Zmierzch liderów Koalicji Obywatelskiej

Co musisz wiedzieć?
- Klęska w wyborach prezydenckich oznacza kres karier politycznych dla liderów Koalicji Obywatelskiej
- Rafał Trzaskowski po wypełnieniu kadencji prezydenta Warszawy może trafić do Brukseli
- Pod wodzą Donalda Tuska, KO może stracić władze już w 2027 roku
Oczywiście nie będzie tak, że obaj nagle znikną ze sceny. Ich zmierzch będzie powolny, ale nieubłagany. I kłopotliwy: bo liderami KO będą jeszcze przez jakiś czas ludzie, na których nie da się zbudować przyszłości. Będą więc – zwłaszcza Donald Tusk – ciągnąć swoją formację w dół.
- Rząd rezygnuje z największego w Europie złoża węgla brunatnego. Wojciech Ilnicki: To duży błąd
- Komunikat dla mieszkańców Wrocławia
- Niemiecka policja będzie patrolowała ulice Gdańska
- Był symbolem Warszawy. Zostanie zburzony
- Niepokojące informacje z granicy. Komunikat Straży Granicznej
- Nagły zwrot ws. Warner Bros. Discovery. Co to oznacza dla TVN?
- Andrzej Duda: Prof. Strzembosz ponosi współodpowiedzialność za stan wymiaru sprawiedliwości
- Michał Kołodziejczak: Czuję się oszukany
- Komunikat dla mieszkańców Łodzi. Ten wyrok muszą poznać pasażerowie i kontrolerzy
Zmierzch bożków
Bardziej oczywista wydaje się przyszłość Rafała Trzaskowskiego. Choć istnieje porzekadło „do trzech razy sztuka”, to kolejnej szansy w wyborach prezydenckich nie da mu już nikt. Twarz Rafała Trzaskowskiego z charakterystycznym kwaśnym uśmiechem jest twarzą porażki. Prezydent Warszawy ma jakiś feler, który czyni go w zabawnie ironiczny sposób bardzo polskim politykiem. „Gdyby nie słupek, gdyby nie porzeczka, gdyby się nie przewrócił, byłaby rzecz wielka” – śpiewał Kazik w piosence „Plamy na słońcu”. Już Juliusz Cezar, a potem Napoleon twierdzili, że szczęście to jest kluczowa dla polityka kategoria i bez niego po prostu szybko znika się z kart historii. Napoleon unikał awansowania oficerów, którzy nie byli farciarzami. Trzaskowski bez wątpienia szczęściarzem nie jest, bo nie może być nim ktoś, kto ciągle przegrywa o włos.
Nie będzie już zatem kandydować na prezydenta, choćby dlatego, że sam nie chciałby ryzykować trzeciej porażki. Druga i tak będzie go pewnie kosztować grube tysiące wydane na dobrych terapeutów. Ale z nieodklejalną łatką przegrywa traci też szanse na przejęcie pałeczki lidera KO od Tuska. Jeszcze w 2020 roku to było do zrobienia. Ówczesna porażka niosła ze sobą kapitał w postaci milionów głosów. Tusk był jeszcze poza polską polityką, a Borys Budka ma wypisane na czole, że na lidera nadaje się mniej więcej tak, jak na latynoskiego amanta. Trzaskowski miał wtedy przywództwo w zasięgu ręki, ale tej ręki nie wyciągnął, bo jest politykiem, który nie lubi konfrontacji. Woli, by coś mu podsunąć pod nos, i jeśli może, unika walki. Przyjął zatem skwapliwie ofertę od szykującego się do powrotu Tuska: dla ciebie prezydentura, dla mnie KO.
Tej prezydentury – choć wydawała się na wyciągnięcie ręki – jednak nie ma. A kapitał sprzed 5 lat też już nie istnieje. Owszem, Trzaskowski znowu przyciągnął miliony wyborców, ale zawiódł w o wiele łatwiejszej sytuacji: przegrał z pogrążonym w kryzysie PiS, odciętym w opozycji od potencjału, który daje władza. Ten potencjał był teraz po jego stronie, podobnie jak zdecydowana większość mediów. A jednak się nie udało. I dlatego Trzaskowski nie będzie już koniem, na którego się stawia. „Już nie Bążur, a Orewuar” – śpiewano w jednej z hiphopowych piosenek wyborczych wykreowanych przez AI przed drugą turą. Wers okazał się proroczy. Trzaskowski żegna się z pierwszą ligą polskiej polityki.
