Osiński: Jak mieszkańcy włoskiego miasteczka uratowali żydowskie dzieci przed niemieckimi mordercami

W najgorętszej fazie II WŚ włoskie miasteczko Nonantola wykazało się bezprzykładnym bohaterstwem. Jego mieszkańcy ocalili 73 żydowskich dzieci przed niemieckimi mordercami.
 Osiński: Jak mieszkańcy włoskiego miasteczka uratowali żydowskie dzieci przed niemieckimi mordercami
/ Willa Emma Nonatola
Shoshana Harari pamięta tamte dni, jakby to było wczoraj. 92-letnia Izraelka jeszcze dziś często odwiedza dzielnicę Prenzlauer Berg, w której mieszkała przed wojną. W styczniu 1941 r. musiała opuścić swój ukochany Berlin. Cała jej rodzina została zamordowana w niemieckich obozach koncentracyjnych. Ona sama miała więcej szczęścia, choć również dla niej, 13-letniej wówczas dziewczynki, zaczęła się iście katorżna odyseja. Mimowolna podróż, która miała jej i innym żydowskim dzieciom uratować życie, wiodła przez trzy państwa.
 
Ich rodzice wiedzieli, że nad Niemcami zawisły szare chmury i chcieli swoim pociechom zapewnić bezpieczną przyszłość. Na początku 1941 r. pojawiła się okazja do ucieczki, przy czym jedną z przeszkód stanowiła pogoda. Sroga zima okryła śniegiem niemal całą Europę Środkową. Dzieci, którym udało się - jak prostodusznie zakładały - załapać się na "pociąg do Palestyny" (Harari), pochodziły głównie z Berlina, Lipska, Hamburga i Frankfurtu. Dotarłszy do Austrii, gdzie dołączyły do nich kolejne dzieci z Wiednia, dotarła do nich informacja, że będą musiały nastawić się na przetarcie wyboistych szlaków.
 

"Było strasznie zimno i ciemno, mieliśmy ciężkie plecaki. Po prostu się baliśmy"

 
- wspomina Harari.
 
Jak opowiada, na ostatnim odcinku przed granicą z Jugosławią była już tak słaba, że poprosiła jednego z przemytników, by ją wziął "na barana". Po krótkiej przerwie w Zagrzebie dzieci dotarły do miejscowości Lesno Brdo, znajdującej się dziś w obrębie Słowenii, podówczas zaś na terenie anektowanej przez Włochy części Jugosławii. Jednak tam warunki dla dzieci nie były o wiele lepsze.
 

"Budziliśmy się głodni i głodni chodziliśmy spać. Czasem całymi dniami nic nie jedliśmy, na szczęście mogliśmy kraść jabłka z sąsiedniego ogródka"

 
- śmieje się Harari.
 
Izraelka przypomina sobie życzliwość słoweńskich rolników.
 

"Któryś z chłopów na naszych oczach zarżnął świnię i potem nam ją sprezentował, nie wiedząc nic o naszej konfesji, nie pozwalającej nam przecież jeść wieprzowiny. Oczywiście ją zjedliśmy, bo nic innego nie było"

 
- mówi.
 
Lecz poza tym życie jakoś się toczyło, dzieci pobierały lekcje, które miały je przygotować na przyszłość w Palestynie.
 

"Uczyliśmy się historii i hebrajskiego. Zapanowało na chwilę coś takiego jak normalność"

 
- wspomina Harari.
 
Gdy wiosną 1942 r. w okolicach Lesno Brdo słoweńscy partyzanci szykowali się do powstania przeciwko włoskim okupantom, grupa dzieci pod nadzorem opiekuna Josefa Indiga zbiegła do Włoch, zatrzymując się w Nonantoli.
 

"Podzieliliśmy się na małe grupki, tak było bezpieczniej. Najpierw szliśmy na piechotę przez gęsty las, a ostatni kawałek sforsowaliśmy pociągiem"

 
- opowiada Izraelka.
 
Po kilku dniach spędzonych we włoskim mieście Nonantola dzieci miały się udać dalej w kierunku Bliskiego Wschodu. Pobyt w Italii miał się jednak jeszcze przedłużyć o wiele miesięcy.
 
Burmistrz Nonantoli, niejaki Samuel Friedmann, dowiedział się już wcześniej, że niebawem dotrze transport z dziećmi. Jako kwaterę przeznaczył dla nich okazałą "Willę Emmę" (nazwaną od żony właściciela), zbierając także odpowiednie środki na ich utrzymanie. Dla ostatniego lokatora budynek okazał się zbyt duży, toteż stał od wielu lat pusty i nikt nie chciał w nim mieszkać. Położenie było co prawda urokliwe, ale odcięte od (i tak słabo rozwiniętej) infrastruktury Nonantoli. Natomiast dla przybyłych żydowskich dzieci, które w kraju zaraz zajętym przez nazistów nie mogły zbyt ostentacyjnie popisywać się swoim istnieniem, położenie nowego schroniska było doskonałe.
 

"Willa miała 46 pokoi, czyli dla nas było w sam raz"

 
- zaznacza Harari.
 
Znalazło się wiele miejsca, i to nie tylko dla owych 43 dzieci z Austrii i Niemiec oraz ich 13 opiekunów, lecz także dla kolejnych 30 nieletnich osób, które dotarły do Nonantoli w 1943 r., w tym także z Polski i Węgier.
 

