Tadeusz Płużański: Bugajski zrównał Pileckiego z jego oprawcami

Do dziś – choć spektakl miał swoją premierę w 2006 r. - wiele osób pyta mnie, jako historyka i syna jednego ze współoskarżonych w procesie, jaki komuniści urządzili "grupie szpiegowskiej Pileckiego" w 1947 r. - Tadeusza Płużańskiego - o co w tym wszystkim chodzi? Czy Pilecki to „święty polskiego patriotyzmu” (określenie mojego śp. ojca), który umiłował Ojczyznę i Boga – i tym wartościom się poświęcił, czy raczej wariat, fantasta, a może i kapuś? Czy rzeczywiście uwierzył w słowo honoru szefa Departamentu Śledczego MPB, płk. Józefa Różańskiego (Goldberga), który nadzorował śledztwo (ze spektaklu jednoznacznie nie wynika, że to on faktycznie - w porozumieniu z najwyższym kierownictwem komunistycznej partii i bezpieki - wydawał wyroki)? Czy zakapował przyjaciół? Dlaczego na procesie Pilecki tryska zdrowiem i energią, a inni oskarżeni dowcipkują i robią głupie miny? Czy to sala sądowa, czy jakiś cyrk? Kim właściwie byli oskarżeni (o większości nie dowiadujemy się niczego), a kim oskarżyciele? Dlaczego AK-owcy mordowali AK-owców?
Oprawcy jak ofiary
Sztuka Bugajskiego na te i wiele innych pytań nie odpowiada, mnoży za to wątpliwości. Czy to celowy zabieg reżysera, żeby co prawda pokazać bohatera, ale zarazem podkreślić, w jakich to skomplikowanych czasach przyszło mu żyć, że nie było jednoznacznych wyborów, jasnego podziału na dobro i zło, różnic między katem i ofiarą? Reżyser - mniej lub bardziej świadomie - zaciera te granice, stara się "zrozumieć" oprawców, wybielając ich.
Spektakl robi niestety wrażenie, jakby był robiony pod tzw. postępową opinię publiczną. O tym, że "właściwie" zrozumiała ona intencje autora, mogą świadczyć recenzje w niektórych gazetach. "Polityka" przed laty napisała:
"Reżyser kontrapunktem dla niezłomnej postawy głównego bohatera (…) czyni zmagania ze sobą prowadzącego ustawiony proces sędziego Hryckowiana (…), złamanego przez UB byłego akowca".
"Gazeta Wyborcza": " (…) to orwellowski, przerażający świat, w którym sędziowie i oskarżyciele boją się nie mniej niż ich ofiary".
Czy rzeczywiście tak należy rozumieć piękną, a zarazem tragiczną historię rotmistrza Witolda Pileckiego, człowieka niezłomnego, w czasie niemieckiej okupacji dobrowolnego więźnia Auschwitz, uznanego na Zachodzie za jednego z najodważniejszych ludzi II wojny światowej, a w "ludowej" Polsce skazanego za to przez komunistów na karę śmierci? Nic bardziej błędnego.
Czego zabrakło…
W sztuce nie ma też choćby najmniejszego odniesienia do sprawy zasadniczej - dlaczego właściwie Pilecki musiał zginąć? Przecież niektórym udawało ujść z życiem z rąk ubeckich oprawców?
Z pewnością część odpowiedzi znajdujemy w aktach sprawy - notatce, którą sporządził Komar - "agent celny" (kapuś, który wyciągał informacje od współwięźniów w celi):
"Pileckiemu proponowano rolę Rzepeckiego [płk Jan Rzepecki, prezes I Zarządu Głównego WiN, który z więzienia namawiał AK-owców do ujawniania się], ale on stwierdził, że nie będzie się kajał, przyznawał do niepopełnionej winy".
W sztuce niemal nietknięta pozostaje postać Cyrankiewicza…
Zabrakło również, charakterystycznego dla niezłomnej postawy rotmistrza stwierdzenia, wypowiedzianego po ogłoszeniu wyroku: "Śmierci się nie boję". Zamiast tego mamy szereg niuansów procesowych, których przeciętny widz nie jest w stanie zrozumieć. Szczególnie razi to przy braku dobrze zarysowanego kontekstu historycznego przedstawianych wydarzeń.
Nie można nie odnieść się do postaci morderców - jakże wyeksponowanych w sztuce. Zarówno przewodniczący składu sędziowskiego - ppłk Jan Hryckowian, jak i oskarżający prokurator (wówczas major) Czesław Łapiński to ludzie wyzbyci skrupułów, usłużni karierowicze, cyniczni mordercy zza biurka, a nie - jak chce nam wmówić Bugajski, a za nim przychylni recenzenci - ludzie pełni wątpliwości, zastraszeni i złamani przez system, a wręcz jego ofiary.
