[Z Niemiec dla Tysol.pl] Osiński: Wybory korespondencyjne "solą demokracji"? Tak, ale tylko w Niemczech

Niemieccy politycy krytykują, że w Polsce mają się odbyć wybory korespondencyjne. Tymczasem w Bawarii, landzie o największej liczbie ofiar zakażonych koronawirusem, sami je przeprowadzili. A jednak szefowi bawarskiego rządu to nie zaszkodziło. Przeciwnie - Markus Söder bije obecnie wszelkie rekordy popularności.
 [Z Niemiec dla Tysol.pl] Osiński: Wybory korespondencyjne "solą demokracji"? Tak, ale tylko w Niemczech
/ Maximilianeum siedziba landtagu Bawarii, Wikipedia CC BY-SA 3,0 Guido Radig
W ubiegłym tygodniu przyjęto w Parlamencie Europejskim ponownie rezolucję z zapisami wymierzonymi w polski rząd, który rzekomo 'wykorzystuje' pandemię koronawirusa w celu 'konsolidacji władzy' i 'zaostrzenia dyktatury'. Kilka godzin temu rzecznik Komisji Europejskiej Christian Wiegand poinformował zaś opinię publiczną, że w sprawie wyborów prezydenckich w Polsce nie zostanie jednak podjęta procedura art. 7 unijnego traktatu. I dobrze, bo każda inna decyzja bezlitośnie obnażyłaby hipokryzję Brukseli.
 
Wszak polski rząd i prezydent wzmacniali swoją nieustępliwość w tej sprawie słusznym argumentem, że w innych krajach zaraza nie zatrzymała procesów demokratycznych, wskazując choćby na kwietniowe wybory parlamentarne w Korei Południowej, gdzie otwarto nawet lokale wyborcze. Poręczniejszy wydaje się jednak przykład nieodległej Bawarii, której władze w okresie szczytu epidemii przeprowadziły lokalne wybory korespondencyjne. Plebiscyt ów odbył się 29 marca, mimo ogromnej liczby zakażeń wirusem Covid-19. Dziś w samej Bawarii zaraziło się już ok. 40 tys. osób, co w rankingu wszystkich landów daje jej niechlubne pierwsze miejsce. Niemniej szef bawarskiego rządu utrzymuje w rozmowie z dziennikiem 'Süddeutsche Zeitung', że wybory nie naraziły na szwank zdrowia obywateli.
 

"Byliśmy przekonani, że instytucje naszego landu muszą zachować zdolność działania, przy czym zachowaliśmy wszelkie środki ostrożności. Przebieg wyborów był bezpieczny"

 
- przekonuje Markus Söder.
 
Być może warto się przyjrzeć temu nieco bliżej, tym bardziej, że w ostatnich dniach strasburskie kuluary znów rozbrzmiewały atakami nieprzebierających w słowach niemieckich polityków, którzy budowali kolejne frazy o 'bezwzględnym' polskim rządzie, który chce 'za wszelką cenę' przeprowadzić wybory prezydenckie.
 
Każdy kraj związkowy w Niemczech ma swoją ordynację wyborów landowych i komunalnych. W ramach tzw. 'Briefwahl' wszystkie uprawnione do głosowania osoby otrzymują niezbędne ku temu dokumenty pocztą. W Bawarii wyborca mógł zakreślić na karcie swojego kandydata, po czym umieścić ją w przeznaczonej do tego kopercie. Na osobnym zaświadczeniu, uprawniającym go do oddania głosu, miał zaś napisać datę i złożyć podpis. Następnie musiał włożyć zaklejoną kopertę ze swoim głosem oraz rzeczoną 'przysięgą' do drugiej koperty i wysłać nieofrankowaną przesyłkę do najbliższego urzędu miejskiego lub gminy. Bawarczycy mieli czas na głosowanie do soboty, czyli dnia poprzedzającego oficjalny termin wyborów. Jeśli ktoś nie zdążył wysłać swojego głosu w określonym czasie, mógł jeszcze w niedzielę wrzucić swoje dokumenty do jednej ze specjalnych skrzynek, umocowanych na pobliskich urzędach i ratuszach. Natomiast bawarskie poczty musiały zadbać o to, aby wszystkie głosy dotarły w porę do komisji wyborczych.
 