"Ze względu na bariery językowe trudno nam było na początku ze sobą komunikować, ale z czasem wszyscy dobrze się nauczyliśmy po włosku i hebrajsku"

 
- opowiada Harari.
 
Dzieci z Willi Emmy szybko zaaklimatyzowały się w pobliskim mieście, a jego mieszkańcy byli nad wyraz gościnni. Włosi nie tylko udostępnili prześladowanej przez Niemców młodzieży kwaterę, ale stali się także bohaterami walki z niemieckim rasizmem.
 
Mimo że antysemityzm zaczynał być "powszechną modą" także w Italii, systematyczne prześladowanie Żydów nie było tam jeszcze na porządku dziennym. Co prawda pragmatyzm polityczny kazał Mussoliniemu już wcześniej dostosować się do wytycznych chorego z nienawiści sojusznika z Berlina, ale rasistowska ideologia była wielu Włochom obca. W okresie pobytu dzieci w Nonantoli ustawodawstwo przewidywało za ukrywanie Żydów drakońskie kary, ale tylko rzadko były wykonywane. Warto przypomnieć, że pozwolenie na przyjęcie osieroconych dzieci wyraził sam włoski rząd, przychylając się do prośby organizacji DELASEM.
 
Grupą opiekowała się polsko-niemiecka Żydówka Recha Freier, działaczka antynazistowskich ruchów, która urodziła się w Głogowie. Podobnie jak Shoshana Harari mieszkała wcześniej w Berlinie i już w 1938 r. zajmowała się osieroconymi dziećmi.
 
Freier zbierała środki i pomagała żydowskim rodzinom organizować ucieczki do Palestyny. Po wybuchu wojny sama musiała opuścić Niemcy. Nieopodal Belgradu zorganizowała obóz tranzytowy dla dzieci, które czekały na transport do Palestyny. Już w 1933 r., czyli krótko po objęciu władzy przez nazistów, Freier organizowała pomoc dla prześladowanej młodzieży żydowskiej (Alijah), wietrząc nadciągającą burzę. Kobieta udzielała się też w rozmaitych organizacjach syjonistycznych, w jednej z nich poznała w 1941 r. 23-letniego wówczas Josefa Indiga, opiekuna, którego dzieci z Willi Emmy szybko polubiły.
 

"On był geniuszem. Niebywale czujny i przytomny, a zarazem promieniował spokojem, który pomógł nam przetrwać. Chętnie ulegaliśmy złudnemu przseświadczeniu, że dopóki on jest z nami, to nic nam nie grozi"

 
- mówi Harari.
 
Izraelka opowiada, że pierwsze noce w Nonantoli były bardzo ciężkie. Dzieci spały niemal bez wyjątku na podłodze. Pomieszczenia w willi okazały się przestronne, otaczające ją tereny były zaś rozległe i idylliczne. Ale na początku budynek nie był odpowiednio przygotowany na przyjęcie tak wielu osób, które zresztą - jak to dzieci - niekiedy ulegały chwiejnym nastrojom. Freier i Indig szybko doszli do wniosku, że w willi jest za mało opiekunów.
 
Ściągnięto więc kilku księży z okolicy, którzy musieli w ten sposób odbyć przyspieszony kurs pedagogiczny. Dzieci ukrywały się najpierw w pomieszczeniach gospodarczych. Pokoje były wilgotne i zimne, w nocy panowała ciemność, jako że nie było jeszcze prądu. W willi nie było dosłownie niczego, a z powodu braku wyżywienia niektóre dzieci zaczęły chorować, i musiały być hospitalizowane. Wtedy wieść o przybyłych dzieciach dotarła do wszystkich mieszkańców Nonantoli. Jeden z zaangażowanych księży, niezrównany Don Arrigo, zwrócił się do nich z prośbą o wsparcie. Na początku był niepewny, ale życzliwe reakcje go zaskoczyły, bo przerodziły się w aktywną pomoc.
 
Starsi chłopcy zostali zatrudnieni u miejscowych rzemieślników, dziewczęta zaś pomagały w gospodarstwach lub opiekowały się młodszymi dziećmi. Bezinteresowni Włosi dostarczali do willi mleko i ziemniaki. Siostry zakonne z pobliskiego kościoła okazały się doskonałymi krawcowymi, zaopatrując dzieci w odzież. O ich pobycie w Nonantoli wiedziały także osoby pracujące w urzędach. Włodarze z ratusza wysłali swojego kucharza, obytego w niemieckiej i austriackiej kuchni, serwującego wyśmienite wiedeńskie potrawy.
 
Pobyt w Nonantoli nie był dla dzieci jednak tylko wakacyjną labą. Harmonogram był napięty, przebieg dnia w willi skrupulatnie zaplanowany. Do południa dzieci pomagały w kuchniach lub gospodarstwach w okolicy, po 12 godz. zaś zaczynały się lekcje. Wczesnym wieczorem dziewczęta pomagały przy kobiecych pracach ręcznych, a chłopcy wspierali rolników.
 

"W miasteczku i pobliskich wioskach mogliśmy się poruszać w miarę swobodnie. Chodziliśmy na jagody i maliny, a czasem nawet do kina. To wtedy odkryłam swoją pasję do filmów miłosnych"

 
- zaznacza Harari.
 
Ale, jak dodaje, błogie dni we włoskiej prowincji przyćmiewane były regularnie myślami o rodzinie w Niemczech, której losy nadal były niepewne.
 

