[Tylko u nas] Prof. Rafał Chwedoruk: Oby Facebook i Twitter stały się kabaretem, na nic innego nie zasługują
![prof. Rafał Chwedoruk [Tylko u nas] Prof. Rafał Chwedoruk: Oby Facebook i Twitter stały się kabaretem, na nic innego nie zasługują](https://www.tysol.pl/imgcache/750x530/c//uploads/cropit/16110795041d3a3fff9e90f37a15a1de260cc0b372b6c629a27a87f5b155783e84bfa45ef5.jpg)
- Zablokowanie kont Donalda Trumpa w mediach społecznościowych wywołało sprzeciw polityków od Aleksjeja Nawalnego po Angelę Merkel. Przestraszyli się władzy wielkich koncernów medialnych?
- Wpływ wielkich koncernów medialnych na rzeczywistość polityczną to oczywistość. To zjawisko ma miejsce od dawna. Symbolicznym początkiem tego procesu, kiedy to zawiązała się dyskusja o tzw. „żółtym dziennikarstwie” stała się rola koncernów Pulitzera i Hearsta w sprowokowaniu wojny amerykańsko – hiszpańskiej w końcu XIX wieku. Istnieją kraje takie jak np. Ukraina czy niektóre państwa Ameryki Łacińskiej, gdzie koncerny medialne miały nawet swoje partie polityczne. W przypadku tego, co dzieje się obecnie w Stanach Zjednoczonych mamy jednak do czynienia z nowym problemem. Nasze dotychczasowe spojrzenie na demokrację amerykańską było ze względów historycznych i zimnowojennych nieco wyidealizowane. Tymczasem amerykańska polityka, zdaniem jej krytyków, podlegała permanentnemu procesowi oligarchizacji. W różnych okresach grupy oligarchiczne wywierały poprzez rozmaite partie wpływ na amerykańską rzeczywistość polityczną. Prezydent Eisenhower czy wybitny ekonomista John Kenneth Galbraith otwarcie przestrzegali przed kompleksem militarno – przemysłowym, wielką rolę w amerykańskiej polityce odgrywał też, bliski Republikanom, sektor naftowy. Doczekały się one potężnego konkurenta w postaci potentatów IT, których rolę w 2020 roku dodatkowo zwiększyła pandemia. W tej chwili mamy do czynienia z sytuacją, w której prezydent Stanów Zjednoczonych, który może przecież w krótkim czasie zniszczyć życie biologiczne na Ziemi naciskając jeden czerwony guzik, który stoi na czele kraju mającego bazy militarne w ponad stu państwach na całym świecie, nie jest w stanie założyć konta na Twitterze. Jest to po prostu manifestacja władzy ze strony wielkich koncernów medialnych. Tu nie chodzi tylko o te konkretne wybory i mniej lub bardziej nieodpowiedzialne wygłupy pojedynczego polityka. Ironia całej sytuacji polega na tym, że świat zachodni dostrzegł grozę zjawiska dopiero wtedy, kiedy dotknęło ono prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wcześniej nikogo nie interesowało, że rządy wielu krajów, którym np. było nie po drodze z aktualną administracją amerykańską, mają te problemy od lat – znikają np. wspierające je strony internetowe czy blokowane są wpisy na Twitterze. Zablokowanie kont Donalda Trumpa uświadamia nam jedynie realia, w jakich przyszło nam żyć. Kluczowa koncernów IT i ich pozycja w kształtowaniu świata polityki i gospodarki jest natomiast zjawiskiem nowym i wymagającym uwagi. Cały konflikt wewnętrzny, jaki rozegrał się ostatnio w Stanach Zjednoczonych wiązał się w istocie z dyskusją wokół tego, w jaką stronę będzie zmierzać globalizacja. W tym sporze wygrali demokraci, koncerny internetowe, Chińska Republika Ludowa, która była zainteresowana takim wynikiem wyborów, a na długiej liście przegranych, obok Donalda Trumpa, znalazły się liczne inne państwa, w tym nawet tak na pozór potężne kraje jak Rosja, która z różnych powodów nie była zainteresowana zwycięstwem partii demokratycznej.
- Widzimy obecnie symboliczny koniec demokracji w USA?
- To, co zaobserwowaliśmy, każe nam z całą pewnością zweryfikować poglądy na demokrację. Ta, do której tęskniły starsze pokolenia Polaków, została ukształtowana przed globalizacją, Internetem, w innych realiach gospodarczych, społecznych i kulturowych. Obecnie mamy do czynienia z instytucjami, które powstały jeszcze w innym świecie i które zaczynają być rozsadzane przez globalizacyjne przemiany. Czy wynika z tego coś dobrego? Po wydarzeniach z ostatnich tygodni chyba wszyscy mamy co do tego duże wątpliwości. Bez względu na to, czy ktoś sympatyzował z Trumpem, Bidenem czy z żadnym z nich, sytuacja związana z wyborami w USA powinna dać do myślenia nam wszystkim. Teraz nastąpi ciekawy test na to, czy państwa – nawet te potężne – będą zdolne do narzucenia globalnym koncernom regulacji prawnych, które gwarantowałyby swobodę wypowiedzi.