„Pani mąż to wrzód”
Czy szef największego sądu wojskowego w stalinowskiej Polsce - WSR nr 1 w Warszawie - musiał prosić podległych sobie strażników o przepustkę dla swojej żony? To bzdura. Hipokryzję Hryckowiana pokazuje jedynie scena (należąca zresztą do udanych), kiedy matka oskarżonego Płużańskiego, a moja babcia, błaga Hryckowiana o łaskę dla syna, a ten odpowiada: "gdyby to ode mnie zależało", po czym dyktuje drugiemu sędziemu (Józefowi Badeckiemu, też nie przygłupowi, ale przedwojennemu prawnikowi, a potem krwawemu oprawcy) dodatkową, wynikającą jedynie ze swojej nadgorliwości, opinię:
"Z uwagi na popełnienie przez skazanych Pileckiego i Płużańskiego najcięższych zbrodni zdrady stanu i Narodu, pełną świadomość działania na szkodę Państwa i w interesie obcego imperializmu, któremu całkowicie się zaprzedali (...) skład sądzący uważa, że ci obaj na ułaskawienie nie zasługują".
Istnieje też relacja, idealna do sfilmowania, w której poznajemy prawdziwego prokuratora Łapińskiego. Po procesie mówi do zrozpaczonej, proszącej o pomoc żony rotmistrza, Marii Pileckiej:
"Pani mąż to wrzód, który trzeba wyciąć".
Dlaczego w spektaklu nie ma tej sceny?
Egzystencjalne rozterki
Apogeum absurdu to przywoływana już częściowo scena, kiedy komunistyczny sędzia (Jan Hryckowian) rozmawia z żoną (Stanisława Hryckowian). Trwa to dość długo, bo kilkanaście minut. Ze sceny wynika, że wydający wyrok śmierci na Pileckiego głęboko przeżywa swoją decyzję. I za każdym razem, kiedy to oglądam, mam wrażenie, że tak naprawdę to szef Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie był ofiarą, nie Pilecki. Może dzieło trzeba by nazwać nie „Śmierć rotmistrza Pileckiego”, ale „Cierpienia sędziego Hryckowiana”?
Jest jeszcze jeden film Bugajskiego – „Generał Nil”, opowiadający o innym polskim bohaterze – Auguście Emilu Fieldorfie. Tam z kolei nie pojawia się w ogóle postać Heleny Wolińskiej-Brus, a Bugajski – wbrew faktom – pozwolił sobie kiedyś na stwierdzenie, że nie odegrała ona żadnej roli w sprawie generała. Przypomnę tylko, że to właśnie stalinowska prokurator stała na początku łańcucha zbrodni - aresztowała „Nila”.
Zresztą nawet w „Przesłuchaniu” Bugajski relatywizował postawę jednego z komunistów, przypisując mu jakieś egzystencjalne rozterki. Już wtedy w twórczości Bugajskiego pobrzmiewało to, co uwidoczniło się wyraźnie w „Nilu” czy spektaklu o Pileckim – próba zrozumienia komunistycznych oprawców. Polska poprawna politycznie rzeczywistość promuje właśnie takie próby rozmywania zbrodni. Gdyby nie takie relatywizowanie komunizmu i wybielanie jego funkcjonariuszy, dodawanie im na siłę ludzkiej twarzy, Bugajski zapewne nie dostawałby pieniędzy na kolejne filmy.
Wymazać z pamięci
Przypomina mi się zresztą znamienna i skandaliczna wypowiedź Bugajskiego dla „Gazety Wyborczej”, gdy odnosił się do słów córki gen. „Nila” krytykującej film. Maria Fieldorf protestowała przeciwko zbagatelizowaniu faktu, iż generała zabili oprawcy żydowskiego pochodzenia. W odpowiedzi Bugajski nazwał ją antysemitką. Córka gen. Fieldorfa, gardząc poprawnością polityczną, powiedziała prawdę. Zaś Bugajski, chcąc dalej być poprawnym, stwierdził, że za słowami Pani Marii Fieldorf na pewno stoją jakieś mroczne przesłanki.
Z panem Bugajskim spotkaliśmy się kiedyś w Muzeum Powstania Warszawskiego, na sesji zorganizowanej przez młodzież. W pewnym momencie ktoś z sali zadał pytanie, czy „Nila” i Pileckiego można nazywać Żołnierzami Wyklętymi. Bugajski zaprzeczył, twierdząc, że taka nazwa przynależy jedynie walczącym z komunizmem z bronią w ręku, w lasach. Nie zgodziłem się z tym, przypominając, że celem ŻW była walka z Sowietami o niepodległość Polski: nie tylko realizowana metodami partyzanckimi, ale także wywiadowczymi, politycznymi. Pominąć nie można również niezłomnej postawy zachowanej w ubeckim śledztwie. A po fizycznej eliminacji Pileckiego i Fieldorfa komuniści dokonali drugiej zbrodni – wymazania ich z pamięci, wyklęcia.