednak pozbawione jakichkolwiek sanitariatów oraz należytej wentylacji. Rozwiązano problem, wybijając dziurę w ścianie piwnicy. Otwór wychodził na podwórko sąsiedniej (dziś nieistniejącej) posesji przy ul. Tamka, mniej więcej na wysokości pałacyku Ostrogskich. I kilka metrów ponad poziomem ulicy, bo gmach przy ul. Konopczyńskiego stał przecież na skarpie. 

Kondygnacja minus dwa 
Już samo przeniesienie pacjentów do schronu stanowiło dla personelu znaczny wysiłek. Mowa przecież o blisko dwustu osobach, rannych i chorych, nieraz w naprawdę ciężkim stanie. Na dole brakowało łóżek, sprzętu, światła. Kurczyły się zapasy lekarstw, środków opatrunkowych. Kończyła się żywność, nie było wody. 

Na pryczach umieszczano po dwie osoby, ale ludzie leżeli także na ziemi, pod ścianami, w przejściach. Było ciasno, ciemno, duszno. Nic dziwnego, że zdarzały się ataki paniki, nieraz ogarniające większą grupę osób. Oprócz pacjentów szpitala, wśród których szalała czerwonka, było przecież wielu uciekinierów ze zbombardowanych czy popalonych w sąsiedztwie domów.
 
Elektrownia już nie działała. Światła dostarczały lampy karbidowe i świece. Wodę noszono w wiadrach, najbliższa dostępna pompa znajdowała się przy ulicy Szczyglej. Ale i w tych warunkach na prowizorycznym stole, w piwnicy, obok pryzmy węgla, dr Żegliński operował. Jednym z ostatnich pacjentów był student Politechniki Warszawskiej, z rozerwaną tętnicą szyjną… 

Od podmuchów bomb trafiających w budynek szpitala gasły świece, ludziom szła z nosa krew. Ale – jak wspominała jedna z trzech asystujących wtedy chirurgowi sanitariuszek – operacja się udała, nie było tylko pewności, czy struny głosowe pacjenta odzyskają dostateczną sprawność. 
 
Niemcy tym razem nie strzelali
Przez trzy doby szpital polowy batalionu funkcjonował w schronie. Komendant szpitala nie dostał od przełożonych rozkazu ewakuacji, ale wszystkich, którzy tylko mogli się samodzielnie poruszać, zachęcał do przejścia za Aleje Jerozolimskie. Tamta część Śródmieścia była jeszcze w rękach powstańców. 

W nocy z 5 na 6 września zapadła złowróżbna cisza. Piwnice przy ul. Konopczyńskiego powoli pustoszały. Wieści, że zwycięskie oddziały wroga mordują pacjentów i personel szpitali polowych, rozeszła się już po Warszawie. „Dziewczynki, idźcie z chłopcami, bo tu zaraz będą Niemcy” – powiedział dr Żegliński do swych sanitariuszek. Ale one, dowiedziawszy się, że komendant zostaje z chorymi, podjęły taką samą decyzję. 

Zdzisław Sadowski, znany w czasach PRL ekonomista i wicepremier w rządzie Messnera, w czasie powstania kapral podchorąży ze Zgrupowania „Krybar”, ps. „Czarski”, został pod koniec sierpnia raniony i trafił na Konopczyńskiego, gdzie zoperował go właśnie dr Żegliński. On też słyszał, co Niemcy, którzy właśnie weszli do schronu, zwykli robić z rannymi powstańcami. „Gdy usłyszałem dźwięk niemieckiej mowy – wspomina Sadowski – odwróciłem się do ściany i czekałem na serię z automatu”. 

Niemcy jednak nie strzelali, pobieżnie sprawdzili pomieszczenia i pozwolili na ewakuację szpitala. Podobno komendant Żegliński, dobrze znający język Goethego i niewątpliwie człowiek z autorytetem, jakoś zdołał przekonać niemieckiego dowódcę. Wersje, jak mu się to udało, są rozbieżne. Istotną rolę miała tu odegrać spora partia butelek koniaku znaleziona w jakimś nieodległym składziku. Według innej relacji, zawartość tych butelek stanowił rum, nie koniak. Podobno też wspaniałomyślny Niemiec miał mruknąć pod nosem: „Macie szczęście, że to Wehrmacht, nie SS”. 

