[Tylko u nas] Krysiak: "Prawna definicja płci nie ma naukowych podstaw" czyli nowa biblia Julek i Oskarków
„Rządowa propozycja, by prawnie zdefiniować płeć, nie ma naukowych podstaw” - taki tytuł nosi opublikowany w 2018r. roku edytorialny artykuł najsławniejszego magazynu naukowego świata. Nie jest to publikacja typu peer-reviewed, czyli skontrolowana i zaaprobowana przez niezależnych ekspertów i jako taka nie ma ona oficjalnie znaczenia jako fachowe źródło. Trzy lata to też – szczególnie w świecie mediów – wieczność, mogłoby się zdawać. Dlaczego więc teraz o tym pisać?
Dlatego, bo z (trudno powiedzieć, czy demokratycznym) przejęciem rządowych sterów przez Bidena zmienia się kierunek rozwoju USA, nadal najpotężniejszego państwa świata. Nowy prezydent już de facto zaczął odwracać decyzje Trumpa, m.in. zakaz finansowania z pieniędzy publicznych operacji plastycznych dla transseksualistów służących w wojsku, artykuł Nature jest więc cytowany i powielany przez wszystkich, od CNN po hobbistycznych aktywistów. Ja trafiłem na niego tylko dzisiaj już dwukrotnie w polskim internecie. Za chwilę każda Julka, Oskarek i organizacja LGBT uzna go za nową Biblię. Zanim więc to się stanie, spójrzmy na argumenty w nim przedstawiane!
"Jest sex i jest gender, dwie różne sprawy"
Każdy chyba słyszał ten argument: istnieje płeć biologiczna (sex) i płeć społeczna (gender). Sex to nasze ciało, „to, co mamy między nogami”, a gender to płeć „przypisana nam przy narodzinach”, role społeczne. I nie można na podstawie jednej określić tej drugiej.
Ten argument jest o tyle ciekawy (niebezpieczny?), że... jest po części prawdą. Oczywiście, że istnieje zespół fizycznych, biologicznych cech, niezależnych od naszego myślenia, naszego widzimisię, który stanowi rzeczywistą podstawę dla tego, jaka nasza płciowość. I my, jako społeczeństwo i jako indywidua, wyciągamy z tej rzeczywistości z tych faktów wnioski, które przenosimy na naszą kulturę, na język, na nasz światopogląd. Ludzie są różni, różne jest środowisko, w którym żyją, więc różne są też kultury i ich interpretacje kobiecości i męskości.
Jednak – i to bardzo wielkie JEDNAK – więcej jest podobieństw, niż różnic. To, że Szkoci „noszą spódniczki”, a niektórzy Indianie wierzyli, że geje mają dwie dusze, męską i żeńską, jest ostatecznie bez znaczenia. Bo każda kultura uznawała istnienie kobiet i mężczyzn, matek i ojców. Wszystko inne jest ciekawostką.
Poza tym argument ten udaje, że między gender i sex nie ma nawet żadnej korelacji, że występują one kompletnie przypadkowo i niezależnie od siebie. Tymczasem, gdy spojrzymy na rygorystyczne statystyki, osób nieheteroseksualnych i bez zaburzeń identyfikacji płciowej jest... 2.3%, z czego 2% to osoby homo i bi, a reszta to mieszanka osób, które są „czymś innym”, nie podały odpowiedzi, albo nie zrozumiały pytania. Mimo tego więc, że liczba ta wygląda jak cena udająca niższą, to 99.9% ludzi identyfikuje się ze swoją płcią biologiczną.
Bo płeć biologiczna i społeczna to praktycznie to samo
Tak naprawdę to ani sex, ani gender nie istnieją, bo jest tyle wyjątków, że nie da się zaobserwować zasady
Jedyne standardy, jakie utrzymuje lewica, to te podwójne. Wyjątkiem nie jest też więc napisany postępowym językiem artykuł Nature, robi imponującego fikołka logicznego. Bo z jednej strony, tekst krytykuje próby napisania prawnej definicji płci argumentując, że istnieją dwa różne zjawiska nazywane płcią, więc nie można ich niby wrzucać do jednego wora. Z drugiej jednak strony, artykuł twierdzi, że nie ma nawet sensu bawić się w definiowanie płci, bo jest prawie więcej wyjątków, niż prawidłowości.
