Aleksandra Jakubiak: Powrót do człowieka sprzed grzechu
Niedawno dominikanin, o. Damian Mrugalski, zwrócił moją uwagę na istotną rzecz - jeden z aspektów koncepcji Orygenesa dotyczącej grzechu pierworodnego. Otóż zgodnie z opinią Orygenesa, do czasu pierwszego grzechu ludzie rozmawiali z Bogiem w sposób naturalny, Jego obecność była codziennością ich wnętrza, tymczasem zaraz po grzechu „usłyszeli kroki Pana Boga przechadzającego się po ogrodzie” i się przestraszyli. Można oczywiście rozpisywać się nad tym strachem, tym schowaniem, chodzi tu jednak o coś innego. O odosobnienie. Słyszeli Boga już nie w sobie, a z zewnątrz. Ludzkość wyprosiła Stwórcę z Jego mieszkania, On pokornie wyszedł i przez całe epoki nawoływał i podprowadzał człowieka do ponownej jedności.
Przez proroków zapowiadał Bóg nadejście czasów bliskości między Nim a Jego ludem, czasów tchnięcia Ducha w ludzkie wnętrza, czasów serca z ciała, szeptania do wnętrza, oczyszczenia i intymności. A potem nastała era Chrystusa, który na powrót przyprowadził nas do Ojca. I wszystko pięknie, Bóg spełnił swoją obietnicę. Tylko czy to naprawdę zmieniło moją codzienność, moją relację z Ojcem? Czy wpuściłam Go do JEGO mieszkania - mojego serca? Czy może żyję raczej według modelu - "cieszę się, że jesteś; fajnie, że zbawiasz, ale odtąd dotąd jestem ja, a tu możesz być Ty"?
Człowiek usłyszał Boga „idącego” ogrodem i przestraszył się. Może nigdy nie potrzebował tych kroków słyszeć, bo Bóg zawsze był z Nim, może przeraził go sam dźwięk czegoś nieznanego, może to, że zorientował się nagle, że jest sam i jak malutkie dziecko - które zaczyna uświadamiać sobie, że mama to nie ono, że ono jest osobne i przeżywa pierwszy poważny egzystencjalny kryzys - i Adam wpadł w lęk, może też uświadomił sobie, co się stało i bał się kary. A my? Irytujący dualizm. Z jednej strony borykamy się ze skutkiem grzechu pierworodnego, z drugiej mamy już otwarty przystęp do Boga.
„Oto stoję u drzwi i kołaczę: jeśli kto posłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze Mną” (Ap 3, 20).
A co byłoby, gdybym otworzyła? Tak serio, tak na oścież. I nie tylko zaprosiła na kolację, ale gdybym powiedziała: Gdzie będziesz szedł? Zostań. Na dobre. Miej swój „fotel i szczoteczkę”. Bądź u siebie.
A gdybym księgi wieczyste mojego serca przepisała na Boga? Ja, która czasem boję się rozmawiać z Nim nawet przez drzwi.
W mieszkaniu naszych serc jest wiele pomieszczeń, ba, wręcz krain. Niektóre są nam znane, inne zupełnie niezdobyte. Jedne dają znaki tego, że odbywa się z nich życie, inne zasklepione i skamieniałe zieją pustką i chłodem. Oczami wyobraźni widzę Jezusa, który wchodzi do tych skalnych grot i wbija w nie swoją flagę, niczym Neil Armstrong na Księżycu. Takie wyobrażenie jest stosunkowo łatwe. Po tym na pewno jaskinia ożywa i przemienia w kraj mlekiem i miodem płynący. W rzeczywistości jednak Bóg posuwa się bardzo powoli - delikatny i zarazem mozolny krok po kroku. Chrzest uczynił nas „będącymi Jego”, ale to wcale nie znaczy, że Bóg wedrze się w nasze wnętrze gwałtem, On puka i pyta. Tym, co hamuje ten „podbój” serca jest strach. Serio, na ogół panicznie boimy się podzielić z kimś swoim domem, a co dopiero sercem. A jednak On się nie zraża, wie ile może się dziś posunąć, by cię nie zranić. A potem pomału przestaje być gościem, nawet najbardziej upragnionym, i zaczyna być domownikiem, a jeszcze potem gospodarzem. Słyszysz Go coraz głośniej i wyraźniej. A jeśli zapuka ktoś obcy, to już On z tym gościem rozmawia. A gdyby okazało się, że przyszedł ktoś, kto liczył na to, że mieszkanie zastanie „czystym i wymiecionym” oraz pustym, to ów intruz szybko będzie musiał odejść. Brzmi pięknie? Tak uważam. Tyle, że to nie staje się bez mojej zgody.
Zdobywanie lub raczej uwalnianie przez Boga kolejnych krain i przyczółków ludzkiego serca nie jest jakimś abstrakcyjnym procesem, nie jest ani baśniowe, ani magiczne, czasem wiedzie przez ziemie niewybaczenia, czasem przez pola rozpaczy, czasem przez ścieżki niewiary, często przez morza braku zaufania, góry pychy, pustynie oziębłości, terytoria osądu i braku miłosierdzia - także dla samego siebie, rozległe równiny grozy i lęku, połacie egoizmu… Aż do małego, suchego, pogrążonego w półmroku pomieszczenia, w którym zamknięty siedzi mały przerażony człowieczek powtarzający bez końca: ja, moje. Moje serce, moje prawo, mój czas, moja racja, moja krzywda, moje wnętrze, moje gusta, moja własność, moja przyszłość, moje życie. Ja, osobny.
Lęk przed zdradą, bólem, brakiem kontroli i utratą komfortu samostanowienia najdłużej pociągają za sznurki przywiązane do kończyn małego człowieczka. Wierzę, jednak że twarz Ojca zostanie przed jądro mojego serca rozpoznana, że jej odcisk pozostał na nim, jak na kliszy. Wierzę, że kiedy podzielę się z Bogiem własnym sercem, to dzielenie się ze światem czymkolwiek innym, przestanie być problemem. Wierzę, że Ojciec królując z głębi mnie, może przemienić świat; wierzę, że wtedy się już tych kroków w powiewie wiatru nie będę nigdy bać. Wierzę, że Bóg nie będzie już przy mnie samotny - także w drugim. Wierzę, że ta nasza wspólna droga ma sens. Jak to jednak będzie nie pozostawić nic tylko dla siebie? Strasznie? Może to "strasznie" jest jednym z największych oszustw diabła...