Zupa na uniwersytecie
Żołnierze niemieccy wyszli z Konopczyńskiego, gmach jednak podpalili. Dr Żegliński zarządził ewakuację. 160 pacjentów obłożnych wyniesiono, około 20 wyszło o własnych siłach. Nikt nie zginął, nikt nie ucierpiał. Zdolności negocjacyjne komendanta szpitala sprawiły nawet, że zezwolono na przeniesienie chorych i rannych do Pałacu Kazimierzowskiego. 

Przez Sewerynów, Oboźną (w tym celu przerwano nawet ostrzał ulicy) i boczną bramę uniwersytetu lekarze i sanitariuszki transportowali na noszach swych podopiecznych. Jak wspomina Danuta Bujalska, warunki jednak do pałacowych nie należały, bo Niemcy trzymali tam uprzednio konie. Na terenie uniwersyteckim zgromadzono cywilną ludność z tej części Warszawy. Panowała atmosfera niepewności, grozy, lęku przed gwałtami, których na młodszych kobietach dopuszczali się żołnierze wroga. 

Zdarzały się i lepsze chwile, gdy Siostry Wizytki, z pobliskiego klasztoru, dosłały kocioł smakowitej, gorącej zupy. Dla rannych wystarczyło, dla personelu już nie. Ale z tej samej strony nadeszła upragniona pomoc. U wizytek rezydował wtedy ks. Kamiński, gimnazjalny katecheta Bujalskiej. Poruszony jej opowieścią o niepewnym losie chorych obiecał pomoc. I co więcej, dzięki kapelanowi wojsk niemieckich, który codziennie odprawiał mszę u wizytek, udało mu się wyjednać ciężarówkę, która miała zawieźć szpitalników na Dworzec Zachodni. 

Ale niemiecki kierowca dostał rozkaz odbycia tylko jednego kursu. I znów talenty negocjacyjne dr. Żeglińskiego sprawiły, że jeździł jednak z pacjentami tyle razy, aż wszyscy chorzy, z personelem włącznie, znaleźli się w pociągu do Brwinowa. Ostatecznie szpital polowy z ul. Konopczyńskiego rozformowano, gdy dziwnymi gośćmi właścicieli majątku Biskupice, koło Brwinowa, zaczęli się zanadto interesować Niemcy. Chorych skierowano do przeniesionego Szpitala Wolskiego, który działał wtedy legalnie w Podkowie Leśnej. Personel rozpuszczono do domów. Stefan Żegliński wrócił do rodziny w Piasecznie, a Danuta Bujalska udała się do rodzinnego Krakowa. 

Epilog
Schron przeciwlotniczy w gmachu przy ul. Konopczyńskiego 5/7 przetrwał do dziś. Jeszcze przed siedemdziesiątą rocznicą wybuchu powstania wspólnota mieszkańców własnym sumptem zorganizowała w nim prowizoryczną wystawę, obrazującą życie codzienne polowego szpitala z roku 1944. I taka niewielka ekspozycja jest dostępna dla zwiedzających w okresie kolejnych rocznic powstańczego zrywu. Ale to trochę za mało. 

Założona w roku 2012 przez Bognę Janke Fundacja Warszawskie Szpitale Polowe, przy merytorycznym wsparciu Muzeum Powstania Warszawskiego, opracowała koncepcję placówki upamiętniającej całość powstańczej służby medycznej. I nazwała ją Muzeum Szpitala Polowego. Wizualizacja tego projektu, autorstwa Agnieszki Fórmanowskiej, ze względu na brak środków oraz miejsca, w którym można by taką ekspozycję profesjonalnie i na stałe urządzić, na razie jest dostępna tylko w internetowej witrynie: Szpitale Polowe 1944. Czy doczeka się kiedyś realizacji? 

