Dziś 42. rocznica strajku w WSK Świdnik. Marian Król: „Świdnik otworzył bramę do wolności”

– W lipcu 1980 roku był Pan bardzo młodym człowiekiem.
– Miałem 23 lata i od niespełna czterech lat pracowałem w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego w Świdniku. Byłem więc już dosyć doświadczonym pracownikiem, miałem przetarte ścieżki. Pracowałem jako robotnik wykwalifikowany – frezer.
– Pamięta Pan atmosferę, jaka panowała na przełomie czerwca i lipca?
– Strajk w Świdniku i cały Lubelski Lipiec miały to samo podłoże, co wystąpienia w 1956 roku w Poznaniu czy w 1970 roku na Wybrzeżu. Ludzie mieli dość panującego kryzysu gospodarczego, pustych półek i po prostu zbuntowali się. Chcieli dać sygnał niezadowolenia z tego, że coraz trudniej się żyło. Chodziło przede wszystkim o poziom życia, o ceny i o to, czy jak się idzie do sklepu, to coś się na półce znajdzie, czy nie. Więc bezsprzecznie podłoże tych strajków było głównie ekonomiczne.
Z pewnością jednak fenomenem wydarzeń Lubelskiego Lipca jest to, że żadna władza nie zakładała, że strajk wybuchnie w takim mieście jak Świdnik, które miało być sztandarowym miastem socjalistycznym i było położone w regionie bardzo rolniczym, mało uprzemysłowionym.
– Jak wyglądał początek strajku?
– Pamiętam, że już 1 lipca próbowaliśmy zatrzymać zakład na drugiej zmianie. Byłem zatrudniony na dosyć licznym wydziale, gdzie pracowało ponad 300 osób. Wówczas zastrajkowało jedynie ok. 20 osób. Inni nas nie poparli. Szybko więc powróciliśmy do pracy.
Dokładnie tydzień później podniesiono ceny w barach na terenie zakładu i to one były w jakiś sposób tym głównym zapalnikiem. Ale trzeba powiedzieć, że strajk w Świdniku i Lubelski Lipiec oparły się o nieco inne zasady i wartości niż wcześniejsze wystąpienia. Ludzie buntowali się również przeciwko niesprawiedliwości. Przeciwko temu, że niektórzy byli bardziej uprzywilejowani, coś tam dostawali w bonach lub prezentach. Przeciwko temu, że żeby zapisać dziecko do żłobka, trzeba było mieć poparcie kolektywu i innych czynników społecznych. Więc jeden miał to poparcie, inny nie.
– Strajk wybuchł spontanicznie.
– 12,5-tysięczna załoga strajkowała cztery dni. Do czwartego dnia teoretycznie bez formalnego przywództwa. Władza na różne sposoby próbowała nas złamać, wykonywać prowokacje, wyprowadzić ludzi na ulice. A my powiedzieliśmy „nie, strajkujemy tam, gdzie pracujemy”. Umniejszano więc rangę strajku. Władza i dyrekcja zakładu nie nazywała tego strajkiem, tylko przestojem.
Negocjacje odbywały się w wielu miejscach, było to takie wielkie falowanie w tym dużym zakładzie pracy. Wówczas nie było to takie proste, stanąć na czele strajku. Później niektórzy opowiadali, jak to oni przewodzili. Ale to nieprawda. W jednym z zakładów pracy, które strajkowały w lipcu z 26-osobowej delegacji, którą w pierwszym dniu wybrano na rozmowy, to tylko pięć osób dotarło na umówione miejsce, bo reszta dostała rozwolnienia i wylądowała w po drodze napotkanych toaletach. Bo taki był wówczas czas.
Główne oparcie mieliśmy wówczas w nauce Kościoła, wsłuchiwaliśmy się w słowa naszego papieża Jana Pawła II i one niejako przełożyły się na życie. Bo jeżeli gdziekolwiek Duch Święty działał, to właśnie wówczas w Świdniku.