Wszystkie osoby, które liczyły wypełnione karty, obowiązywały szczególne środki bezpieczeństwa. Oprócz minimalnego odstępu półtora metra, zapewniono im również możliwość dezynfekcji rąk oraz niezliczoną ilość rękawiczek jednorazowych. Co ciekawe, mimo związanych z epidemią ograniczeń frekwencja wyborcza wyniosła ok. 60 proc. (czyli nawet więcej niż w 2014 r.). Te fakty zadają kłam wyssanym z palca teoriom niektórych polskich malkonentów, utrzymujących, że w obecnych warunkach frekwencja w majowych wyborach mogłaby być 'rekordowo niska'.
 
Podczas gdy nad Wisłą opozycja nie ma oporów przed przekonywaniem swoich sympatyków, jakoby przeprowadzenie wyborów korespondencyjnych niosło Polsce nieuchronną 'zagładę', w Bawarii żadna partia nie nawoływała do bojkotu plebiscytu. I to mimo, że nad Izarą regulacje mobilności są najbardziej restrykcyjne w całych Niemczech. Więcej - wiceszef monachijskiego landtagu Markus Rinderspacher (SPD) zaproponował, aby w przyszłości znieść lokale wyborcze i zastąpić je 'znacznie wygodniejszym modelem listownym'.
 
Dla uzupełnienia obrazu pochylmy się jeszcze na chwilę nad wywodami polskiej opozycji i oddanych jej 'biuletynów', które zawsze muszą być okraszone obowiązkowymi lamentami. Kilka tygodni przed elekcjami prezydenckimi kandydaci PO i Lewicy coraz częściej podejmują rozpaczliwe próby przydania sobie powagi. Najpierw wybory listowne miałyby 'zagrażać zdrowiu wyborcy', potem 'frekwencji', a następnie 'prawom człowieka'. Gdy te pociski okazały się wilgotnymi kapiszonami, opozycja zatraciła już resztki instynktu śmieszności, karmiąc swój elektorat sugestią, że wrzucenie koperty do najbliższej skrzynki pocztowej przerasta 'możliwości' Polaków.
 

"Już w 1957 r. pięć procent Niemców głosowało do Bundestagu listownie. U nas takiej tradycji praktycznie nie ma"

 
- czytamy w 'Nowej Trybunie Opolskiej', byłego organu PZPR, który dziś pławi się w nimbie 'obrońcy demokracji'.
 
Zdaniem niektórych przefarbowanych 'socjaldemokratów' polscy wyborcy są 'niedoświadczeni' i dlatego widocznie u nas nie warto nawet z ową 'tradycją' zaczynać. Według nich problemem jest także zbyt 'ogromna odpowiedzialność', którą polskie władze zamierzają obarczyć pracowników poczty. Przeszkadza im też 'nierówność możliwości przeprowadzenia kampanii, której nie było'.
 

"Urzędujący prezydent przez sam fakt, że nim jest, stał się bardziej widoczny i przez to faworyzowany. To jest gwałt na demokratyczności procesu wyborczego"

 
- przekonuje dziennikarz 'nto.pl'.
 
Przepraszam, czy ktoś zmuszał panią Kidawę-Błońską do zarzucenia swojej kampanii? Czy wykonywanie obowiązków prezydenta RP, na którym już z racji samego urzędu skupia się nieprzerwanie potężna uwaga pluralistycznych mediów, jest 'gwałtem na demokrację'? Idę o zakład, że gdyby w sondażach prowadził Robert Biedroń (o Boże!), majowe wybory korespondencyjne byłyby dla tych samych publicystów 'solą demokracji'.
 
Charakterystyczny jest także podnoszony przez te same środowiska argument rzekomej 'nietransparentności' przebiegu wyborów listownych. Pozbawiona kontroli młodzież miałaby wypełnić karty swoich 'bezwiednych' dziadków i w ten sposób doszłoby do 'sfałszowanych' wyników. A przecież jeszcze nie tak dawno liderzy PO wzywali młodych, żeby gwoli odsunięcia partii 'moherowych beretów' od władzy 'ukradli swoim babciom dowody osobiste'. A teraz opozycyjne media obawiają się, że 'niesforna młodzież' zapewni Andrzejowi Dudzie reelekcję? Komedia.
 