"Tęsknota nie dawała normalnie funkcjonować, zwłaszcza że powoli przeciekały do nas informacje o tym, co dzieje się w obozach"

 
- opowiada Shoshana Harari.
 
Na początku jej mama co tydzień dosyłała córce sążniste listy, lecz po jakimś czasie ich treści były coraz krótsze. Kiedy wiadomości zaczęły docierać nieregularnie, a potem już wcale, młoda Żydówka wiedziała, że dzieje się coś niepokojącego. Niebawem Harari dowiedziała się, że jej matka i młodszy brat zostali zamordowani.
 

"Byłam załamana, mój braciszek też tak bardzo chciał wyemigrować do Palestyny, a ja mu obiecywałam, że już niedługo będziemy razem"

 
- wspomina.
 
Wszelkie listy najpierw czytali opiekuni. Ci zaś - gdy docierające wiadomości okazywały się zbyt dramatyczne - wstrzymywali się z przekazywaniem drastycznych wieści albo czekali na odpowiednią chwilę. Ale poza tym dzieci spędzały w Nonantoli przyjemny czas, a słoneczne weekendy pozwalały im po latach wspominać ten pobyt z pewną nostalgią. Uczyły się języka włoskiego i niektóre z nich pojęły go już w takim stopniu, że mieszkańcy nie odróżniali ich od miejscowej młodzieży. Tym bardziej, że dzieciaki z Willi Emmy szybko się z nią zżyły.
 

"W Modenie mieszkało wielu przystojniaków z którymi chodziłyśmy na lody"

 
- śmieje się Harari.
 
Modenę spotykały w przeszłości już nieraz rozmaite katastrofy klimatyczne. Potopy, huragany itd. nawiedzały tę część włoskiej ziemi dość często. Być może dlatego tutejsi Włosi stanowili tak solidarną i zwartą wspólnotę, gdyż już nieraz byli zdani na siebie i wzajemną pomoc. Tylko rzadko i z trudem mogła tu dotrzeć międzynarodowa pomoc humanitarna.
 

"Po przybyciu żydowskich dzieci moi rodzice niewiele się zastanawiali, czy pomóc. Ich chłopski rozum im po prostu podpowiedział, że to ich psi obowiązek"

 
- wspomina Dino Sighinolfi, jeden z ówczesnych "przystojniaków", który po dziś dzień mieszka w Nonantoli.
 
W każdym razie dziecom z grupy Harari nie było nudno, bo niebawem dotarł kolejny transport dzieci. Z jednej strony było niewątpliwie raźniej, z drugiej jednak sytuacja była coraz bardziej napięta. O ile włoscy włodarze wykazywali się daleko posuniętą tolerancją, o tyle nadciągających Niemców nie sposób było podejrzewać o nadmierną życzliwość. Wakacje się skończyły, gdy do willi dotarła złowroga wieść, że w pobliskim szpitalu leżą niemal wyłącznie ranni żołnierze Wehrmachtu. Przy okazji Niemcy robili to, co potrafili najlepiej - zaczęli z nieskrywaną "sumiennością" przeczesywać domy w poszukiwaniu ukrywających się Żydów. Josef Indig szybko wyczuł, na co się zanosi i szukał dla podopiecznych nowych schronień. Część dzieci została ukryta w seminarium duchownym i w kościele u księdza Dona Arrigo.
 
Mimo rosnącego zagrożenia dla siebie i swoich rodzin, Włosi dokładali wszelkich starań, aby rozlokować dzieci, których było przecież już ponad 70. Po wylądowaniu aliantów na Sycylii zaczął się odwrót Niemców, na terenie Modeny zaś zostały rozmieszczone jednostki SS, co już ostatecznie musiało położyć kres dalszemu pobytowi dzieci w Nonantoli. W tej napiętej sytuacji burmistrz Friedmann udał się do miejscowości Ponte Tresa przy włosko-szwajcarskiej granicy, usiłowawszy zaangażować w sprawę przemytników. Nie dość przypominania, że do tej akcji walnie przyczynili się duchowni. Kardynał Pietro Boetto z Genui zajął się dostarczeniem sfałszowanych dokumentów, a katolicka organizacja San Raffaele zebrała środki, mające zasilić portfele przemytników. Recha Freier przebywała już wtedy w Szwajcarii i domagała się interwencji rządu szwajcarskiego.
 
Wkrótce dzieci udały się w kierunku granicy, forsując nocami bagniste lasy. Indig pisał później w swoich wspomnieniach o człowieku, którego grupa przypadkowo spotkała na drodze i który postanowił im pomóc. Niósł maluchów, nieustannie płaczących i domagających się swoich matek, których już nigdy nie miały zobaczyć. W zacinającym deszczu zbliżali się do granicy, ale niemieckie służby dowiedziały się, że pewna grupa "podejrzanych osób" zamierza zbiec do Szwajcarii. Natychmiast zorganizowano pogoń, wysyłając doświadczonych snajperów z psami. Dzieci poczuły na plecach nazistowski oddech, szczególnie gdy w pewnym momencie stwierdziły, że opłaceni przemytnicy wzięli nogi za pas. Wśród dzieci zapanował popłoch, wszyscy zaczęli biec przed siebie. Wreszcie grupa dotarła do przejścia granicznego w Ponte Tresie i zaczęła forsować rzekę. Najpierw starsi chłopcy przepłynęli na drugi brzeg, ciągnąc za sobą sznurek, który miał zabezpieczyć młodszych. O odwrocie nie było mowy.
 