Pojawił się co prawda pomysł Antoniego Dudka, by Trzaskowski zastąpił Tuska na stanowisku premiera. Ale to koncept karkołomny i – szczerze mówiąc – niedorzeczny. Premierostwo nie jest nagrodą pocieszenia dla poturbowanego prymusa. To epicentrum polskiej władzy. Szef rządu zależy od liczby szabel, które posiada. A w Platformie tymi szablami zawiaduje Tusk, a nie Trzaskowski. No i chciałbym zobaczyć obecnego premiera, gdy słyszy propozycję, by ustąpił miejsca przegranemu kandydatowi. Sformułowanie „premier się wściekł” nabrałoby wtedy nowego znaczenia. Nie wspominając już o tym, że ikona marszów LGBT byłaby dość trudna do zaakceptowania dla Marka Sawickiego i jego kolegów z PSL.
Co zatem czeka Rafała Trzaskowskiego? Przyszłość w stylu Jerzego Buzka, którym chętnie się chwalono, ale zupełnie się z nim nie liczono. Trzaskowski dokończy swoją misję jako prezydent Warszawy, a potem pewnie trafi do europarlamentu jako dość wczesny polityczny emeryt. Przestanie być aktywem KO i przestanie być liczącym się graczem w partii. Będzie się spełniał w Brukseli i szczerze mówiąc – tamtejsze salony to idealne dla niego miejsce.
Więcej demokracji walczącej
Mniej oczywista jest przyszłość Donalda Tuska. Bo ten dzierży w Koalicji Obywatelskiej władzę dyktatorską. I trudno mu będzie ot tak po prostu powiedzieć: „Donald, powinieneś odejść”. Lecz Tusk także zakończy swoją karierę, ale dopiero po wyborach w 2027 roku. I skądinąd nie jest to dobra wiadomość dla Koalicji Obywatelskiej. Nie ta, że odejdzie, ale że uczyni to tak późno.
Nie ulega bowiem wątpliwości, że to Tusk jest w tej chwili największym obciążeniem. I KO, i koalicji rządowej, i sztabu Rafała Trzaskowskiego w minionych wyborach. Notowania jego i kierowanego przez niego gabinetu są fatalne. To on był balastem przywiązanym do nogi Trzaskowskiego próbującego wygrać prezydencki wyścig. To Tusk swym obłąkanym wywiadem dla Bogdana Rymanowskiego wystraszył niezdecydowanych wyborców i spowodował, że ruszyli do urn – ale żeby głosować przeciwko Trzaskowskiemu. To Tuska było pełno wszędzie w końcówce kampanii, mimo że sztab zaklinał go, by raczej ograniczył swoje aktywności, bo – mówiąc oględnie – nie pomaga.
Obecny premier ma ogromny problem ze zrozumieniem faktu, że jego czar już prysł. I że stracił już dar uwodzenia ludzi. Jego powyborcze wystąpienie zawierające gromkie obietnice „wzięcia się do roboty” zostało przyjęte śmiechem i uszczypliwymi pytaniami, co szkodziło pracować już wcześniej. Zapowiedź votum zaufania znaczy, że Tusk nie myśli o własnej dymisji i ustąpieniu miejsca innym. Sądzi, że drobne korekty w gabinecie, ministerialne roszady i przegrupowanie sił pozwolą na przeprowadzenie nowej politycznej ofensywy, która okaże się rozstrzygająca. Sęk w tym, że Tusk szuka rezerw tam, gdzie zupełnie ich nie ma. Podobno pierwszą osobą do odstrzału w jego gabinecie ma być minister sprawiedliwości Adam Bodnar, który „nie dowozi” w kwestii rozliczeń. Kto go może zastąpić? Roman Giertych? Prokurator Ewa Wrzosek? Bo Feliks Dzierżyński już niestety nie żyje. To tak, jakby gasić pożar benzyną. Takie korekty zapewne wywołają paroksyzmy rozkoszy w członkach Tomasza Lisa czy Doroty Wysockiej-Sznepf. Przyniosą też zapewne garść entuzjastycznych twittów od Silnych Razem, ale też kolejne parodie filmu „Upadek”, w którym zamknięty w Kancelarii Rzeszy Hitler planuje nad mapą ataki nieistniejących armii i wpada w szał, gdy dowiaduje się, że to jedynie mrzonki.