Ze sporządzonej przez Fundację bazy danych wynika, że podczas powstańczych zmagań w roku 1944 działało około dwustu szpitali i punktów opatrunkowych, zlokalizowanych na terenie całego miasta oraz podwarszawskich miejscowości, takich jak m.in. Konstancin-Jeziorna, Legionowo, Piaseczno, Rembertów. Lista personelu tych placówek, wciąż niepełna, obejmuje blisko siedemset nazwisk, niekiedy bez imion, a niekiedy zapamiętanych jedynie z imion lub z powstańczych pseudonimów. Dobrze, że w tym roku jeszcze przed 1 sierpnia udało się przygotować mobilną wersję witryny www.szpitale1944.pl na smartfony. 

Nasz fotoreporter Marcin Żegliński jest wnukiem komendanta dr. Stefana Żeglińskiego. 

Waldemar Żyszkiewicz



#REKLAMA_POZIOMA#

Oceń artykuł
Wczytuję ocenę...

 

POLECANE
Kate Middleton poważnie chora. Książę William wydał nowy komunikat z ostatniej chwili
Kate Middleton poważnie chora. Książę William wydał nowy komunikat

Księżna Kate, żona brytyjskiego następcy tronu księcia Williama, poinformowała niedawno, że jej styczniowy pobyt w szpitalu i przebyta operacja jamy brzusznej były związane z wykrytym u niej rakiem. Książę Walii wydał nowy komunikat.

Prof. Miodek: Udowadnianie, że śląszczyzna jest odrębnym językiem, to nonsens z ostatniej chwili
Prof. Miodek: Udowadnianie, że śląszczyzna jest odrębnym językiem, to nonsens

– Proszę ode mnie nie wymagać udowodnienia, że może śląszczyzna jest odrębnym językiem, nie żądać jej kodyfikacji, bo to jest nonsens. Naiwność połączona z fanatyzmem (...) Kapitałem dialektu śląskiego jest jego mozaikowość. Na ten dialekt śląski składa się kilkadziesiąt gwar. Próba kodyfikacji będzie zawsze z krzywdą dla którejś z tych gwar. Nie dajmy się zwariować – twierdzi językoznawca prof. Jan Miodek.

Prezydent Duda: Rozszerzenie Nuclear Sharing byłoby adekwatną odpowiedzią na działania prowadzone od lat przez Rosję z ostatniej chwili
Prezydent Duda: Rozszerzenie Nuclear Sharing byłoby adekwatną odpowiedzią na działania prowadzone od lat przez Rosję

– Rosja od lat łamie porozumienia ws. rozprzestrzeniania broni nuklearnej, relokuje tę broń na Białoruś, stwarza zagrożenie, w związku z tym program Nuclear Sharing powinien być rozszerzony na wschodnią flankę NATO – uważa prezydent Andrzej Duda. – Byłaby to adekwatna odpowiedź na działania Rosji – ocenił.

Te słowa Hołowni PiS nagrodził brawami. A Koalicja 13 grudnia nie [WIDEO] z ostatniej chwili
Te słowa Hołowni PiS nagrodził brawami. A Koalicja 13 grudnia nie [WIDEO]

Podczas przemówienia marszałka Sejmu Szymona Hołowni doszło do niecodziennej sytuacji.

Piotr Duda: Turów to nie tylko kopalnia i elektrownia, to byt wielu ludzi z ostatniej chwili
Piotr Duda: Turów to nie tylko kopalnia i elektrownia, to byt wielu ludzi

– Kompleks Turów to nie tylko kopalnie i elektrownie, ale byt wielu ludzi. Bogatynia, Lubań i wiele innych miejscowości, wokół których gromadzą się społeczeństwa i tutaj pracują, i tutaj funkcjonują – mówił na antenie Telewizji Republika.

Polski sąd kazał zamknąć Turów, a niemiecki pogonił ekologów ws. niemieckiego gazociągu z ostatniej chwili
Polski sąd kazał zamknąć Turów, a niemiecki pogonił ekologów ws. niemieckiego gazociągu

Federalny Sąd Administracyjny w Lipsku odrzucił skargi organizacji ekologicznych przeciwko zatwierdzeniu gazociągu z portu Sassnitz–Mukran na wyspie Rugia do Lubmina.