"W wodzie zgubiliśmy sporo bagażu, ale to już nie miało znaczenia, chieliśmy znaleźć się jak najszybciej na drugim brzegu"

 
- wskazuje Harari.
 
Wtem przed zaskoczonymi szwajcarskimi strażnikami, którzy ukryli się przed deszczem w jednej z budek granicznych, pojawiło się 70 zmokniętych dzieciaków. Nikt ich nie oczekiwał, wbrew wcześniejszym zapewnieniom Rechy Freier. Strażnicy nawet nie spojrzeli na sfałszowane dokumenty, ludzka litość dla zgłodniałych dzieci kazała im wpuścić je do kraju. Tam wkrótce spotkały się z Freier i towarzyszącymi jej pracownikami Czerwonego Krzyża. Z wyjątkiem Salomona Papo, który zachorował i musiał zostać przetransportowany do szpitala w Genui, wszystkie dzieci z Willi Emmy zostały uratowane.
 
Papo i bracia Pacifici, którzy pomagali żydowskiej młodzieży przy przeprawie, a potem wrócili do Nonantoli, zostali zatrzymani i zamordowani w obozie Auschwitz-Birkenau. Wielu z ocalonych, wśród nich Indig i Harari, na końcu maja 1945 weszli w Barcelonie na pokład statku, który przewiózł ich do Palestyny. Recha Freier uratowała w sumie 12 tys. żydowskich dzieci przed zagładą. Niestrudzona nauczycielka i poetka jeszcze po wojnie długo organizowała spotkania i wystawy, poświęcone ofiarom Holokaustu. Zmarła w 1984 r. w Jerozolimie. Również mieszkańców Nonantoli można uznać za bohaterów. Do dziś utrzymują kontakty ze swoimi izraelskimi przyjaciółmi.
 
Ale niestety tylko oni podtrzymują pamięć o tym bohaterskim epizodzie. W kwietniu 2002 r. nieopodal miejskiego ratusza stanął mały pomnik ze znamiennym podpisem: "Zapomniana Melodia". Poza lokalnymi inicjatywami włoska i niemiecka publicystyka historyczna rzadko czyni tę melodię punktem odniesienia. Pamięć o włoskich bohaterach i żydowskiej młodzieży z Willi Emmy angażuje jedynie wąską grupę ich krewnych i historyków, zresztą z roku na rok topniejącą.
 

 

POLECANE
Pięć osób zatrzymanych po śmierci polskiego naukowca w Atenach Wiadomości
Pięć osób zatrzymanych po śmierci polskiego naukowca w Atenach

Grecka policja zatrzymała pięć osób w związku ze śmiercią polskiego profesora Przemysława Jeziorskiego. Do zabójstwa doszło 4 lipca na przedmieściach Aten, gdy naukowiec odwiedzał swoje dzieci. Jak informują lokalne media, jedną z podejrzanych jest jego była żona, 43-letnia Konstantina M.

Przekroczyli nielegalnie polską granicę. Sąd przyznał im zadośćuczynienie  za krzywdy pilne
Przekroczyli nielegalnie polską granicę. Sąd przyznał im zadośćuczynienie "za krzywdy"

Sąd orzekł wypłatę odszkodowania dla grupy Afgańczyków, którzy nielegalnie przekroczyli granicę polsko-białoruską i zostali zatrzymani oraz zawróceni przez funkcjonariuszy Straży Granicznej. Sąd uznał, że ich zatrzymanie było niezasadne, dlatego każdemu z nich przyznał po 5 tysięcy złotych zadośćuczynienia.

Nowy selekcjoner reprezentacji Polski punktuje Probierza: „Zrobił to źle” Wiadomości
Nowy selekcjoner reprezentacji Polski punktuje Probierza: „Zrobił to źle”

Jan Urban został oficjalnie ogłoszony nowym selekcjonerem reprezentacji Polski. Zastąpił Michała Probierza, który pożegnał się z kadrą po nieudanych eliminacjach do mistrzostw świata i napięciach wewnątrz zespołu.

Koalicjanci pracują nad depenalizacją marihuany. Poseł KO: Trzeba podążać z duchem czasów Wiadomości
Koalicjanci pracują nad depenalizacją marihuany. Poseł KO: "Trzeba podążać z duchem czasów"

We wrześniu do Sejmu trafi projekt ustawy dotyczący depenalizacji marihuany – informuje RMF FM. Dokument jest już gotowy, a obecnie trwają rozmowy w klubach parlamentarnych w celu zdobycia większości głosów. Projekt został przygotowany przez parlamentarny zespół, na którego czele stoją Klaudia Jachira (KO) i Ryszard Petru (Polska 2050).

Śmiertelne pobicie Eryka w Zamościu. Proces odwoławczy ruszył od nowa z ostatniej chwili
Śmiertelne pobicie Eryka w Zamościu. Proces odwoławczy ruszył od nowa

Przed Sądem Apelacyjnym w Lublinie ponownie ruszył w czwartek proces odwoławczy w sprawie śmierci 16-letniego Eryka w Zamościu. Powodem były wątpliwości odnośnie składu sędziowskiego. Główny oskarżony został wcześniej skazany na 12 lat więzienia. Prawomocny wyrok ma zapaść jeszcze w lipcu.