Partia psuje się od Tuska
Czy Tuskowi przemówi do rozsądku Szymon Hołownia, Włodzimierz Czarzasty lub Władysław Kosiniak-Kamysz? Wątpliwe. W tej koalicji samcem alfa jest Tusk, pozostali liderzy z Hołownią na czele zaakceptowali tę dominację i teraz alfie trudno będzie wyjaśnić, że już nią nie jest. Tym bardziej że liderzy pozostałych ugrupowań koalicyjnych nie mają silnych kart. Mogą co najwyżej straszyć opuszczeniem koalicji, ale wtedy czynią z siebie owe słynne karpie domagające się przyspieszenia świąt Bożego Narodzenia. Koalicja Obywatelska przegra przyspieszone wybory, ale bez problemu przetrwa. Dla Nowej Lewicy czy Polski 2050 to może być tsunami, które zmiecie te formacje ze sceny. Będą więc broniły tej kadencji Sejmu do ostatniej kropli krwi. A to oznacza, że ich nacisk na Tuska będzie ograniczony.
Można zatem założyć, że obecny rząd z premierem Tuskiem na czele, w lekko zmienionej formie, przetrwa do wyborów w 2027 roku. Co to oznacza? Powolne gnicie. Budowanie miękkiego lądowania w obliczu porażki. Dalszy spadek notowań gabinetu, premiera i partii koalicyjnych. Wzrost notowań opozycji, w tym także partii Razem. A im bardziej tak się będzie działo, tym większa będzie panika w obozie rządowym i tym niższe standardy upadającej władzy. Po prostu klasyka.
Jeśli zatem Tusk nie odejdzie teraz – a nie odejdzie – poprowadzi swoją partię do klęski wyborczej w 2027 roku. Owszem, KO może do tego czasu połknąć Szymona Hołownię czy Nową Lewicę i hucznie ogłaszać zwieranie szyków „obozu demokratycznego”, ale niezależnie od obranej drogi będzie ona prowadzić do klęski, której wybory prezydenckie były jedynie preludium. Możliwe, że zapaść „obozu demokratycznego” spowoduje pojawienie się jakiegoś kolejnego Ryszarda Petru albo Szymona Hołowni, którzy będą chcieli „rozbijać duopol” i „odnawiać politykę”. Niewykluczone jednak, że ta rola została już przyznana Adrianowi Zandbergowi.
Odwrócenie tego trendu mogłoby przynieść jedno: znacząca poprawa jakości rządzenia. Ale do tego chyba Koalicja Obywatelska jest po prostu organicznie niezdolna. Takie ma DNA i takich ma ministrów, którym czasami zdarza się zaczynać weekend już w czwartek. Problemy wynikające z niekompetencji i lenistwa będą raczej narastać. Brak wizji też niespecjalnie tu pomaga.
Po porażce wyborczej Tusk nadal może trwać w przekonaniu, że tylko on jest w stanie wyciągnąć Koalicję Obywatelską z dołka. Już raz tego przecież dokonał. I nadal nie będzie chciał odejść. Ale wtedy już nastąpi bunt. Bo politycy PO nie będą chcieli umierać przez Tuska. I za Tuska. Pamiętajmy jednak, że to polityk, który przez lata konsekwentnie eliminował z PO wszelkie silniejsze osobowości, więc bardzo trudno jest w tej formacji znaleźć kogoś, kto jest w stanie unieść przywództwo. W tej chwili na taką osobę wygląda jedynie Radosław Sikorski. Owszem, jest w partii nielubiany i ma opinię buca. Ale ma też osobowość, a wiadomo, że w krainie ślepców jednooki jest królem. Sikorski to po prostu jedyny kandydat na następcę Tuska. Inni zostali wykluczeni, odeszli, ponieśli porażkę, nie sprawdzili się albo po prostu jeszcze się nie urodzili.