Co się dzieje na granicy? Straż Graniczna wydała komunikat z ostatniej chwili
Co się dzieje na granicy? Straż Graniczna wydała komunikat

Straż Graniczna regularnie publikuje raporty dotyczące wydarzeń na granicy polsko-białoruskiej.

Niepokojące doniesienia w sprawie Anny Lewandowskiej z ostatniej chwili
Niepokojące doniesienia w sprawie Anny Lewandowskiej

Media obiegły niepokojące doniesienia w sprawie Anny Lewandowskiej. Razem z rodziną przeżyła trudne chwile.

„Weszliśmy na drogę rozpadu państwa”. Sejm uznał „język śląski” z ostatniej chwili
„Weszliśmy na drogę rozpadu państwa”. Sejm uznał „język śląski”

Sejm RP w piątek uchwalił ustawę uznającą język śląski za język regionalny. Za głosowało 236 posłów, przeciwko było 186, a 5 wstrzymało się od głosu.

„Teraz to żenada”. Burza po emisji dotychczas popularnego programu TVP z ostatniej chwili
„Teraz to żenada”. Burza po emisji dotychczas popularnego programu TVP

Fala zmian w TVP nie ominęła również popularnego „Pytania na śniadanie”. Po emisji programu w sieci zawrzało.

REKLAMA

„Dziewczynki, idźcie z chłopcami, bo tu zaraz będą Niemcy”. Nie każdy bohater PW walczył z karabinem

Miał 36 lat, gdy został komendantem powstańczego szpitala polowego batalionu NOW-AK „Harnaś”. Przez miesiąc, w skrajnie trudnych warunkach, kierował jego pracami. Po zniszczeniu kamienicy przy ul. Konopczyńskiego i zajęciu dzielnicy przez Niemców przeprowadził udaną ewakuację placówki, ratując życie szczupłego personelu i 180 pacjentów. 
 „Dziewczynki, idźcie z chłopcami, bo tu zaraz będą Niemcy”. Nie każdy bohater PW walczył z karabinem
/ Stefan Żeglinski. Fot. arch. rodzinne
Bohaterskiemu zrywowi z sierpnia 1944 r. poświęcona jest lwia część najnowszego TS. Czytaj więcej: Najnowszy numer "Tygodnika Solidarność": Powstanie żyje!

• Już samo przeniesienie pacjentów do schronu stanowiło dla personelu znaczny wysiłek. Mowa przecież o blisko dwustu osobach, rannych i chorych, nieraz w naprawdę ciężkim stanie. 
• Było ciasno, ciemno, duszno. Nic dziwnego, że zdarzały się ataki paniki, nieraz ogarniające większą grupę osób. 
• Od podmuchów bomb trafiających w budynek szpitala gasły świece, ludziom szła z nosa krew. 
• „Dziewczynki, idźcie z chłopcami, bo tu zaraz będą Niemcy” – powiedział dr Żegliński do sanitariuszek. Ale one, dowiedziawszy się, że komendant zostaje z chorymi, podjęły taką samą decyzję. 
• Niemcy nie strzelali, pobieżnie sprawdzili pomieszczenia i pozwolili na ewakuację szpitala. Podobno komendant Żegliński, dobrze znający język Goethego, jakoś zdołał przekonać niemieckiego dowódcę. 



Dr Stefan Żegliński urodził się w roku 1908 r. w amerykańskim Bayonne, niewielkim ośrodku przemysłowym w stanie New Jersey, w rodzinie polskich emigrantów. Jako siedemnastolatek wrócił z rodzicami do kraju, ukończył stołeczne gimnazjum im. Górskiego i odbył studia medyczne na UW. Podczas wojny w szpitalu dziecięcym przy ul. Kopernika 43, gdzie pracował na oddziale chirurgicznym, prowadził szkolenie służb sanitarnych, zorganizował też punkt krwiodawstwa. 

Szpital na skarpie
Po wybuchu Powstania na terenie szpitala przy ul. Kopernika działał szpital powstańczy batalionu „Harnaś”, jednego z oddziałów Narodowej Organizacji Wojskowej SN, która w 1942 r. weszła w skład Armii Krajowej. Gdy ze względu na wzmagający się ostrzał z pobliskich pozycji wroga sytuacja w szpitalu przy ul. Kopernika stawała się coraz trudniejsza, zapadła decyzja o zorganizowaniu szpitala polowego w kamienicy przy ul. Konopczyńskiego. 