1 na 100 osób – pisze artykuł, traktując czytelnika jak kretyna, co się wczoraj urodził – wykazuje różnice i anomalie w rozwoju płciowym. Skąd taka informacja? „Istnieją takie szacunki” - odpowiada tekst. Tyle nam potrzeba do wiadomości i nic więcej. Nature nie potrafi więc nawet podać źródła swojego argumentu, nie różniąc się tym samym od plotkarza.
Zamiast statystyk, pojawiają się więc ostrzeżenia, żeby zbyt pochopnie nie oceniać czyjejś płci, bo u niektórych ludzi występują bliżej nieokreślone, niestandardowe cechy fenotypiczne, czyli w wyglądzie zewnętrznym. Jakie to cechy? Można się tylko domyślać, ale tego rodzaju wiedza jest przecież przekazywana na poziomie szkolnej biologii: te anomalie to z reguły większa niż przeciętna łechtaczka, albo (częściowo) cofnięte do jamy ciała jądra. Pierwsze w żadnym wypadku nie jest ani problemem, ani oznaką obojnactwa, a to drugie rozwiązuje prosty zabieg, wykonywany zaraz po narodzinach.
Argument o rzekomej wadze rzekomo częstych anomalii płciowych tekst kończy wzmianką, że nawet zmiany hormonalne mogą świadczyć o tym, że ktoś jest innej płci, niż się nam wydaje. Zmiany hormonalne, czyli... wahania wywołane dietą? Bo przecież jedzenie ma wpływ na hormony! A może zmiany hormonalne u mężczyzn wywołane ćwiczeniami siłowymi? Bo przecież trening z ciężarkami na siłowni powoduje zwiększoną produkcję i wydzielanie testosteronu. A może chodzi o andropauzę? Albo o to, że jak jakaś kobieta ma problemy z męskimi hormonami, to może to u niej powodować lekki zarost na twarzy? „Baba z wąsem to chłop!” - zdaje się sugerować tekst.
A tak w ogóle to wszelkie kategorie płciowe są transfobiczne!
Ukoronowaniem koślawej logiki, zlepionej z mglistych faktów i faktoidów, jest pretensja w stylu słynnego wyrzutu Grety Thunberg: how dare you, jak śmiecie? Bo według Nature, stworzenie prawnej i naukowej definicji płci „zniszczyłoby wiele dekad postępu”, jak się w tej materii rzekomo dokonał. Zupełnie, jakby nie o to chodziło w nauce: o tworzenie spójnych definicji i teorii, dzięki którym da się opisać i przewidzieć różne zjawiska. „To dyskryminowałoby osoby transpłciowe!”, szantażuje emocjonalnie tekst, dodając, że nawet Amerykańska Akademia Pediatryczna (jakby to był ostateczny autorytet!) zaleca, by do każdego zawsze i wszędzie zwracać się tak, jak sobie tego dana osoba życzy. Niezależnie od tego, czy ktoś uważa, że jest płcią przeciwną, obiema płciami jednocześnie, 56 płciami na zmianę, czy żadną ze znanych i nieznanych płci.
Tylko... na czym dokładnie polega ta dyskryminacja? Na tym, że potrzebna jest jakaś spójna definicja płci, żeby dorośli mężczyźni nie mieli dostępu do przebieralni małych dziewczynek, bo identyfikują się oni jako niewinna gimnazjalistka? Na tym, że musimy wiedzieć, kto jest mężczyzną, a kto kobietą, bo to przydatna państwowym organom informacja? Czy może na tym, by kobiety miały jakiekolwiek uczciwe szanse w profesjonalnym sporcie, bez oszustów udających sportsmanki i zdobywających wszystkie nagrody?
A może dyskryminacyjna jest tutaj sama rzeczywistość, sama natura Wszechświata, przeciwko której burzą się wszelkiej maści marksiści, również ci udający naukowców? To właśnie oni nienawidzą wszystkich kategorii, bo dla nich kategorie to przemocowe hierarchie, które trzeba rewolucyjnie obalić. Ostatecznie, jeżeli udałoby się im pozbyć podziału na mężczyzn i kobiety, podziału starego jak świat, podziału tak oczywistego, jak czarne i białe... Może wtedy udałoby się im pozbyć wszystkich innych kategorii, takich jak rodzina, wspólnota, państwo? Może to oczywiste rozróżnienie na płeć jest tak mocno atakowane, bo jeżeli uda się im je zniszczyć, to upadną wszystkie inne ważne kategorie? Jedno jest pewne: próbować będą!