Rząd Tuska utajnił dane nt. polskich zakupów zbrojeniowych z ostatniej chwili
Rząd Tuska utajnił dane nt. polskich zakupów zbrojeniowych

Jak poinformował portal Defence24 Polska po raz pierwszy w swoim sprawozdaniu, składanym do Rejestru Broni Konwencjonalnej ONZ, nie umieściła danych dotyczących importu podstawowej broni. 

Kosiniak-Kamysz o ataku imigrantów na polskie służby: „Murem za żołnierzami” Wiadomości
Kosiniak-Kamysz o ataku imigrantów na polskie służby: „Murem za żołnierzami”

– Atak na żołnierza, na granicę, jest atakiem na Polskę – podkreślił wicepremier oraz minister obrony narodowej Władysław Kosiniak-Kamysz. Słowa te padły w czwartek w Krakowie podczas uroczystości, w której pułkownik Piotr Bieniek objął dowództwo nad 6. Brygadą Powietrznodesantową.

GIF wycofuje serię popularnego leku przeciwwirusowego Wiadomości
GIF wycofuje serię popularnego leku przeciwwirusowego

Główny Inspektorat Farmaceutyczny zdecydował o natychmiastowym wycofaniu z obrotu leku Inuprin Forte. Decyzja dotyczy całego kraju i aż 39 serii syropu przeciwwirusowego, który może nie spełniać norm jakości. Pacjentów ostrzega się, by nie przyjmowali leku bez konsultacji z lekarzem lub farmaceutą.

Imigrant podpalił nastolatkę. Horror w letnim kurorcie pilne
Imigrant podpalił nastolatkę. Horror w letnim kurorcie

W Las Palmas de Gran Canaria doszło do dramatycznego zdarzenia, które wstrząsnęło opinią publiczną. 17-letnia dziewczyna padła ofiarą brutalnej napaści – została oblana łatwopalną substancją i podpalona. Według lokalnych mediów podejrzanym jest 20-letni mężczyzna pochodzenia marokańskiego.

Katolicki kościół w Gazie ostrzelany przez izraelskie czołgi. Kard. Pizzaballa: Nie jesteśmy pewni, czy to był błąd z ostatniej chwili
Katolicki kościół w Gazie ostrzelany przez izraelskie czołgi. Kard. Pizzaballa: Nie jesteśmy pewni, czy to był błąd

Katolicka parafia pw. Świętej Rodziny w Gazie padła ofiarą ataku sił zbrojnych Izraela. Dwie osoby zginęły, a sześć zostało rannych, w tym dwie ciężko. Kardynał Pierbattista Pizzaballa, który poinformował o tym włoską agencję katolicką SIR, powiedział: „Na pewno wiemy, że to był czołg, jak twierdzą Siły Obronne Izraela, przez pomyłkę, ale nie mamy co do tego pewności". 

REKLAMA

Osiński: Jak mieszkańcy włoskiego miasteczka uratowali żydowskie dzieci przed niemieckimi mordercami

W najgorętszej fazie II WŚ włoskie miasteczko Nonantola wykazało się bezprzykładnym bohaterstwem. Jego mieszkańcy ocalili 73 żydowskich dzieci przed niemieckimi mordercami.
 Osiński: Jak mieszkańcy włoskiego miasteczka uratowali żydowskie dzieci przed niemieckimi mordercami
/ Willa Emma Nonatola
Shoshana Harari pamięta tamte dni, jakby to było wczoraj. 92-letnia Izraelka jeszcze dziś często odwiedza dzielnicę Prenzlauer Berg, w której mieszkała przed wojną. W styczniu 1941 r. musiała opuścić swój ukochany Berlin. Cała jej rodzina została zamordowana w niemieckich obozach koncentracyjnych. Ona sama miała więcej szczęścia, choć również dla niej, 13-letniej wówczas dziewczynki, zaczęła się iście katorżna odyseja. Mimowolna podróż, która miała jej i innym żydowskim dzieciom uratować życie, wiodła przez trzy państwa.
 
Ich rodzice wiedzieli, że nad Niemcami zawisły szare chmury i chcieli swoim pociechom zapewnić bezpieczną przyszłość. Na początku 1941 r. pojawiła się okazja do ucieczki, przy czym jedną z przeszkód stanowiła pogoda. Sroga zima okryła śniegiem niemal całą Europę Środkową. Dzieci, którym udało się - jak prostodusznie zakładały - załapać się na "pociąg do Palestyny" (Harari), pochodziły głównie z Berlina, Lipska, Hamburga i Frankfurtu. Dotarłszy do Austrii, gdzie dołączyły do nich kolejne dzieci z Wiednia, dotarła do nich informacja, że będą musiały nastawić się na przetarcie wyboistych szlaków.
 

"Było strasznie zimno i ciemno, mieliśmy ciężkie plecaki. Po prostu się baliśmy"

 
- wspomina Harari.
 
Jak opowiada, na ostatnim odcinku przed granicą z Jugosławią była już tak słaba, że poprosiła jednego z przemytników, by ją wziął "na barana". Po krótkiej przerwie w Zagrzebie dzieci dotarły do miejscowości Lesno Brdo, znajdującej się dziś w obrębie Słowenii, podówczas zaś na terenie anektowanej przez Włochy części Jugosławii. Jednak tam warunki dla dzieci nie były o wiele lepsze.
 