To, co zdarzyło się w Świdniku, to był fenomen. To on dał początek fali strajków na całej Lubelszczyźnie. Już dzisiaj wiemy, że strajkowano wówczas w co najmniej 170 zakładach pracy. Z dokumentów Komitetu Wojewódzkiego małego województwa lubelskiego wynika, że od pracy powstrzymywało się 50 tysięcy osób. Ale według mnie to jest nierealne. Ich musiało być co najmniej dwukrotnie więcej. W kilku dużych zakładach pracy pracowało więcej ludzi. A przecież trzeba pamiętać, że to był strajk, w którym brali udział wszyscy, niezależnie czy byli w partii, czy nie. Wszyscy generalnie w tych strajkach uczestniczyli. Bo wszyscy mieli dość ówczesnego poziomu życia i szukali rozwiązań.
– To nie w Gdańsku, a właśnie w Świdniku spisane zostało pierwsze porozumienie z ówczesną władzą.
– To bardzo ważne. Przecież Gdańsk też miał dwa etapy. Pierwsze tamtejsze porozumienie było porównywalne co do wagi i rangi, jak to nasze w Świdniku. A dopiero później nastąpił drugi etap, kiedy upomniano się o pozostałe, mniejsze zakłady pracy i powstało 21 postulatów. Nasze porozumienia także zahaczały o rozwiązania polityczne, o pewne demokratyczne rozwiązania, o prawa człowieka. Oczywiście w takiej skali, o jakiej można było w ogóle z ówczesną władzą rozmawiać.
To nie Świdnik strajkował pierwszy. Wcześniej, 24 czerwca, stanął na kilka godzin jeden wydział w Tomaszowie Lubelskim. Były też strajki w Mielcu, w Ursusie. Ale pierwszy zorganizowany strajk był właśnie w Świdniku. Model i styl samego strajku i negocjacji, który został tu wypracowany, przenoszono potem na Lubelszczyznę i całą Polskę. W taki sposób potem strajkowano. Gdyby gdziekolwiek ludzie wyszli na ulice, pewnie by się skończyło tym samym, czym się kończyło czy w Radomiu w 1976 roku, czy na Wybrzeżu w 1970 roku albo w 1968 w Warszawie. Zawsze na ulicy z uzbrojonymi bandytami przegrywaliśmy. A tutaj byliśmy w swoim miejscu pracy, nie daliśmy się wyprowadzić na ulice. Choć przychodzili do nas prowokatorzy. Trzeba wiedzieć, że na terenie strategicznego zakładu (jakim był WSK) nie tylko było na stałe dwóch przedstawicieli KGB, ale także znajdował się tzw. oddział pierwszy, czyli nasze służby, które strzegły tajemnicy zakładu. Przez cztery dni strajku próbowali w różnej formie nas sprowokować, starali się nas podzielić. Wywoływali presję, że tam już stoją przyjaciele zza wschodniej granicy, że jest już wojsko. W pobliżu zakładu był las i mówiono, że tam stoją Rosjanie. Tego nikt nie był w stanie zweryfikować. Trzeba było po prostu przełamać strach i tam być.
Niestety, strajki lubelskie załamały się ostatecznie, bo zbliżał się 22 lipca i władza wykorzystała go, dając ludziom tydzień wolnego.
Większość zakładów, które wówczas strajkowały, już dziś nie istnieje. Ale trzeba o nich wszystkich pamiętać. Był np. taki mały zakład w Lublinie, który produkował zabawki, nazywał się „Bajka”. Tam strajk trwał 9 dni, ludzie walczyli o prawa, wysuwali daleko idące postulaty. Niestety, po Świdniku w żadnym innym lubelskim zakładzie nie podpisano porozumienia. Władze PZPR-u uważały, że podpisanie porozumienia w Świdniku było błędem, bo prowadzi do eskalacji żądań w kolejnych zakładach.