Tymczasem wbrew namiętnym opiniom niektórych rozhisteryzowanych mediów druga tura wyborów w Bawarii była także dla Niemców zupełnie nowym doświadczeniem. Ostatnie lokalne elekcje były dla nich pierwszymi w powojennej historii, na które położył się cień epidemii. W poszczególnych miejscowościach liczbę pomocników komisji wyborczych zmniejszono do tego stopnia, że po raz pierwszy od wielu lat nie było możliwości podania pierwszych wyników jeszcze tego samego dnia. Tym niemniej model wyborów korespondencyjnych zdał swój egzamin. A premier Bawarii Markus Söder zakrawa na nową gwiazdę niemieckiej chadecji.
 
Według ostatniego sondażu przeprowadzonego dla monachijskiego tygodnika 'Focus' przewodniczący CSU jest obecnie najbardziej lubianym politykiem w całych Niemczech. Nikt nie zarzuca mu, że chciał przeprowadzić wybory 'za wszelką cenę'. W samej Bawarii Söder cieszy się poparciem 95 proc. swoich rodaków. Nie można wprawdzie jeszcze ustalić, czy wprowadzone restrykcje przynoszą pożądane skutki, ponieważ codzienny przyrost nowych zakażeń jest w tym landzie nadal większy niż w innych regionach RFN. A jednak wyraźnie widać, że w czasach kryzysowych Niemcy są spragnieni 'silnego faceta', który potrafi czasami także 'walnąć w stół'. W swoich sporach z Arminem Laschetem (CDU) Söder daje do zrozumienia, że to on zasługuje na kanclerską schedę po Angeli Merkel, a nie premier Nadrenii Północnej-Westfalii. Laschet sprzeciwał się choćby zamknięciu szkół, a potem pokornie przyznał, że Söder miał rację.
 

"Ze względu na geograficzną bliskość do Austrii dostrzegliśmy być może szybciej zagrożenie nadciągającego wirusa"

 
- zaznacza premier Bawarii w ostatnim wywiadzie w 'Spieglu'.
 
Na pytanie dziennikarzy, czy wie, dlaczego szczególnie teraz nie traci swojej sondażowej popularności, Söder tłumaczy:
 

"To trochę jak w rodzinie. W normalnych czasach dzieci wkurzają się na ojca, który próbuje ich przywołać do porządku. Ale w czasach kryzysu wpadają ochoczo w jego objęcia".

 
W każdym razie obecnie szef bawarskiego rządu notuje faktycznie stałe sondażowe zyski, które mogą być również rozbiegiem do odegrania ważniejszej politycznej roli w przyszłości, nawet jeśli w obecnych czasach podobne spekulacje wywołują na jego twarzy grymas niesmaku.
 

"Tego rodzaju dywagacje są nie na miejscu. Pozostanę premierem Bawarii, gdzie obecnie chodzi o śmierć i życie"

 
- przekonuje w "Spieglu".
 
O ile kilka tygodni temu Söder był pierwszym niemieckim premierem, który nawoływał do szybkiego wprowadzenia restrykcji, o tyle dzisiaj jest ostatnim, który chciałby z nich zrezygnować. Podczas gdy np. władze Berlina wciąż się wahają, czy odwołać jesienne imprezy masowe, bawarski rząd już na końcu kwietnia wykluczył, że Oktoberfest w Monachium się odbędzie.
 
Ta przemiana Södera jest trochę zaskakująca, zważywszy na to, że jeszcze niedawno arogancja 'gbura z Norymbergi' stanowiła w niemieckich mediach przedmiot demaskatorskiej ekscytacji. W Berlinie premier Bawarii uchodził długo za 'wyrachowanego parweniusza', z twarzą podminowaną zaciekłością. Za bezwzględnego polityka, który wykorzystywał błędy swoich oponentów. Podobnie zresztą jak w jego politycznym mateczniku: zanim Söder został szefem CSU, latami celnie punktował wpadki jej ówczesnego lidera Horsta Seehofera. Poza tym prawie co tydzień niemieccy dziennikarze głowili się, jakie pociski Söder szykuje w kolejnej 'wojnie domowej' z siostrzaną CDU. Cóż, w politycznej kuchni używa się podobnych uszczypliwości widocznie równie rutynowo jak zwykłej soli.
 
A jednak dzisiaj, w obliczu pandemii, można odnieść wrażenie, że Söder wcielił się nagle w rolę polityka 'bezpartyjnego', niepróbującego zamienić jej na żadną inną i działającego nie według własnych interesów, a wyłącznie według 'wyższych' wartości. Obecna powściągliwość premiera Bawarii neutralizuje nieco wymowę jego wcześniejszych komunikatów. Söder z zamiłowaniem prowokował i wytykał niektórym ministrom rządu federalnego polityczną nieudolność. Dzisiaj roztropność mu podpowiada, że trzeba być ostrożnym ze zbyt pochopnymi deklaracjami.
 