- Czy to jest w ogóle możliwe?
- Już widać, że nie będzie to proste. Obserwujemy obecnie symboliczny finał czegoś, czego w Polsce doświadczaliśmy od czasu reform ekonomicznych symbolizowanych przez wicepremiera Leszka Balcerowicza, a czego symbolami w świecie zachodnim stali się Ronald Reagan i Margaret Thatcher - to znaczy procesów komercjalizacji i prywatyzacji, które objęły w dłuższym horyzoncie czasowym, po prywatyzacji przemysłu, także przestrzeń publiczną. Obecnie okazało się, że przestrzeń publicznej dyskusji jest tak naprawdę prywatna.
- I nie mamy na nią większego wpływu.
- Tak. Wszyscy zżymaliśmy się na cenzurę symbolizowaną przez ulicę Mysią, ale wtedy przynajmniej wiedzieliśmy jasno, że urząd cenzury istnieje. Wiedzieliśmy także, gdzie ma swoją siedzibę. Można było szukać dróg obejścia ograniczeń wolności słowa bądź przeciwstawić się im. Potęga nowej cenzury jest natomiast w zasadzie nieograniczona. Co może zrobić w jej obliczu zwykły obywatel? Podać koncern operujący setkami milionów dolarów do sądu? Wysłać list protestacyjny do siedziby koncernu? Deterytorializacja powoduje na dodatek, że gdyby nawet obywatele zdecydowali się na publiczny protest, nie bardzo byłoby wiadomo, gdzie należałoby go zorganizować.
- Byłby on zresztą nielegalny z uwagi na pandemię.
- Znajdujemy się zatem w kuriozalnej sytuacji, w której można dysponować bronią jądrową, a nie można mieć konta na Twitterze. To pokazuje, że ten, kto zarządza Twitterem, posiada w istocie efektywniejszą władzę niż ten, kto może użyć broni atomowej. To jest symboliczny koniec pewnej epoki. Miejmy nadzieję, że obecna sytuacja okaże się wiadrem zimnej wody wylanej na głowy wszystkich polityków po każdej stronie barykady. Nie ma bowiem chyba niczego bardziej niebezpiecznego niż władza realna, ale niewidoczna.
- I z niejasnymi celami, które na dodatek mogą się zmieniać w zależności od okoliczności. Trudno tu mówić o spójnej polityce prowadzonej w określonym kierunku.
- Zwłaszcza, że transnarodowe koncerny mając możliwość kształtowania całej przestrzeni, w której odbywa się dyskusja, zyskują władzę nie mniejszą niż Stany Zjednoczone poprzez kontrolowanie dolara. Jest to wyjątkowo niebezpieczne, ponieważ właścicieli koncernów medialnych nikt nie wybierał do żadnych ról politycznych. Nie mają oni zatem demokratycznej legitymizacji, ale cieszą się władzą równą praktycznie sumie władzy wykonawczej i sądowniczej.
- Nie obowiązuje ich także zasada kadencyjności.
- Tak, nie ma kadencyjności i w istocie, jeśli spojrzeć na całość zjawiska z bolesną szczerością, jedynym wyjściem z tej sytuacji mogłaby być nacjonalizacja koncernów medialnych, a tym samym - przestrzeni publicznej tudzież ustanowienie wspólnych, międzynarodowych reguł ich funkcjonowania. Każdy monopol jest groźny, ale najgroźniejszy jest monopol prywatny. Na monopol publiczny można oddziaływać w taki sposób, jak na każdą inną władzę publiczną. W przypadku monopolu prywatnego jesteśmy natomiast bezradni. Zwróćmy uwagę, że jeśli kiedyś władza polityczna chciała podsłuchiwać nasze rozmowy, SB musiała wejść do czyjegoś mieszkania, zainstalować podsłuch…
- …poczciwą, starą pluskwę…
- Tak, musiała to zrobić fizycznie. W tej chwili natomiast zupełnie anonimowy podmiot śledzi nas stale w internecie, co widzimy choćby po wysypie reklam kontekstowych na naszych kontach internetowych. Jest on także w stanie dokładnie zweryfikować, co i komu komunikujemy. Może nas „ukarać” za dowolną wypowiedź. I nie możemy znaleźć żadnego innego konkurencyjnego forum, na którym moglibyśmy zabrać głos. Publiczna wypowiedź w dzisiejszych czasach rzadko oznacza uliczny wiec, czy przemowę w Hyde Parku, a częściej opublikowanie posta na Twitterze czy Facebooku. To wszystko pokazuje, że w roku 1989, kiedy polskie społeczeństwo dokonało strategicznego wyboru geopolitycznego, w istocie opierało się ono o zespół danych z lat 70. i 80. Dzisiejszy Zachód jest czymś zupełnie innym niż ten, do którego zawsze tęskniliśmy. Dopiero teraz stopniowo odkrywamy, że świat, którego będą doświadczać współczesne młode pokolenia, jest zupełnie inny od tego, o którym marzyły pokolenia ich rodziców i dziadków. Mamy zatem powody, aby być przepełnieni raczej niepokojem i obawami niż optymizmem, który zresztą w świecie zachodnim zgasł w końcu lat 70., a w Polsce wciąż jeszcze trwa.