Co ważne, w Świdniku nastąpiło przełamanie bariery strachu. Nawet nie uchylenie, tylko otwarcie, i to nie tylko drzwi, ale całej bramy do wolności. Próbowano w lipcu poderwać też Stocznię w Gdańsku, ale ludzie nie byli gotowi na to, by podjąć zdecydowane działania. Dopiero ten krzyk Świdnika, Lubelszczyzny sprawił, że fala strajków rozlała się na inne części kraju.
– Mimo tej znaczącej roli, strajki w Lublinie były przez lata nieco zapomniane.
– „Jedni wojują, drudzy konsumują” – tak nam rzucił kiedyś Lech Wałęsa, jak go o to zapytaliśmy. Dodał, że takie jest życie i taka była niesprawiedliwość. Prawda jest jednak taka, że gdyby nie było tak wielkiego niezadowolenia w całym kraju, to sierpniowych porozumień po prostu by nie wprowadzono. To był masowy zryw społeczny, bez precedensu na skalę światową. Trwał od lipca do praktycznie listopada 1980 roku, bo w końcu statut został zarejestrowany dopiero 10 listopada i od tego dnia mogliśmy mówić, że powstaje Solidarność, że się tworzą struktury. Wcześniej była ta wielka wrażliwość i czujność społeczna, żeby nie dać się ówczesnej władzy ograć. To ówczesne zaangażowanie ludzi było bez precedensu w XX wieku na skalę światową i dlatego odnieśliśmy sukces.
Tymczasem dla elit było wygodne, żeby stworzyć wizerunek takiego niemal nieomylnego wodza, który poprowadził ludzi, a obok prowadzić różnego rodzaju interesy, które wręcz niszczyły naszą ojczyznę.
– Przecież wszystkich uczestników tamtych wydarzeń można uznać za bohaterów.
– My nie szliśmy po to, żeby ktoś nam przypinał za to medale. Ale walczyliśmy o lepszą, sprawiedliwszą ojczyznę. Nikt zdrowy psychicznie głośno nie mówił wówczas, że oderwiemy się od Wielkiego Brata. Mieliśmy jednak fundament, umocowanie w Kościele i na nauce Kościoła pod przywództwem Jana Pawła II. Bo on zawsze mówił za nas tam, gdzie my nie mogliśmy. Przemiany w naszym kraju zaczęły się tak naprawdę od wyboru Jana Pawła II na papieża i jego pierwszej pielgrzymki do Polski. Wtedy policzyliśmy się i zobaczyliśmy, że nie jest tak, że do sąsiada to nie mogę już się odezwać, bo nie wiadomo, czy nie doniesie. Ważniejsze stały się wspólne wartości, zwiększyło się wzajemne zaufanie i to był ten początek i siła, która napędziła Lubelski Lipiec. Nie był to powiew od morza, tylko paradoksalnie powiew ze Wschodu, który przez Wybrzeże, poprzez Śląsk ogarnął cały kraj. To było to wspólne działanie.
– Od lat lubelska Solidarność stara się umacniać pamięć o Lubelskim Lipcu.
– Zarząd Regionu Środkowo-Wschodniego NSZZ „Solidarność” już od niemal 20 lat podejmuje intensywne działania informacyjno-promocyjne. Myślę, że z tą wiedzą o Lubelskim Lipcu przebiliśmy się mocno do opinii publicznej. Ostatnio wydaliśmy publikację pt. „Zobowiązujące dziedzictwo Lubelskiego Lipca 1980 roku”, która w opinii środowiska akademickiego mogłaby stać się lekturą pomocniczą w nauczaniu historii najnowszej w szkołach.
Działamy po to, by przekazać ten wielki dorobek Lubelskiego Lipca. Dla mnie to ważne nie tylko dlatego, że współorganizowałem te strajki (dwukrotnie zatrzymywałem swój wydział), ale również z powodu wagi samego wydarzenia. To tu zostały wypracowane formy protestu i negocjacji z władzami, które potem przyczyniły się do osiągnięcia sukcesu w sierpniu 1980 roku.