"Musimy być cierpliwi z poluźnianiem obostrzeń. Jak zareagują niemieccy przedsiębiorcy, gdy zaskoczy nas kolejna fala zakażeń, a politycy zaczną wycofywać się ze swoich solennych obietnic?"

 
- pyta przewodniczący CSU.
 
Wobec tego Söder tylko z rzadka informuje media o aktualnych planach swojego rządu. Kiedy w kancelariach premierów innych landów pękają tamy milczenia i ważne informacje przeciekają do prasy, jego monachijskie biuro jest otoczone aurą tajemnicy. Nie tylko liderzy FDP zarzucają mu wtedy, jakoby był 'egoistą' i wyłamywał się z 'ogólnokrajowego chóru'. Dodajmy, że w tym politycznym cynizmie Söder pozostaje mądrzejszy, a doznawane afronty spływają po nim bez zauważalnego skutku. Albowiem doskonale wie, że jego wysiłki w walce z wirusem mogłyby zostać szybko obnażone jako 'marketing we własnej sprawie'.
 
Tymczasem z sondaży wynika, że z jego decyzji w Bawarii są zadowoleni nawet wyborcy Zielonych, na których w przeszłości działał niczym 'płachta na byka'. W znacznie trudniejszej sytuacji jest obecnie Armin Laschet, potencjalny kandydat na stanowisko szefa CDU i gospodarza Urzędu Kanclerskiego. Toteż każde słowo nadreńskiego premiera na temat koronawirusa jest w tych dniach odbierane jako próba nabicia sobie 'popularki'. Kiedy Laschet dopuszcza się w mediach kolejnych niewybaczalnych gaf, Söder przekonuje merytoryczną pracą. Premier Bawarii może być spokojny, bo już zawczasu rozwiał wszelkie wątpliwości, wycofawszy się z przedwczesnego castingu na fotel kanclerski. Tyle że do wyborów zostało jeszcze półtora roku, a Söder już zawsze był przygotowany do wciśnięcia stopy w drzwi, które zaczynają się uchylać.
 
Wojciech Osiński
 

 

POLECANE
On chce być prezydentem tylko niektórych Polaków tylko u nas
On chce być prezydentem tylko niektórych Polaków

Dziś Rafał Trzaskowski był obecny na debacie TVP, ale nie zapominajmy, że w ostatni piątek zbojkotował debatę w TV Republika. O czym to świadczy?

Papież Leon XIV odwrócił się od tęczowej flagi. To nagranie obiega świat z ostatniej chwili
Papież Leon XIV odwrócił się od tęczowej flagi. To nagranie obiega świat

- Papież Leon XIV patrzy na tęczową flagę zła — i całkowicie ją ignoruje, patrząc w inną stronę. To może być jeden z najbardziej uznanych papieży w historii - pisze najpopularniejszych profili katolickich na platformie "X" publikując nagranie z nowym papieżem Leonem XIV.

Nawrocki kontra Trzaskowski w debacie TVP. Padły mocne słowa z ostatniej chwili
Nawrocki kontra Trzaskowski w debacie TVP. Padły mocne słowa

Karol Nawrocki nie przebierał w słowach odnosząc się do kwestii reprywatyzacji w Warszawie. – Jest pan skuteczniejszy niż mafia reprywatyzacyjna – mówił do Rafała Trzaskowskiego.

Stanowski uderzył w Wysocką-Schnepf podczas debaty TVP z ostatniej chwili
Stanowski uderzył w Wysocką-Schnepf podczas debaty TVP

Od godz. 20 w TVP trwa debata prezydencka z Dorotą Wysocką-Schnepf jako prowadzącą, którą ostro skrytykował Krzysztof Stanowski.

Karol Nawrocki wygrywa w obu turach. Nowy sondaż AtlasIntel z ostatniej chwili
Karol Nawrocki wygrywa w obu turach. Nowy sondaż AtlasIntel

Karol Nawrocki z wynikiem 28,6% wygrałby pierwszą turę wyborów prezydenckich. Co więcej, wygrałby także drugą turę – wynika z sondażu AtlasIntel.