Jego organizacją zajęła się Danuta Bujalska, „Danka”, „428”, żołnierz NOW, przeszkolona pielęgniarka i studentka tajnego wydziału lekarskiego UW. A także córka ostatniego ministra zdrowia II Rzeczypospolitej, która w nowej placówce pełniła obowiązki lekarza. Szpital zlokalizowano w okazałym, położonym na skarpie gmachu, zbudowanym na zlecenie towarzystwa emerytalnego BGK, a jego komendantem został dr Żegliński. 

Oddany do użytku na krótko przed wojną budynek miał trzy klatki, oznaczone numerami 3, 5, 7, był nowoczesny (windy firmy Jenike) i luksusowy oraz – co w warunkach wojennych może najistotniejsze –dysponował solidnym schronem przeciwlotniczym usytuowanym na poziomie minus dwa. Na czas Powstania bramy wychodzące w stronę Powiśla zabarykadowano, ale od strony uliczki Konopczyńskiego było w miarę bezpiecznie. 

Oprócz komendanta i Bujalskiej w szpitaliku pracowali na stałe wolontariusz dr Jan Nowicki oraz studentka medycyny Eulalia Szymańska. Wyższy personel medyczny uzupełniali chirurg dr Kaczorowski, ze szpitala Świętego Ducha, i dwaj inni lekarze o nieznanych nazwiskach. Były także trzy dyplomowane pielęgniarki: Michalina Karczewska „Mita”, Filomena Konarska „Fila” i Maria Zadzierska „Maria”, oraz dziesięć sanitariuszek.

Powstańcza agora
To niewiele, jak na szybko rosnącą liczbę pacjentów. Walki przecież nasilały się, upadła Starówka, Niemcy parli na Powiśle. Wzmagał się ostrzał od Oboźnej, Dynasów, Krakowskiego Przedmieścia. Pomieszczenia pod numerem 3, gdzie początkowo mieścił się kierowany przez dr. Żeglińskiego szpital, już nie wystarczały. W drugiej połowie sierpnia chorych zaczęto lokować na piętrach pod numerem 5 i 7, gdzie dotąd gromadzili się cywilni uciekinierzy z Powiśla i gdzie zakwaterowano szpitalny personel. 

Spory dziedziniec gmachu przy ul. Konopczyńskiego pełnił w tym czasie funkcję agory. Każdego ranka grupa powstańców odbywała tam apel i musztrę. W sierpniowe niedziele na prowizorycznie ustawianych ołtarzach kapelani odprawiali msze święte. A raz, 19 sierpnia, odbyło się nawet przedstawienie „Kukiełki pod Barykadą”. Autor – Michał Dadlez, polonista ze szkoły przy ul. Konopczyńskiego 4 – przedstawił w nim opowieść o powstańczych losach mieszkańców jednego z domów na Powiślu. 

Pod koniec sierpnia nasiliły się bombardowania. Warunki pogarszały się, ale najgorsze miało dopiero nadejść. 3 września, gdy Niemcy podjęli bardzo mocny ostrzał, zdecydowano o umieszczeniu wszystkich pacjentów w podziemnym schronie. Solidne, suche i przestronne pomieszczenia, ze szczelnymi grodziami na wypadek ataku gazowego, były jednak pozbawione jakichkolwiek sanitariatów oraz należytej wentylacji. Rozwiązano problem, wybijając dziurę w ścianie piwnicy. Otwór wychodził na podwórko sąsiedniej (dziś nieistniejącej) posesji przy ul. Tamka, mniej więcej na wysokości pałacyku Ostrogskich. I kilka metrów ponad poziomem ulicy, bo gmach przy ul. Konopczyńskiego stał przecież na skarpie. 

Kondygnacja minus dwa 
Już samo przeniesienie pacjentów do schronu stanowiło dla personelu znaczny wysiłek. Mowa przecież o blisko dwustu osobach, rannych i chorych, nieraz w naprawdę ciężkim stanie. Na dole brakowało łóżek, sprzętu, światła. Kurczyły się zapasy lekarstw, środków opatrunkowych. Kończyła się żywność, nie było wody. 

