Marek Budzisz: Moskwa a pokusa interwencji w bałkańskie sprawy

Z formalnego punktu widzenia, teraz decyzja znajduje się w rękach macedońskiego parlamentu. Obserwatorzy zwracają uwagę na to, że rząd liczył się z takim obrotem spraw i już od jakiegoś czasu znacząco zmienił swą retorykę, kładąc nacisk nie na uczestnictwo w głosowaniu, ale na poparcie integracji. Premier Zaew publicznie mówił, że ci, którzy nie głosują po prostu nie chcą się wypowiadać w kluczowych dla kraju sprawach, po co więc brać ich pod uwagę. Rozgrywka przenosi się teraz do parlamentu, w którym zwolennicy integracji z Zachodem muszą zgromadzić 80 głosów (na 120 posłów). Nie będzie to takie proste, bo rządząca koalicja ma 70 deputowanych, musi, zatem przeciągnąć na swoją stronę przynajmniej 10 przedstawicieli opozycji. Gdyby takiej większości nie udało się zbudować, kraj czekają wybory przedterminowe. Z punktu widzenia Zachodu wyniki macedońskiego głosowania, choć o euforii nie można mówić zostały przyjęte dobrze – odpowiadający za rozszerzenie Unii, austriacki eurokomisarz Hahn podkreślił, że przygniatająca większość opowiedziała się za integracją, a szef NATO Stoltenberg powiedział, iż drzwi do NATO nadal stoją otworem.
Trzeba pamiętać, że Moskwa jest przeciwna integracji Macedonii z NATO. Mówił o tym ostatnio minister Ławrow, ale sprzeciw Rosji nie miał tylko werbalnego charakteru. Kilka miesięcy temu służby specjalne tego kraju oskarżyły grecko – rosyjskiego miliardera Iwana Sawwidi o to, że ten w ramach działań inspirowanych przez Moskwę miał przekazywać znaczne środki organizacjom ekstremistów macedońskich, w tym zwykłym chuliganom z klubu kibica Wardaru, na organizowanie zamieszek przed referendum.
Dzisiaj do Moskwy, na rozmowy z Władimirem Putinem, przyjeżdża prezydent Serbii Vučić. Moment jest o tyle interesujący, że pod koniec ubiegłego tygodnia jego kraj znalazł się na krawędzi konfliktu zbrojnego z Kosowem. Poszło o wizytę prezydenta Hashima Thaçi w zamieszkałej przez Serbów, ale zlokalizowanej na terytorium Kosowa miejscowości Zubin Potok oraz w tamtejszej elektrowni wodnej na jeziorze Gazivoda. Przy czym nie chodziło o samo wizytę, ale o to, że kosowski lider odbył ją w towarzystwie oddziału specnazu, co Belgrad odczytał, jako zbrojne wejście albańskiego wojska na tereny serbskiej mniejszości. Służby prasowe prezydenta Kosowa informowały, że nie chodziło o zbrojne zajmowanie terenu, ale po prostu o wycieczkę krajoznawczą i podziwianie walorów krajobrazowych regionu. A to, że odbyło się to w towarzystwie komandosów, no cóż, taka regionalna specyfika (mój komentarz). Tym nie mniej coś na kształt prowokacji miało miejsce i Serbowie zareagowali ostro, bo postawili w stan gotowości nie tylko armię, ale również policyjnych komandosów. Trzeba zwrócić uwagę na dwie sprawy. Po pierwsze, jak informują media Belgrad pozostawał w stałej łączności z centralą NATO, którego wojska sprawują misję pokojową w Kosowie. Ale warto też zauważyć zmianę tematu rozmów w Moskwie. Rzecznik Kremla Pieskow powiedział, że dotyczyć one będą wzajemnych relacji gospodarczych oraz napięć w regionie. Wcześniej mówiło się tylko o relacjach gospodarczych.
Wiele wskazuje na to, że kwestia korekty granicy kosowsko – serbskiej wchodzi w decydującą fazę. Zwolennikami takiego posunięcia są zarówno prezydenci Serbii, jak i Kosowa. Ale obydwaj mają w swoich krajach silną opozycję opowiadającą się przeciw porozumieniu. Z tym wiązać trzeba „wypad turystyczny” prezydenta Thaçi. Otóż w sobotę w Prisztinie odbywały się zwołane przez opozycję demonstracje przeciwników korekty granicy. Urzędującej głowie państwa zarzuca się, że bez konsultacji ze społeczeństwem i bezprawnie chce oddać Serbom kosowskie terytorium. I w takiej sytuacji prezydent jedzie na północ kraju, na tereny sporne, oglądać elektrownię, która choć leży w Kosowie to włączona jest w system energetyczny Serbii. Trudno o bardziej przejrzystą deklarację, że nie ustąpi.