Debata prezydencka TVP. Ostatnie starcie przed wyborami z ostatniej chwili
Debata prezydencka TVP. Ostatnie starcie przed wyborami

W poniedziałek o godz. 20 rozpoczęła się debata prezydencka na antenie TVP w likwidacji. Biorą w niej udział wszyscy kandydaci.

Anonimowy Sędzia: Sędzia Iustitii łamie konstytucję wypowiadając się z pogardą nt. jednego z kandydatów w wyborach tylko u nas
Anonimowy Sędzia: Sędzia Iustitii łamie konstytucję wypowiadając się z pogardą nt. jednego z kandydatów w wyborach

Trochę się już przyzwyczailiśmy do polityków w togach, którzy angażują się w spór polityczny. Spotykają się z politykami towarzysko. Do tej pory jednak nikt w tak jawny sposób nie wypowiedział się w trakcie kampanii wyborczej wskazując dezaprobatę wobec jednego z kandydatów.

Świnoujście zagrożeniem dla Hamburga? Niemcy krytykują polską inwestycję z ostatniej chwili
Świnoujście zagrożeniem dla Hamburga? Niemcy krytykują polską inwestycję

''Ostsee Zeitung'' pisze, że terminal kontenerowy w Świnoujściu jest nieopłacalny i szkodzi ekosystemowi. Wcześniej organizacja "Lebensraum Vorpommern" pozwała Polskę.

Morderstwo na kampusie UW. Są nowe informacje Wiadomości
Morderstwo na kampusie UW. Są nowe informacje

Jak podaje Prokuratura Okręgowa w Warszawie, sekcja zwłok zamordowanej kobiety na Uniwersytecie Warszawskim trwała siedem godzin.

Zamieszanie z losowaniem przed debatą w TVP. Stanowski zdradził kulisy z ostatniej chwili
Zamieszanie z losowaniem przed debatą w TVP. Stanowski zdradził kulisy

W poniedziałek odbędzie się ostatnia przed I turą debata prezydencka. Burzę w sieci wywołało losowanie kolejności wypowiedzi. Krzysztof Stanowski zabrał głos w tej sprawie.

REKLAMA

[Z Niemiec dla Tysol.pl] Osiński: Wybory korespondencyjne "solą demokracji"? Tak, ale tylko w Niemczech

Niemieccy politycy krytykują, że w Polsce mają się odbyć wybory korespondencyjne. Tymczasem w Bawarii, landzie o największej liczbie ofiar zakażonych koronawirusem, sami je przeprowadzili. A jednak szefowi bawarskiego rządu to nie zaszkodziło. Przeciwnie - Markus Söder bije obecnie wszelkie rekordy popularności.
 [Z Niemiec dla Tysol.pl] Osiński: Wybory korespondencyjne "solą demokracji"? Tak, ale tylko w Niemczech
/ Maximilianeum siedziba landtagu Bawarii, Wikipedia CC BY-SA 3,0 Guido Radig
W ubiegłym tygodniu przyjęto w Parlamencie Europejskim ponownie rezolucję z zapisami wymierzonymi w polski rząd, który rzekomo 'wykorzystuje' pandemię koronawirusa w celu 'konsolidacji władzy' i 'zaostrzenia dyktatury'. Kilka godzin temu rzecznik Komisji Europejskiej Christian Wiegand poinformował zaś opinię publiczną, że w sprawie wyborów prezydenckich w Polsce nie zostanie jednak podjęta procedura art. 7 unijnego traktatu. I dobrze, bo każda inna decyzja bezlitośnie obnażyłaby hipokryzję Brukseli.
 
Wszak polski rząd i prezydent wzmacniali swoją nieustępliwość w tej sprawie słusznym argumentem, że w innych krajach zaraza nie zatrzymała procesów demokratycznych, wskazując choćby na kwietniowe wybory parlamentarne w Korei Południowej, gdzie otwarto nawet lokale wyborcze. Poręczniejszy wydaje się jednak przykład nieodległej Bawarii, której władze w okresie szczytu epidemii przeprowadziły lokalne wybory korespondencyjne. Plebiscyt ów odbył się 29 marca, mimo ogromnej liczby zakażeń wirusem Covid-19. Dziś w samej Bawarii zaraziło się już ok. 40 tys. osób, co w rankingu wszystkich landów daje jej niechlubne pierwsze miejsce. Niemniej szef bawarskiego rządu utrzymuje w rozmowie z dziennikiem 'Süddeutsche Zeitung', że wybory nie naraziły na szwank zdrowia obywateli.
 

