Marek Budzisz: O rosyjskiej „maskirowce”, czyli o co może chodzić w projekcie North Stream 2

Jeśli idzie o zapowiedzi ministra Orieszkina na temat perspektyw rosyjskiego PKB, to coraz większa grupa występujących w rosyjskich mediach ekspertów jest przekonana, że w gruncie rzeczy przygotowują one kraj do nadchodzącej w 2019 roku recesji. Tym bardziej, że rozkręcająca się wojna handlowa między Stanami Zjednoczonymi a Chinami doprowadzić może do spowolnienia światowej gospodarki, co dla Rosji, eksportera surowców jest zjawiskiem groźnym.
Spadki na rosyjskiej giełdzie walutowej są też efektem ogólnego poczucia braku stabilności na światowym rynku, a szczególnie obaw o to jakimi sankcjami Amerykanie obłożą rosyjskie firmy. Szczególnie mocno spadały ostatnio kursy rosyjskich banków kontrolowanych przez państwo – kurs akcji WTB osiągnął najniższy poziom od 2014 roku, a największy rosyjski bank – Sbierbank, zwłaszcza po tym jak poinformował, że na osłabieniu tureckiej liry straci miliard dolarów, musiał pogodzić się z tym, że jego akcje osiągnęły najniższy od roku poziom. Jednym słowem rynek jest rozchwiany i podatny na plotki, pogłoski i histeryczne zachowania – uważają obserwatorzy. Mimo, że ostatnie amerykańskie sankcje zapowiedziano przed kilkunastoma dniami i następnych nie można spodziewać się na dniach, to każde pogłoski w tej materii wywołują nerwowe reakcje. Przedwczorajszą wypowiedź prezydenta Putina, który po spotkaniu z prezydentem Finlandii w Soczi powiedział, że „liczy na to, że Stany Zjednoczone zrozumieją, że polityka nakładania sankcji jest nieefektywna, zwłaszcza jeśli chodzi o taki kraj jak Rosję” odczytano jako zapowiedź, że sankcje jeszcze potrwają i to wcale nie krótko.
W efekcie, dążąc do uspokojenia sytuacji na rynku walutowym wczoraj (23 sierpnia) rosyjski Bank Centralny poinformował, że wstrzymuje operacje skupu walut wymienialnych z rynku. A dodatkowo, pojawiły się niemal natychmiast oferty sprzedaży dużych pakietów walut, co odczytano jako rozpoczęcie, choć po cichu, polityki interwencji. Według deklaracji płynących z Banku Centralnego skupowanie walut wstrzymano na miesiąc. Działania te doprowadziły do tego, że rubel wczoraj i dziś rano odrobił część strat.
Nie zmienia to jednak faktu, że sytuacja na rynku jest nerwowa i reaguje on na wszystkie informacje dotyczące sytuacji międzynarodowej a rosyjskie władze muszą liczyć się nawet z wybuchem paniki.
Znacznie zmniejsza to skłonność Moskwy do udzielania pomocy finansowej zaprzyjaźnionym państwom. Mógł się o tym przekonać białoruski prezydent Łukaszenka, który wczoraj prowadził z Putinem rozmowy w Soczi. Ich efekt nie jest znany, ale na podstawie przecieków i już zapadających decyzji można oceniać, że w gruncie rzeczy nic nie uzyskał. Mińsk zwracał się do Moskwy o udzielenie pożyczki w wysokości 1 mld dolarów, po to aby móc spłacić kredyty, których terminy spłaty przypadają w tym roku. Dodatkowo, jak argumentowały rosyjskie media, przedmiotem sporu między Mińskiem a Moskwą była nieoficjalna zapowiedź zmiany rosyjskiego ambasadora na Białorusi. Miał nim zostać Michaił Babicz, który uchodzi za zwolennika twardego kursu wobec republik postsowieckich. Ten wywodzący się z KGB rosyjski urzędnik jest człowiekiem „do zadań specjalnych”. Warto przypomnieć, że w latach 2003 – 2004 stał na czele rządu Czeczenii, potem kierował rosyjskimi pogranicznikami i był członkiem rosyjskiej Rady Bezpieczeństwa, która podejmowała decyzję o aneksji Krymu. Z tego właśnie powodu Kijów odmówił zgody, kiedy w 2016 Babicz miał zostać rosyjskim ambasadorem na Ukrainie. Nieoficjalne negocjacje z Mińskiem w sprawie nominacji dla niego ciągnęły kilka miesięcy, ponoć, białoruskie władze były przeciwne, ale teraz wszystko jest już jasne. Dziś rano prezydent Putin podpisał nominacje dla niego. A na dodatek otrzymał nie tylko funkcje ambasadora Rosji w Mińsku, ale również specjalnego pełnomocnika rosyjskiego prezydenta dla rozwoju relacji handlowych i ekonomicznych z Białorusią. A te ostatnie, z punktu widzenia Mińska wyglądają źle i perspektyw poprawy nie widać, będzie tylko gorzej. Wprowadzone wiosną ograniczenia dla importu białoruskiego mleka do Rosji w większej części pozostają nadal w mocy. Doprowadziło to do sytuacji dość nieoczekiwanej. Otóż związek rosyjskich producentów słodyczy zwrócił się z oficjalnym listem do wicepremiera Siulianowa, odpowiadającego w rosyjskim rządzie za blok gospodarczy z prośbą aby „coś z tym zrobić”, bo jeśli polityką ograniczeń nie ulegnie zmianie, to już pod koniec roku w Rosji będzie brakowało mleka w proszku i nie będą oni w stanie produkować.