"Budziliśmy się głodni i głodni chodziliśmy spać. Czasem całymi dniami nic nie jedliśmy, na szczęście mogliśmy kraść jabłka z sąsiedniego ogródka"

 
- śmieje się Harari.
 
Izraelka przypomina sobie życzliwość słoweńskich rolników.
 

"Któryś z chłopów na naszych oczach zarżnął świnię i potem nam ją sprezentował, nie wiedząc nic o naszej konfesji, nie pozwalającej nam przecież jeść wieprzowiny. Oczywiście ją zjedliśmy, bo nic innego nie było"

 
- mówi.
 
Lecz poza tym życie jakoś się toczyło, dzieci pobierały lekcje, które miały je przygotować na przyszłość w Palestynie.
 

"Uczyliśmy się historii i hebrajskiego. Zapanowało na chwilę coś takiego jak normalność"

 
- wspomina Harari.
 
Gdy wiosną 1942 r. w okolicach Lesno Brdo słoweńscy partyzanci szykowali się do powstania przeciwko włoskim okupantom, grupa dzieci pod nadzorem opiekuna Josefa Indiga zbiegła do Włoch, zatrzymując się w Nonantoli.
 

"Podzieliliśmy się na małe grupki, tak było bezpieczniej. Najpierw szliśmy na piechotę przez gęsty las, a ostatni kawałek sforsowaliśmy pociągiem"

 
- opowiada Izraelka.
 
Po kilku dniach spędzonych we włoskim mieście Nonantola dzieci miały się udać dalej w kierunku Bliskiego Wschodu. Pobyt w Italii miał się jednak jeszcze przedłużyć o wiele miesięcy.
 
Burmistrz Nonantoli, niejaki Samuel Friedmann, dowiedział się już wcześniej, że niebawem dotrze transport z dziećmi. Jako kwaterę przeznaczył dla nich okazałą "Willę Emmę" (nazwaną od żony właściciela), zbierając także odpowiednie środki na ich utrzymanie. Dla ostatniego lokatora budynek okazał się zbyt duży, toteż stał od wielu lat pusty i nikt nie chciał w nim mieszkać. Położenie było co prawda urokliwe, ale odcięte od (i tak słabo rozwiniętej) infrastruktury Nonantoli. Natomiast dla przybyłych żydowskich dzieci, które w kraju zaraz zajętym przez nazistów nie mogły zbyt ostentacyjnie popisywać się swoim istnieniem, położenie nowego schroniska było doskonałe.
 

"Willa miała 46 pokoi, czyli dla nas było w sam raz"

 
- zaznacza Harari.
 
Znalazło się wiele miejsca, i to nie tylko dla owych 43 dzieci z Austrii i Niemiec oraz ich 13 opiekunów, lecz także dla kolejnych 30 nieletnich osób, które dotarły do Nonantoli w 1943 r., w tym także z Polski i Węgier.
 

"Ze względu na bariery językowe trudno nam było na początku ze sobą komunikować, ale z czasem wszyscy dobrze się nauczyliśmy po włosku i hebrajsku"

 
- opowiada Harari.
 
Dzieci z Willi Emmy szybko zaaklimatyzowały się w pobliskim mieście, a jego mieszkańcy byli nad wyraz gościnni. Włosi nie tylko udostępnili prześladowanej przez Niemców młodzieży kwaterę, ale stali się także bohaterami walki z niemieckim rasizmem.
 
Mimo że antysemityzm zaczynał być "powszechną modą" także w Italii, systematyczne prześladowanie Żydów nie było tam jeszcze na porządku dziennym. Co prawda pragmatyzm polityczny kazał Mussoliniemu już wcześniej dostosować się do wytycznych chorego z nienawiści sojusznika z Berlina, ale rasistowska ideologia była wielu Włochom obca. W okresie pobytu dzieci w Nonantoli ustawodawstwo przewidywało za ukrywanie Żydów drakońskie kary, ale tylko rzadko były wykonywane. Warto przypomnieć, że pozwolenie na przyjęcie osieroconych dzieci wyraził sam włoski rząd, przychylając się do prośby organizacji DELASEM.
 
Grupą opiekowała się polsko-niemiecka Żydówka Recha Freier, działaczka antynazistowskich ruchów, która urodziła się w Głogowie. Podobnie jak Shoshana Harari mieszkała wcześniej w Berlinie i już w 1938 r. zajmowała się osieroconymi dziećmi.
 
Freier zbierała środki i pomagała żydowskim rodzinom organizować ucieczki do Palestyny. Po wybuchu wojny sama musiała opuścić Niemcy. Nieopodal Belgradu zorganizowała obóz tranzytowy dla dzieci, które czekały na transport do Palestyny. Już w 1933 r., czyli krótko po objęciu władzy przez nazistów, Freier organizowała pomoc dla prześladowanej młodzieży żydowskiej (Alijah), wietrząc nadciągającą burzę. Kobieta udzielała się też w rozmaitych organizacjach syjonistycznych, w jednej z nich poznała w 1941 r. 23-letniego wówczas Josefa Indiga, opiekuna, którego dzieci z Willi Emmy szybko polubiły.
 

"On był geniuszem. Niebywale czujny i przytomny, a zarazem promieniował spokojem, który pomógł nam przetrwać. Chętnie ulegaliśmy złudnemu przseświadczeniu, że dopóki on jest z nami, to nic nam nie grozi"

 
- mówi Harari.
 