"Byliśmy przekonani, że instytucje naszego landu muszą zachować zdolność działania, przy czym zachowaliśmy wszelkie środki ostrożności. Przebieg wyborów był bezpieczny"

 
- przekonuje Markus Söder.
 
Być może warto się przyjrzeć temu nieco bliżej, tym bardziej, że w ostatnich dniach strasburskie kuluary znów rozbrzmiewały atakami nieprzebierających w słowach niemieckich polityków, którzy budowali kolejne frazy o 'bezwzględnym' polskim rządzie, który chce 'za wszelką cenę' przeprowadzić wybory prezydenckie.
 
Każdy kraj związkowy w Niemczech ma swoją ordynację wyborów landowych i komunalnych. W ramach tzw. 'Briefwahl' wszystkie uprawnione do głosowania osoby otrzymują niezbędne ku temu dokumenty pocztą. W Bawarii wyborca mógł zakreślić na karcie swojego kandydata, po czym umieścić ją w przeznaczonej do tego kopercie. Na osobnym zaświadczeniu, uprawniającym go do oddania głosu, miał zaś napisać datę i złożyć podpis. Następnie musiał włożyć zaklejoną kopertę ze swoim głosem oraz rzeczoną 'przysięgą' do drugiej koperty i wysłać nieofrankowaną przesyłkę do najbliższego urzędu miejskiego lub gminy. Bawarczycy mieli czas na głosowanie do soboty, czyli dnia poprzedzającego oficjalny termin wyborów. Jeśli ktoś nie zdążył wysłać swojego głosu w określonym czasie, mógł jeszcze w niedzielę wrzucić swoje dokumenty do jednej ze specjalnych skrzynek, umocowanych na pobliskich urzędach i ratuszach. Natomiast bawarskie poczty musiały zadbać o to, aby wszystkie głosy dotarły w porę do komisji wyborczych.
 
Wszystkie osoby, które liczyły wypełnione karty, obowiązywały szczególne środki bezpieczeństwa. Oprócz minimalnego odstępu półtora metra, zapewniono im również możliwość dezynfekcji rąk oraz niezliczoną ilość rękawiczek jednorazowych. Co ciekawe, mimo związanych z epidemią ograniczeń frekwencja wyborcza wyniosła ok. 60 proc. (czyli nawet więcej niż w 2014 r.). Te fakty zadają kłam wyssanym z palca teoriom niektórych polskich malkonentów, utrzymujących, że w obecnych warunkach frekwencja w majowych wyborach mogłaby być 'rekordowo niska'.
 
Podczas gdy nad Wisłą opozycja nie ma oporów przed przekonywaniem swoich sympatyków, jakoby przeprowadzenie wyborów korespondencyjnych niosło Polsce nieuchronną 'zagładę', w Bawarii żadna partia nie nawoływała do bojkotu plebiscytu. I to mimo, że nad Izarą regulacje mobilności są najbardziej restrykcyjne w całych Niemczech. Więcej - wiceszef monachijskiego landtagu Markus Rinderspacher (SPD) zaproponował, aby w przyszłości znieść lokale wyborcze i zastąpić je 'znacznie wygodniejszym modelem listownym'.
 
Dla uzupełnienia obrazu pochylmy się jeszcze na chwilę nad wywodami polskiej opozycji i oddanych jej 'biuletynów', które zawsze muszą być okraszone obowiązkowymi lamentami. Kilka tygodni przed elekcjami prezydenckimi kandydaci PO i Lewicy coraz częściej podejmują rozpaczliwe próby przydania sobie powagi. Najpierw wybory listowne miałyby 'zagrażać zdrowiu wyborcy', potem 'frekwencji', a następnie 'prawom człowieka'. Gdy te pociski okazały się wilgotnymi kapiszonami, opozycja zatraciła już resztki instynktu śmieszności, karmiąc swój elektorat sugestią, że wrzucenie koperty do najbliższej skrzynki pocztowej przerasta 'możliwości' Polaków.
 

"Już w 1957 r. pięć procent Niemców głosowało do Bundestagu listownie. U nas takiej tradycji praktycznie nie ma"

 
- czytamy w 'Nowej Trybunie Opolskiej', byłego organu PZPR, który dziś pławi się w nimbie 'obrońcy demokracji'.
 