- Jako wyraz naiwności?
- Częściowo zapewne tak. Dodajmy do tego jeszcze fakt, że model społeczeństwa konsumpcyjnego powoduje, że jesteśmy coraz mniej wybredni. Sytuacja, w której wielcy politycy dyskutują przy użyciu 280 znaków na Twitterze jest dla ludzi wychowanych na książkach i gazetach niemal obraźliwa. Jeśli dodamy do tego fakt, że nawet te marne 280 znaków może zostać ocenzurowane, zdamy sobie sprawę z tego, w jakiej rzeczywistości żyjemy. Możemy sobie zażartować, że być może podobnie jak w czasach działalności urzędników z ulicy Mysiej, także i teraz drogą ucieczki przed współczesną cenzurą mogą stać się aluzje, dwuznaczności i alegorie, które wzbogacą nasz język i uczynią przekaz bardziej subtelnym. Może będzie to jedyna metoda na oszukanie Twitterowo – Facebookowych cenzorów. Oby tak się stało, oby Facebook i Twitter stały się kabaretem, bo tak naprawdę na nic innego nie zasługują.
- Algorytm w pewnych aspektach jest być może mniej groźny niż funkcjonariusz SB. Nie nosi przy sobie broni i nie jest w stanie nas aresztować.
- Z drugiej jednak strony, jak już wspominałem, funkcjonariusz SB jest żywym i niedoskonałym człowiekiem, który w pewnym momencie może sobie zacząć kalkulować nieopłacalność swojego działania, zmienić zdanie, załamać się, rozpić albo przejść na emeryturę. Algorytmów to nie dotyczy. Jeśli z kolei weźmiemy pod uwagę czynnik ludzki we współczesnej cenzurze, musimy zdać sobie sprawę z tego, że ktoś, kto ogranicza nam wolność wypowiedzi, nie jest w żaden sposób przez nas zagrożony. Na dodatek jest osobą anonimową. W którymś momencie cenzurowania treści pojawia się zresztą automat wyławiający „niepoprawne” słowa. Na tle tego wszystkiego dawne próby ograniczania wolności wypowiedzi wydają się zupełnie niewinne. Nad współczesnymi cenzorami nie tylko nie ma politycznej kontroli, ale to właśnie oni kontrolują polityków. Warto dodać, że zniesienie limitów wydatków na kampanie wyborcze w Stanach Zjednoczonych w zasadzie uczyniło polityków bezbronnymi wobec wielkich koncernów, także medialnych. Przy okazji niedawnej afery szczepionkowej, w której oprócz „grupy zero” ujawniła się celebrycka „grupa minus jeden”, mogliśmy zaobserwować, że w gronie uprzywilejowanych znalazł się tylko jeden polityk, i to będący w schyłkowej fazie kariery. To pokazuje, że przeceniamy rolę urzędników państwowych. Widzimy, jak w dobie globalizacji dramatycznie próbują oni coś wyegzekwować. W tym wszystkim trzeba dostrzec także siłę pieniądza i zadać pytania o opodatkowanie wielkich koncernów medialnych, które w różny sposób próbowały wymykać się narodowym systemom podatkowym – a w ich przypadku chodzi o dochody istotne dla globalnej gospodarki. Oby nie skończyło się to tak, że gdyby nie daj Boże doszło do trzeciej wojny światowej, rozpoczęłaby się ona od zestrzelenia satelitów, a wtedy globalne środki komunikacji przestałyby istnieć i stary telewizor z anteną i możliwością nadania sygnału stałby się nagle politycznym kapitałem, a pozbawiony elektroniki czołg z lat 50. okazał znów śmiercionośną bronią. Jak pokazała rzeczywistość, utożsamianie demokracji z powszechnością dostępu do Internetu okazało się utopią i iluzją.
- Dziękuję za rozmowę.
Rozszerzona wersja wywiadu z Tygodnika Solidarność