Izraelka opowiada, że pierwsze noce w Nonantoli były bardzo ciężkie. Dzieci spały niemal bez wyjątku na podłodze. Pomieszczenia w willi okazały się przestronne, otaczające ją tereny były zaś rozległe i idylliczne. Ale na początku budynek nie był odpowiednio przygotowany na przyjęcie tak wielu osób, które zresztą - jak to dzieci - niekiedy ulegały chwiejnym nastrojom. Freier i Indig szybko doszli do wniosku, że w willi jest za mało opiekunów.
 
Ściągnięto więc kilku księży z okolicy, którzy musieli w ten sposób odbyć przyspieszony kurs pedagogiczny. Dzieci ukrywały się najpierw w pomieszczeniach gospodarczych. Pokoje były wilgotne i zimne, w nocy panowała ciemność, jako że nie było jeszcze prądu. W willi nie było dosłownie niczego, a z powodu braku wyżywienia niektóre dzieci zaczęły chorować, i musiały być hospitalizowane. Wtedy wieść o przybyłych dzieciach dotarła do wszystkich mieszkańców Nonantoli. Jeden z zaangażowanych księży, niezrównany Don Arrigo, zwrócił się do nich z prośbą o wsparcie. Na początku był niepewny, ale życzliwe reakcje go zaskoczyły, bo przerodziły się w aktywną pomoc.
 
Starsi chłopcy zostali zatrudnieni u miejscowych rzemieślników, dziewczęta zaś pomagały w gospodarstwach lub opiekowały się młodszymi dziećmi. Bezinteresowni Włosi dostarczali do willi mleko i ziemniaki. Siostry zakonne z pobliskiego kościoła okazały się doskonałymi krawcowymi, zaopatrując dzieci w odzież. O ich pobycie w Nonantoli wiedziały także osoby pracujące w urzędach. Włodarze z ratusza wysłali swojego kucharza, obytego w niemieckiej i austriackiej kuchni, serwującego wyśmienite wiedeńskie potrawy.
 
Pobyt w Nonantoli nie był dla dzieci jednak tylko wakacyjną labą. Harmonogram był napięty, przebieg dnia w willi skrupulatnie zaplanowany. Do południa dzieci pomagały w kuchniach lub gospodarstwach w okolicy, po 12 godz. zaś zaczynały się lekcje. Wczesnym wieczorem dziewczęta pomagały przy kobiecych pracach ręcznych, a chłopcy wspierali rolników.
 

"W miasteczku i pobliskich wioskach mogliśmy się poruszać w miarę swobodnie. Chodziliśmy na jagody i maliny, a czasem nawet do kina. To wtedy odkryłam swoją pasję do filmów miłosnych"

 
- zaznacza Harari.
 
Ale, jak dodaje, błogie dni we włoskiej prowincji przyćmiewane były regularnie myślami o rodzinie w Niemczech, której losy nadal były niepewne.
 

"Tęsknota nie dawała normalnie funkcjonować, zwłaszcza że powoli przeciekały do nas informacje o tym, co dzieje się w obozach"

 
- opowiada Shoshana Harari.
 
Na początku jej mama co tydzień dosyłała córce sążniste listy, lecz po jakimś czasie ich treści były coraz krótsze. Kiedy wiadomości zaczęły docierać nieregularnie, a potem już wcale, młoda Żydówka wiedziała, że dzieje się coś niepokojącego. Niebawem Harari dowiedziała się, że jej matka i młodszy brat zostali zamordowani.
 

"Byłam załamana, mój braciszek też tak bardzo chciał wyemigrować do Palestyny, a ja mu obiecywałam, że już niedługo będziemy razem"

 
- wspomina.
 
Wszelkie listy najpierw czytali opiekuni. Ci zaś - gdy docierające wiadomości okazywały się zbyt dramatyczne - wstrzymywali się z przekazywaniem drastycznych wieści albo czekali na odpowiednią chwilę. Ale poza tym dzieci spędzały w Nonantoli przyjemny czas, a słoneczne weekendy pozwalały im po latach wspominać ten pobyt z pewną nostalgią. Uczyły się języka włoskiego i niektóre z nich pojęły go już w takim stopniu, że mieszkańcy nie odróżniali ich od miejscowej młodzieży. Tym bardziej, że dzieciaki z Willi Emmy szybko się z nią zżyły.
 

"W Modenie mieszkało wielu przystojniaków z którymi chodziłyśmy na lody"

 
- śmieje się Harari.
 
Modenę spotykały w przeszłości już nieraz rozmaite katastrofy klimatyczne. Potopy, huragany itd. nawiedzały tę część włoskiej ziemi dość często. Być może dlatego tutejsi Włosi stanowili tak solidarną i zwartą wspólnotę, gdyż już nieraz byli zdani na siebie i wzajemną pomoc. Tylko rzadko i z trudem mogła tu dotrzeć międzynarodowa pomoc humanitarna.
 

"Po przybyciu żydowskich dzieci moi rodzice niewiele się zastanawiali, czy pomóc. Ich chłopski rozum im po prostu podpowiedział, że to ich psi obowiązek"

 
- wspomina Dino Sighinolfi, jeden z ówczesnych "przystojniaków", który po dziś dzień mieszka w Nonantoli.
 