Zdaniem niektórych przefarbowanych 'socjaldemokratów' polscy wyborcy są 'niedoświadczeni' i dlatego widocznie u nas nie warto nawet z ową 'tradycją' zaczynać. Według nich problemem jest także zbyt 'ogromna odpowiedzialność', którą polskie władze zamierzają obarczyć pracowników poczty. Przeszkadza im też 'nierówność możliwości przeprowadzenia kampanii, której nie było'.
 

"Urzędujący prezydent przez sam fakt, że nim jest, stał się bardziej widoczny i przez to faworyzowany. To jest gwałt na demokratyczności procesu wyborczego"

 
- przekonuje dziennikarz 'nto.pl'.
 
Przepraszam, czy ktoś zmuszał panią Kidawę-Błońską do zarzucenia swojej kampanii? Czy wykonywanie obowiązków prezydenta RP, na którym już z racji samego urzędu skupia się nieprzerwanie potężna uwaga pluralistycznych mediów, jest 'gwałtem na demokrację'? Idę o zakład, że gdyby w sondażach prowadził Robert Biedroń (o Boże!), majowe wybory korespondencyjne byłyby dla tych samych publicystów 'solą demokracji'.
 
Charakterystyczny jest także podnoszony przez te same środowiska argument rzekomej 'nietransparentności' przebiegu wyborów listownych. Pozbawiona kontroli młodzież miałaby wypełnić karty swoich 'bezwiednych' dziadków i w ten sposób doszłoby do 'sfałszowanych' wyników. A przecież jeszcze nie tak dawno liderzy PO wzywali młodych, żeby gwoli odsunięcia partii 'moherowych beretów' od władzy 'ukradli swoim babciom dowody osobiste'. A teraz opozycyjne media obawiają się, że 'niesforna młodzież' zapewni Andrzejowi Dudzie reelekcję? Komedia.
 
Tymczasem wbrew namiętnym opiniom niektórych rozhisteryzowanych mediów druga tura wyborów w Bawarii była także dla Niemców zupełnie nowym doświadczeniem. Ostatnie lokalne elekcje były dla nich pierwszymi w powojennej historii, na które położył się cień epidemii. W poszczególnych miejscowościach liczbę pomocników komisji wyborczych zmniejszono do tego stopnia, że po raz pierwszy od wielu lat nie było możliwości podania pierwszych wyników jeszcze tego samego dnia. Tym niemniej model wyborów korespondencyjnych zdał swój egzamin. A premier Bawarii Markus Söder zakrawa na nową gwiazdę niemieckiej chadecji.
 
Według ostatniego sondażu przeprowadzonego dla monachijskiego tygodnika 'Focus' przewodniczący CSU jest obecnie najbardziej lubianym politykiem w całych Niemczech. Nikt nie zarzuca mu, że chciał przeprowadzić wybory 'za wszelką cenę'. W samej Bawarii Söder cieszy się poparciem 95 proc. swoich rodaków. Nie można wprawdzie jeszcze ustalić, czy wprowadzone restrykcje przynoszą pożądane skutki, ponieważ codzienny przyrost nowych zakażeń jest w tym landzie nadal większy niż w innych regionach RFN. A jednak wyraźnie widać, że w czasach kryzysowych Niemcy są spragnieni 'silnego faceta', który potrafi czasami także 'walnąć w stół'. W swoich sporach z Arminem Laschetem (CDU) Söder daje do zrozumienia, że to on zasługuje na kanclerską schedę po Angeli Merkel, a nie premier Nadrenii Północnej-Westfalii. Laschet sprzeciwał się choćby zamknięciu szkół, a potem pokornie przyznał, że Söder miał rację.
 

"Ze względu na geograficzną bliskość do Austrii dostrzegliśmy być może szybciej zagrożenie nadciągającego wirusa"

 
- zaznacza premier Bawarii w ostatnim wywiadzie w 'Spieglu'.
 
Na pytanie dziennikarzy, czy wie, dlaczego szczególnie teraz nie traci swojej sondażowej popularności, Söder tłumaczy:
 

"To trochę jak w rodzinie. W normalnych czasach dzieci wkurzają się na ojca, który próbuje ich przywołać do porządku. Ale w czasach kryzysu wpadają ochoczo w jego objęcia".

 
W każdym razie obecnie szef bawarskiego rządu notuje faktycznie stałe sondażowe zyski, które mogą być również rozbiegiem do odegrania ważniejszej politycznej roli w przyszłości, nawet jeśli w obecnych czasach podobne spekulacje wywołują na jego twarzy grymas niesmaku.
 