Mińsk jest tez bardzo zaniepokojony zapowiedzianą reformą rosyjskiego systemu opodatkowania eksportu węglowodorów polegająca na nałożeniu jednolitego podatku na producentów, niezależnie od tego czy ropa jest eksportowana czy przetwarzana w Rosji. Jej skutki mogą być dla białoruskiej gospodarki niezwykle bolesne, bo w pozbawią jest znaczącej części dochodów z przetwórstwa tanio kupowanej rosyjskiej ropy. Może dlatego, jak zauważyli rosyjscy dziennikarze białoruski prezydent po rozmowach z Putinem wyglądał na bardzo zmęczonego i niezadowolonego. Argumentują oni, że chyba niewiele albo zupełnie nic nie uzyskał, skoro zrezygnował z zapowiedzianej już wcześniej wspólnej z Putinem wyprawy na turniej sambo, czym musiał sprawić znanemu miłośnikowi judo (sambo jest mieszaną rosyjską formułą łączącą elementy judo i zapasów), prezydentowi Rosji, sporą przykrość.
Rosyjskie media zauważyły tez, że Łukaszenka w krótkiej, 10 zdaniowej wypowiedzi po zakończeniu spotkania z Putinem w Soczi aż 8 razy użył, opisując wzajemne relacje, sformułowania „problemy”.
Jeśli myślimy o Białorusi, to trzeba na chwilę, wrócić do ostatniej wizyty Putina w Niemczech. W Polsce wiele uwagi poświęca się możliwości zbliżenia między Moskwą w Berlinem, co jest zupełnie zrozumiałe w obliczu wyraźnie anty- atlantyckiego skrętu polityki niemieckiej (choćby biorąc pod uwagę propozycje niemieckiego ministra spraw zagranicznych wyrażone w ostatnim artykule opublikowanym w Handelsblatt), a na to jak taka współpraca może wpłynąć na sytuację Mińska zupełnie nie zwraca się uwagi. Pisze o tym znana rosyjska dziennikarka Julia Łatynina, warto więc jej wywodom poświęcić nieco uwagi. Otóż w 100 % zgadza się ona z poglądem, że projekt North Stream 2 jest przedsięwzięciem geopolitycznym, nie zaś ekonomicznym. Z punktu widzenia Rosji nie ma on większego sensu, dla akcjonariuszy Gazpromu też nie jest zbyt lukratywny. W jej opinii nawet straty Ukrainy z tytułu zamknięcia czy znacznego ograniczenia rosyjskiego tranzytu gazu, szacowane na około 2 mld dolarów, nie są na tyle dojmujące, aby Zachód nie był w stanie równoważyć tego posunięcia. Anty-ukraińska broń gazowa okazała się bronią jednorazowego użycia, a teraz i tak Kijów kupuje całość swego zapotrzebowania na gaz korzystając z zachodniego rewersu. Oczywiście jej zdaniem, cały projekt obliczony jest na związanie z Moskwą Berlina. Tylko po co, zastanawia się dziennikarka? I zwraca uwagę, że już zmiana systemu opodatkowania eksportu rosyjskich węglowodorów kosztowała będzie Mińsk stratę ok. 3 mld dolarów, czyli 5 % lokalnego PKB. A jeśli dodać do tego wyłączenie będącego w 100 % własnością Gazpromu gazociągu przecinającego Białoruś? Dziś nie jest to możliwe, bo taki ruch musiałby się równać zmniejszeniu dostaw na Zachód, a Moskwa ani nie chce, ani nie może tego robić, ale po otwarciu North Stream 2 będzie można i zaopatrywać odbiorców w Niemczech i utrzymać tranzyt przez Ukrainę. Tylko jak na tym wyjdzie Mińsk? Trzeba brać pod uwagę, że całość infrastruktury gazowej na Białorusi kontroluje dziś Gazprom, chodzi nie tylko o instalacje przesyłowe, ale również linie wewnętrzne, w tym i zaopatrujące ludność. Organizacja rewersu w takich warunkach będzie niezwykle, jej zdaniem trudna, jeśli w ogóle możliwa. I wówczas, po powstaniu North Stream 2, gazociąg stanie się bronią, tylko, że nie wymierzona w Ukrainę, ale w Białoruś. Państwo kulturowo bliskie Rosji, którym rządzi starzejący się dyktator o los, którego nikt w Europie nie będzie się troszczył. Takie, które przecież dziś tworzy z Rosją jedno związkowe państwo. Wystarczy tylko „pogłębić integrację”, a nawet będzie można doprowadzić do jej pełnego wymiaru, czyli inkorporacji. I problem kolejnej kadencji Putina też się przy okazji rozwiąże, bo przecież zapisy konstytucyjne przestaną obowiązywać skoro powstanie nowe państwo. A przy tym Rosja rozwiąże sporo swoich problemów – i te związane z depopulacja, i ze zbliżaniem się NATO do jej granic i z zaopatrzeniem w żywność, i z możliwością usadowienia się Chin przy swojej zachodniej granicy. Czyżby zatem w całym projekcie North Stream 2 chodziło o coś zupełnie innego niźli myśli świat? Pamiętajmy, że Rosjanie są mistrzami świata, jeśli chodzi o „maskirowkę”.