Na pryczach umieszczano po dwie osoby, ale ludzie leżeli także na ziemi, pod ścianami, w przejściach. Było ciasno, ciemno, duszno. Nic dziwnego, że zdarzały się ataki paniki, nieraz ogarniające większą grupę osób. Oprócz pacjentów szpitala, wśród których szalała czerwonka, było przecież wielu uciekinierów ze zbombardowanych czy popalonych w sąsiedztwie domów.
 
Elektrownia już nie działała. Światła dostarczały lampy karbidowe i świece. Wodę noszono w wiadrach, najbliższa dostępna pompa znajdowała się przy ulicy Szczyglej. Ale i w tych warunkach na prowizorycznym stole, w piwnicy, obok pryzmy węgla, dr Żegliński operował. Jednym z ostatnich pacjentów był student Politechniki Warszawskiej, z rozerwaną tętnicą szyjną… 

Od podmuchów bomb trafiających w budynek szpitala gasły świece, ludziom szła z nosa krew. Ale – jak wspominała jedna z trzech asystujących wtedy chirurgowi sanitariuszek – operacja się udała, nie było tylko pewności, czy struny głosowe pacjenta odzyskają dostateczną sprawność. 
 
Niemcy tym razem nie strzelali
Przez trzy doby szpital polowy batalionu funkcjonował w schronie. Komendant szpitala nie dostał od przełożonych rozkazu ewakuacji, ale wszystkich, którzy tylko mogli się samodzielnie poruszać, zachęcał do przejścia za Aleje Jerozolimskie. Tamta część Śródmieścia była jeszcze w rękach powstańców. 

W nocy z 5 na 6 września zapadła złowróżbna cisza. Piwnice przy ul. Konopczyńskiego powoli pustoszały. Wieści, że zwycięskie oddziały wroga mordują pacjentów i personel szpitali polowych, rozeszła się już po Warszawie. „Dziewczynki, idźcie z chłopcami, bo tu zaraz będą Niemcy” – powiedział dr Żegliński do swych sanitariuszek. Ale one, dowiedziawszy się, że komendant zostaje z chorymi, podjęły taką samą decyzję. 

Zdzisław Sadowski, znany w czasach PRL ekonomista i wicepremier w rządzie Messnera, w czasie powstania kapral podchorąży ze Zgrupowania „Krybar”, ps. „Czarski”, został pod koniec sierpnia raniony i trafił na Konopczyńskiego, gdzie zoperował go właśnie dr Żegliński. On też słyszał, co Niemcy, którzy właśnie weszli do schronu, zwykli robić z rannymi powstańcami. „Gdy usłyszałem dźwięk niemieckiej mowy – wspomina Sadowski – odwróciłem się do ściany i czekałem na serię z automatu”. 

Niemcy jednak nie strzelali, pobieżnie sprawdzili pomieszczenia i pozwolili na ewakuację szpitala. Podobno komendant Żegliński, dobrze znający język Goethego i niewątpliwie człowiek z autorytetem, jakoś zdołał przekonać niemieckiego dowódcę. Wersje, jak mu się to udało, są rozbieżne. Istotną rolę miała tu odegrać spora partia butelek koniaku znaleziona w jakimś nieodległym składziku. Według innej relacji, zawartość tych butelek stanowił rum, nie koniak. Podobno też wspaniałomyślny Niemiec miał mruknąć pod nosem: „Macie szczęście, że to Wehrmacht, nie SS”. 

Zupa na uniwersytecie
Żołnierze niemieccy wyszli z Konopczyńskiego, gmach jednak podpalili. Dr Żegliński zarządził ewakuację. 160 pacjentów obłożnych wyniesiono, około 20 wyszło o własnych siłach. Nikt nie zginął, nikt nie ucierpiał. Zdolności negocjacyjne komendanta szpitala sprawiły nawet, że zezwolono na przeniesienie chorych i rannych do Pałacu Kazimierzowskiego. 

