Tȟašúŋke Witkó: Przegapiliście rocznicę zjednoczenia Niemiec, a szkoda, bo się działo

Co musisz wiedzieć?
- 3 października Niemcy obchodzą Dzień zjednoczenia Niemiec
- Po tegorocznych obchodach ze sporą krytyką spotkał się w Niemczech kanclerz Friedrich Merz
- Z podobnymi sytuacjami nie miała do czynienia Angela Merkel
Wiem, że moi wspaniali Czytelnicy doskonale pamiętali, iż Dzień Jedności Niemiec jest celebrowany corocznie, więc przypominanie o tym nie jest konieczne, jednak chciałbym zwrócić uwagę Państwa na kilka istotnych aspektów, które – w mojej ocenie – będą w przyszłości rzutować nie tylko na losy Teutonów, ale także innych mieszkańców Starego Kontynentu.
Kameraden, wicie, rozumicie… do roboty!
Centralne uroczystości Dnia Jedności Niemiec odbyły się w miejscowości Saarbrücken, stolicy Kraju Saary, którego tekę premiera dzierży Anke Rehlinger, wiceprzewodnicząca Socjaldemokratycznej Partii Niemiec, głównego koalicjanta chadeków na poziomie ogólnokrajowym. Tam też kanclerz Friedrich Merz wygłosił przemówienie, zachęcając swoich rodaków do wytężonej pracy dla dobra ojczyny, a także wzięcia przez nich odpowiedzialności za kraj. Zawarł niezwykle istotny akapit o ograniczeniu działalności w obszarach szeroko rozumianego państwa opiekuńczego, co należy odczytywać jako zapowiedź zamknięcia wielu kanałów bezpośredniej dystrybucji pieniądza ze szkatuły rządowej do społeczeństwa oraz kilka okrągłych zdań o konieczności zmniejszenia biurokracji i przymusie deregulacji procedur.
Generalnie, nic w owej mowie nie wyszło poza ramy zwykłego politycznego bełkotu, w stylu: „Weźmiemy się wszyscy do dzieła i zrobicie!” wraz z zawoalowanym: „Nadciąga bieda i wszystko będzie się walić, gdyż my – czyli establishment – źle rządziliśmy przez ostatnie dekady, dlatego zaoszczędzimy tnąc – ale tylko wam, drodzy rodacy – wszelkie możliwe świadczenia!”. Każdy, kto choć trochę interesuje się polityką przyjął słowa Merza wzruszając obojętnie ramionami, a atak – i to zdecydowany – przypuściła cała żurnalistyczna brać.
Ordnung muß sein, Herr Bundeskanzler!
Tytuły prasowe zaczęły natychmiast batożyć kanclerza, żądając od niego precyzyjnego rozpisania ról pomiędzy ludzi i rząd, podczas wychodzenia z dołka gospodarczego. Komentatorzy porównali ów spicz ze słynnym wystąpieniem Romana Herzoga – podobnie jak Merz, polityka Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej – wygłoszonym 26 kwietnia 1997 roku, w Berlinie. Wówczas, siódmy prezydent Republiki Federalnej Niemiec także zażądał od swych rodaków zaangażowania się w remont osłabionego kraju, przyjęcia większej odpowiedzialności za jego losy, a także podjęcia osobistego ryzyka na rzecz poczynienia pozytywnych zmian w państwie. Różnica jest taka, że o ile słowa Herzoga stały się kanonem w niemieckiej politologii, to podobna propozycja Merza spotkała się z przyjęciem wręcz wrogim. Herr Bundeskanzler został z marszu posądzony o zamiar przesunięcia kosztów naprawy gospodarki i finansów publicznych na barki statystycznego Petera i Helgi, czyli ludzi nie mogących w żaden sposób przeciwstawić się podobnemu pomysłowi.
Media nie zostawiły na Merzu suchej nitki
Dziennikarze, bezpośrednio i brutalnie, zarzucili Merzowi, że ten chce – kosztem społeczeństwa – utrzymać finansowe przywileje establishmentu. Cóż, nawet jeśli teza owa nie jest prawdziwa, to znakomicie sprzedaje się w przestrzeni medialnej i nikt nie będzie badał jej zgodności ze stanem faktycznym, szczególnie w Niemczech. Podsumowując, media nie zostawiły na polityku suchej nitki, a przecież nie zrobił on nic szczególnie złego. Widocznie, Friedrichowi Merzowi wolno mniej, niż jego poprzednikom.
Czwarta władza bez kiełzna
Bardzo długo próbowałem znaleźć w historii zaodrzańskiej żurnalistyki podobną Golgotę urządzoną Angeli Merkel i czegoś takiego, choćby zbliżonego intensywnością, nie udało mi się odszukać, nawet z czasów, kiedy obłąkańcza polityka imigracyjna Merkel zaczęła zbierać najbardziej gorzkie owoce w społeczeństwie. Ponadto, Merz – przy całej mojej krytycznej ocenie jego polityki – próbuje podnieść gospodarkę właśnie po rządach pani kanclerz, więc nie powinien zbierać aż takich cięgów. A jednak to ona – winowajczyni dzisiejszego stanu rzeczy – jest dużo łaskawiej przedstawiana w prasie, niż Merz. Dlaczego?
Osobiście podejrzewam, że komunistyczna przeszłość Frau Bundeskanzlerin, najlepiej uwidoczniona w okresie jej działalności w Wolnej Młodzieży Niemieckiej, czyli młodzieżowej przybudówce enerdowskiej Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec, nauczyły ją zakładać kiełzno i obłaskawiać sobie przedstawicieli czwartej władzy. Merz, polityk w gruncie rzeczy słaby i bez polotu, nie ma o tym najmniejszego pojęcia, dlatego prasa rozprawia się z nim tak brutalnie. Nadmienię, że nie mam nic przeciwko temu, bowiem wewnętrzne tarcia za Odrą są wyłącznie na naszą korzyć, co w obecnej sytuacji Polski jest nie do przecenienia. Mam jednak pewne obawy, gdyż swoimi problemami budżetowymi Teutoni promieniują na całą Europę, co odbije się i na naszej gospodarce, choćby przez umowę Mercosur. Na szczęście, ta sama prasa, tak bezlitośnie chłoszcząca kanclerza, jest jeszcze bardziej brutalna dla idącej po władzę Alternatywy dla Niemiec. I niech tak zostanie, bowiem w szeregach Alternatywy są osobnicy marzący o rewizji granic państwowych, a to oznacza zapowiedź kolejnego światowego nieszczęścia.
Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 10 października 2025 r.
[Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Miłośnik kawy w dużym kubku ceramicznym – takiej czarnej, parzonej, słodzonej i ze śmietanką. Samotnik, cynik, szyderca i czytacz politycznych informacji. Dawniej nerwus, a obecnie już nie nerwus]