W każdym razie dziecom z grupy Harari nie było nudno, bo niebawem dotarł kolejny transport dzieci. Z jednej strony było niewątpliwie raźniej, z drugiej jednak sytuacja była coraz bardziej napięta. O ile włoscy włodarze wykazywali się daleko posuniętą tolerancją, o tyle nadciągających Niemców nie sposób było podejrzewać o nadmierną życzliwość. Wakacje się skończyły, gdy do willi dotarła złowroga wieść, że w pobliskim szpitalu leżą niemal wyłącznie ranni żołnierze Wehrmachtu. Przy okazji Niemcy robili to, co potrafili najlepiej - zaczęli z nieskrywaną "sumiennością" przeczesywać domy w poszukiwaniu ukrywających się Żydów. Josef Indig szybko wyczuł, na co się zanosi i szukał dla podopiecznych nowych schronień. Część dzieci została ukryta w seminarium duchownym i w kościele u księdza Dona Arrigo.
 
Mimo rosnącego zagrożenia dla siebie i swoich rodzin, Włosi dokładali wszelkich starań, aby rozlokować dzieci, których było przecież już ponad 70. Po wylądowaniu aliantów na Sycylii zaczął się odwrót Niemców, na terenie Modeny zaś zostały rozmieszczone jednostki SS, co już ostatecznie musiało położyć kres dalszemu pobytowi dzieci w Nonantoli. W tej napiętej sytuacji burmistrz Friedmann udał się do miejscowości Ponte Tresa przy włosko-szwajcarskiej granicy, usiłowawszy zaangażować w sprawę przemytników. Nie dość przypominania, że do tej akcji walnie przyczynili się duchowni. Kardynał Pietro Boetto z Genui zajął się dostarczeniem sfałszowanych dokumentów, a katolicka organizacja San Raffaele zebrała środki, mające zasilić portfele przemytników. Recha Freier przebywała już wtedy w Szwajcarii i domagała się interwencji rządu szwajcarskiego.
 
Wkrótce dzieci udały się w kierunku granicy, forsując nocami bagniste lasy. Indig pisał później w swoich wspomnieniach o człowieku, którego grupa przypadkowo spotkała na drodze i który postanowił im pomóc. Niósł maluchów, nieustannie płaczących i domagających się swoich matek, których już nigdy nie miały zobaczyć. W zacinającym deszczu zbliżali się do granicy, ale niemieckie służby dowiedziały się, że pewna grupa "podejrzanych osób" zamierza zbiec do Szwajcarii. Natychmiast zorganizowano pogoń, wysyłając doświadczonych snajperów z psami. Dzieci poczuły na plecach nazistowski oddech, szczególnie gdy w pewnym momencie stwierdziły, że opłaceni przemytnicy wzięli nogi za pas. Wśród dzieci zapanował popłoch, wszyscy zaczęli biec przed siebie. Wreszcie grupa dotarła do przejścia granicznego w Ponte Tresie i zaczęła forsować rzekę. Najpierw starsi chłopcy przepłynęli na drugi brzeg, ciągnąc za sobą sznurek, który miał zabezpieczyć młodszych. O odwrocie nie było mowy.
 

"W wodzie zgubiliśmy sporo bagażu, ale to już nie miało znaczenia, chieliśmy znaleźć się jak najszybciej na drugim brzegu"

 
- wskazuje Harari.
 
Wtem przed zaskoczonymi szwajcarskimi strażnikami, którzy ukryli się przed deszczem w jednej z budek granicznych, pojawiło się 70 zmokniętych dzieciaków. Nikt ich nie oczekiwał, wbrew wcześniejszym zapewnieniom Rechy Freier. Strażnicy nawet nie spojrzeli na sfałszowane dokumenty, ludzka litość dla zgłodniałych dzieci kazała im wpuścić je do kraju. Tam wkrótce spotkały się z Freier i towarzyszącymi jej pracownikami Czerwonego Krzyża. Z wyjątkiem Salomona Papo, który zachorował i musiał zostać przetransportowany do szpitala w Genui, wszystkie dzieci z Willi Emmy zostały uratowane.
 
Papo i bracia Pacifici, którzy pomagali żydowskiej młodzieży przy przeprawie, a potem wrócili do Nonantoli, zostali zatrzymani i zamordowani w obozie Auschwitz-Birkenau. Wielu z ocalonych, wśród nich Indig i Harari, na końcu maja 1945 weszli w Barcelonie na pokład statku, który przewiózł ich do Palestyny. Recha Freier uratowała w sumie 12 tys. żydowskich dzieci przed zagładą. Niestrudzona nauczycielka i poetka jeszcze po wojnie długo organizowała spotkania i wystawy, poświęcone ofiarom Holokaustu. Zmarła w 1984 r. w Jerozolimie. Również mieszkańców Nonantoli można uznać za bohaterów. Do dziś utrzymują kontakty ze swoimi izraelskimi przyjaciółmi.
 
Ale niestety tylko oni podtrzymują pamięć o tym bohaterskim epizodzie. W kwietniu 2002 r. nieopodal miejskiego ratusza stanął mały pomnik ze znamiennym podpisem: "Zapomniana Melodia". Poza lokalnymi inicjatywami włoska i niemiecka publicystyka historyczna rzadko czyni tę melodię punktem odniesienia. Pamięć o włoskich bohaterach i żydowskiej młodzieży z Willi Emmy angażuje jedynie wąską grupę ich krewnych i historyków, zresztą z roku na rok topniejącą.
 


 

Polecane
Emerytury
Stażowe