"Tego rodzaju dywagacje są nie na miejscu. Pozostanę premierem Bawarii, gdzie obecnie chodzi o śmierć i życie"

 
- przekonuje w "Spieglu".
 
O ile kilka tygodni temu Söder był pierwszym niemieckim premierem, który nawoływał do szybkiego wprowadzenia restrykcji, o tyle dzisiaj jest ostatnim, który chciałby z nich zrezygnować. Podczas gdy np. władze Berlina wciąż się wahają, czy odwołać jesienne imprezy masowe, bawarski rząd już na końcu kwietnia wykluczył, że Oktoberfest w Monachium się odbędzie.
 
Ta przemiana Södera jest trochę zaskakująca, zważywszy na to, że jeszcze niedawno arogancja 'gbura z Norymbergi' stanowiła w niemieckich mediach przedmiot demaskatorskiej ekscytacji. W Berlinie premier Bawarii uchodził długo za 'wyrachowanego parweniusza', z twarzą podminowaną zaciekłością. Za bezwzględnego polityka, który wykorzystywał błędy swoich oponentów. Podobnie zresztą jak w jego politycznym mateczniku: zanim Söder został szefem CSU, latami celnie punktował wpadki jej ówczesnego lidera Horsta Seehofera. Poza tym prawie co tydzień niemieccy dziennikarze głowili się, jakie pociski Söder szykuje w kolejnej 'wojnie domowej' z siostrzaną CDU. Cóż, w politycznej kuchni używa się podobnych uszczypliwości widocznie równie rutynowo jak zwykłej soli.
 
A jednak dzisiaj, w obliczu pandemii, można odnieść wrażenie, że Söder wcielił się nagle w rolę polityka 'bezpartyjnego', niepróbującego zamienić jej na żadną inną i działającego nie według własnych interesów, a wyłącznie według 'wyższych' wartości. Obecna powściągliwość premiera Bawarii neutralizuje nieco wymowę jego wcześniejszych komunikatów. Söder z zamiłowaniem prowokował i wytykał niektórym ministrom rządu federalnego polityczną nieudolność. Dzisiaj roztropność mu podpowiada, że trzeba być ostrożnym ze zbyt pochopnymi deklaracjami.
 

"Musimy być cierpliwi z poluźnianiem obostrzeń. Jak zareagują niemieccy przedsiębiorcy, gdy zaskoczy nas kolejna fala zakażeń, a politycy zaczną wycofywać się ze swoich solennych obietnic?"

 
- pyta przewodniczący CSU.
 
Wobec tego Söder tylko z rzadka informuje media o aktualnych planach swojego rządu. Kiedy w kancelariach premierów innych landów pękają tamy milczenia i ważne informacje przeciekają do prasy, jego monachijskie biuro jest otoczone aurą tajemnicy. Nie tylko liderzy FDP zarzucają mu wtedy, jakoby był 'egoistą' i wyłamywał się z 'ogólnokrajowego chóru'. Dodajmy, że w tym politycznym cynizmie Söder pozostaje mądrzejszy, a doznawane afronty spływają po nim bez zauważalnego skutku. Albowiem doskonale wie, że jego wysiłki w walce z wirusem mogłyby zostać szybko obnażone jako 'marketing we własnej sprawie'.
 
Tymczasem z sondaży wynika, że z jego decyzji w Bawarii są zadowoleni nawet wyborcy Zielonych, na których w przeszłości działał niczym 'płachta na byka'. W znacznie trudniejszej sytuacji jest obecnie Armin Laschet, potencjalny kandydat na stanowisko szefa CDU i gospodarza Urzędu Kanclerskiego. Toteż każde słowo nadreńskiego premiera na temat koronawirusa jest w tych dniach odbierane jako próba nabicia sobie 'popularki'. Kiedy Laschet dopuszcza się w mediach kolejnych niewybaczalnych gaf, Söder przekonuje merytoryczną pracą. Premier Bawarii może być spokojny, bo już zawczasu rozwiał wszelkie wątpliwości, wycofawszy się z przedwczesnego castingu na fotel kanclerski. Tyle że do wyborów zostało jeszcze półtora roku, a Söder już zawsze był przygotowany do wciśnięcia stopy w drzwi, które zaczynają się uchylać.
 
Wojciech Osiński
 


 

Polecane
Emerytury
Stażowe