Przez Sewerynów, Oboźną (w tym celu przerwano nawet ostrzał ulicy) i boczną bramę uniwersytetu lekarze i sanitariuszki transportowali na noszach swych podopiecznych. Jak wspomina Danuta Bujalska, warunki jednak do pałacowych nie należały, bo Niemcy trzymali tam uprzednio konie. Na terenie uniwersyteckim zgromadzono cywilną ludność z tej części Warszawy. Panowała atmosfera niepewności, grozy, lęku przed gwałtami, których na młodszych kobietach dopuszczali się żołnierze wroga. 

Zdarzały się i lepsze chwile, gdy Siostry Wizytki, z pobliskiego klasztoru, dosłały kocioł smakowitej, gorącej zupy. Dla rannych wystarczyło, dla personelu już nie. Ale z tej samej strony nadeszła upragniona pomoc. U wizytek rezydował wtedy ks. Kamiński, gimnazjalny katecheta Bujalskiej. Poruszony jej opowieścią o niepewnym losie chorych obiecał pomoc. I co więcej, dzięki kapelanowi wojsk niemieckich, który codziennie odprawiał mszę u wizytek, udało mu się wyjednać ciężarówkę, która miała zawieźć szpitalników na Dworzec Zachodni. 

Ale niemiecki kierowca dostał rozkaz odbycia tylko jednego kursu. I znów talenty negocjacyjne dr. Żeglińskiego sprawiły, że jeździł jednak z pacjentami tyle razy, aż wszyscy chorzy, z personelem włącznie, znaleźli się w pociągu do Brwinowa. Ostatecznie szpital polowy z ul. Konopczyńskiego rozformowano, gdy dziwnymi gośćmi właścicieli majątku Biskupice, koło Brwinowa, zaczęli się zanadto interesować Niemcy. Chorych skierowano do przeniesionego Szpitala Wolskiego, który działał wtedy legalnie w Podkowie Leśnej. Personel rozpuszczono do domów. Stefan Żegliński wrócił do rodziny w Piasecznie, a Danuta Bujalska udała się do rodzinnego Krakowa. 

Epilog
Schron przeciwlotniczy w gmachu przy ul. Konopczyńskiego 5/7 przetrwał do dziś. Jeszcze przed siedemdziesiątą rocznicą wybuchu powstania wspólnota mieszkańców własnym sumptem zorganizowała w nim prowizoryczną wystawę, obrazującą życie codzienne polowego szpitala z roku 1944. I taka niewielka ekspozycja jest dostępna dla zwiedzających w okresie kolejnych rocznic powstańczego zrywu. Ale to trochę za mało. 

Założona w roku 2012 przez Bognę Janke Fundacja Warszawskie Szpitale Polowe, przy merytorycznym wsparciu Muzeum Powstania Warszawskiego, opracowała koncepcję placówki upamiętniającej całość powstańczej służby medycznej. I nazwała ją Muzeum Szpitala Polowego. Wizualizacja tego projektu, autorstwa Agnieszki Fórmanowskiej, ze względu na brak środków oraz miejsca, w którym można by taką ekspozycję profesjonalnie i na stałe urządzić, na razie jest dostępna tylko w internetowej witrynie: Szpitale Polowe 1944. Czy doczeka się kiedyś realizacji? 

Ze sporządzonej przez Fundację bazy danych wynika, że podczas powstańczych zmagań w roku 1944 działało około dwustu szpitali i punktów opatrunkowych, zlokalizowanych na terenie całego miasta oraz podwarszawskich miejscowości, takich jak m.in. Konstancin-Jeziorna, Legionowo, Piaseczno, Rembertów. Lista personelu tych placówek, wciąż niepełna, obejmuje blisko siedemset nazwisk, niekiedy bez imion, a niekiedy zapamiętanych jedynie z imion lub z powstańczych pseudonimów. Dobrze, że w tym roku jeszcze przed 1 sierpnia udało się przygotować mobilną wersję witryny www.szpitale1944.pl na smartfony. 

Nasz fotoreporter Marcin Żegliński jest wnukiem komendanta dr. Stefana Żeglińskiego. 

Waldemar Żyszkiewicz



#REKLAMA_POZIOMA#


Oceń artykuł
Wczytuję ocenę...

 

Polecane
Emerytury
Stażowe