W tym samym czasie, kiedy serbski prezydent rozmawiał będzie z Putinem w Moskwie w jego kraju odbędą się wspólne rosyjsko – serbskie manewry wojskowe, pod kryptonimem BARS 2018.
Ale to nie jedyny w ostatnich dniach dowód na wzrost zaangażowania Moskwy w sprawy regionu. Otóż pod koniec ubiegłego tygodnia w Soczi Putin spotkał się z liderem Serbów bośniackich Miloradem Dodikiem. W samym spotkaniu nie byłoby nic zdrożnego, panowie odbywają takowe regularnie, od 2011 roku już po raz 8, a w tym roku drugi, ale Dodik kandyduje na stanowisko prezydenta Bośni i Hercegowiny, wybory są już za tydzień, i takie ostentacyjne spotkanie odczytywać trzeba w kategoriach gestu. A jaki to gest dość łatwo odgadnąć, bo Putin poparł kandydaturę Dodika wprost. Ten ostatni z kolei deklaruje otwarcie, iż jego prezydentura będzie gwarantem nie tylko utrzymania relacji gospodarczych z Moskwą, ale również tego, że Bośnia nie wstąpi nigdy do NATO.
Wydarzenia te, świadczące o wzroście rosyjskiego zaangażowania na Bałkanach oznaczać mogą zarówno chęć odegrania przez Moskwę większej roli, ale również nie można wykluczyć, że ich celem jest zagwarantowanie swoich interesów gospodarczych w sytuacji, gdyby kraje regionu zechciały wykonać silniejszy zwrot w stronę umownie rozumianego Zachodu. Najbliższa przyszłość przyniesie więcej na ten temat informacji, warto, zatem przyglądać się temu, co dzieje się na Bałkanach.
Gdyby scenariusz wzrostu zaangażowania Moskwy w bałkańskie sprawy okazał się bliższy prawdzie, to warto, myśląc o konsekwencjach takich kroków, odwołać się do przemyśleń Sergieja Karaganowa, który na łamach periodyku Rossija w Globalnoj Politikie, opublikował właśnie artykuł poświęcony jednej kwestii – w jaki sposób Rosja może wygrać w nowej zimnej wojnie (w ten sposób zatytułował też swój tekst - http://www.globalaffairs.ru/number/Kak-pobedit-v-kholodnoi-voine-19745.) Generalnie rzecz biorąc, w jego opinii, Moskwa jest dziś w dużo lepszej sytuacji niźli był ZSRR w czasie rywalizacji z Zachodem. To kolektywny Zachód traci swe wpływy i pozycję, wraz z upływem czasu po prostu słabnie, a Rosji udaje się nie tylko trwać, ale nawet w relacji do swego głównego przeciwnika wzmacniać. Dlaczego? Bo zdaniem Karaganowa prowadzi roztropna politykę. Rosja nie dała się wciągnąć w kosztowny wyścig zbrojeń, odżegnała się od polityki polegającej na subsydiowaniu swych wiarołomnych sojuszników a także uzyskała samowystarczalność, może nie na bardzo wysokim, ale jednak, żywnościową. Nie bez znaczenia jest i to, że ma stabilny system polityczny, a o takowych trudno mówić na Zachodzie, oraz wykazuje się w sprawach międzynarodowych roztropną ostrożnością. Interweniuje dopiero wówczas, kiedy albo nie ma innej możliwości, albo gdzie łatwo i przy zaangażowaniu relatywnie małych środków może odnieść sukces. Teraz, zdaniem Karaganowa, trzeba tylko czekać, a gruszki same wpadną do fartuszka, bo kolektywny Zachód jest w fazie dezintegracji, jego przeciwnicy głównie w Azji rosną w siłę i przyjdzie taki czas, kiedy może nie zwycięży się w trwającej obecnie drugiej odsłonie zimnej wojny, ale będzie można ją zakończyć dyktując korzystne dla siebie warunki. Jest tylko, w jego opinii, jeden warunek osiągnięcia sukcesu – wstrzemięźliwość w polityce zagranicznej. Umiarkowanie, i jeszcze raz umiarkowanie.
Tytułem komentarza do przemyśleń rosyjskiego guru geostrategii należałoby zadać pytanie czy właśnie w związku ze wzrostem zaangażowania Moskwy na Bałkanach nie obserwujemy odejścia od nakreślonej przezeń linii politycznego działania. Gdyby tak się działo, to widowisko, które nas czeka mogłoby okazać się jeszcze bardziej zajmujące.