[Tylko u nas] Michał Koterski: "Codziennie się modlę i dziękuję Bogu za wyjście z tak strasznej choroby"

"To, że żyję, to łaska Boża. Codziennie się modlę i dziękuję Bogu za to, że jestem zdrowy, że mam to, co mam, i że udało mi się wyjść z tak strasznej choroby. To tak, jakby mi się udało wyleczyć z raka. Uznaję to za błogosławieństwo i jestem za to bardzo wdzięczny" - mówi w rozmowie z Bartoszem Boruciakiem Michał Koterski. W obszernym wywiadzie na łamach najnowszego "Tygodnika Solidarność" aktor bardzo szczerze opowiada m.in o swoim nawróceniu, uzależnieniu od narkotyków i alkoholu. Pełna, rozszerzona wersja wywiadu dostępna tylko na portalu Tysol.pl!
 [Tylko u nas] Michał Koterski: "Codziennie się modlę i dziękuję Bogu za wyjście z tak strasznej choroby"
/ fot. Marcin Żegliński, Tygodnik Solidarność
– Jak Michał Koterski zagra Adasia Miauczyńskiego, to…
– Nie ma c**** we wsi (śmiech). 

– Ciężko było wejść w buty Adasia? 
– Bardzo, bardzo ciężko. Już od samej propozycji, która, nie ukrywam, była dla mnie zaskoczeniem.

– Jak otrzymałeś tę rolę?
– Grałem spektakl u Michała Znanieckiego. To było przedstawienie „Historia żołnierza” według Kurta Vonneguta do muzyki Igora Strawińskiego. W spektaklu grałem tytułową rolę. Było to dla mnie ogromne wydarzenie, duże wyzwanie i wielki stres. Przedstawienie odbyło się we Wrocławiu. Bardzo długo przygotowywałem się do roli. Pamiętam, że była w tym przedstawieniu taka scena, która mnie przerażała i samo odegranie jej było trudne. Staliśmy na ogromnym kontenerze w plenerze i w ostatniej, dramatycznej scenie stoję na jego krawędzi, wygłaszam monolog i upadam z wysokości około 3 czy 4 metrów, a na dole mają mnie złapać ludzie. Myślałem, że nie wytrzymam ze strachu. To było masakryczne. Po spektaklu mój ojciec podszedł do mnie i powiedział: „Gratuluję ci, Michał. Chciałem ci zaproponować główną rolę w moim najnowszym filmie”. I tak to się zaczęło. Natomiast z samym Michałem Znanieckim miałem już okazję kiedyś pracować. Grałem u niego w „Śnie nocy letniej”. W jego wydaniu to się nazywało „Królowa wróżek”. Role, które u niego dostawałem, wyszły poza kanon tego, jak mnie obsadzano do tej pory.

– Wcześniej byłeś traktowany jako niepoważna osoba.
– Traktowano mnie niepoważnie, bo niepoważnie się zachowywałem. Nikomu do głowy by nie przyszło, żeby mnie obsadzić w ważnych sztukach, bo gdzie się nie pojawiałem, to siałem zniszczenie, wariactwo i nieobliczalność. Wcześniej aktorstwo traktowałem jako przygodę. Nie myślałem o nim, jak o czymś, co będzie źródłem utrzymania do końca moich dni. Czułem się jak liść rzucony na wietrze. Wszystko było kwestią przypadku. Tak naprawdę nie miałem doświadczenia, wykształcenia. Wychowałem się w Łodzi, na blokowisku, z normalnymi chłopakami. Uważam, że to było wielkim darem, że miałem zwyczajne dzieciństwo. Wychowywała mnie mama. Marzyłem o różnych rzeczach. Pamiętam, jak siedzieliśmy z chłopakami pod blokiem, w którym mieszkałem, i wydawało nam się wówczas, że nic nas nie spotka ciekawego w życiu. W tej szarej, smutnej Łodzi, która z roku na rok tonęła. Coraz mniej się w nią inwestowało i coraz więcej młodych ludzi z niej uciekało. Moja rola w filmie „Dzień świra” u mojego ojca stała się kultową rolą. Jedna ze scen, w której wystąpiłem, została uznana za najlepszą sceną komediową 25-lecia (zresztą wybraną przez widzów). Wybiłem się w świecie aktorstwa. Sukcesy nie przyszły mi też jakoś szczególnie łatwo. Włożyłem w to ogromną pracę. Uczęszczałem na zajęcia do pani Ewy Iżykowskiej, która jest rektorem w szkole muzycznej, i to ona mnie przygotowywała, ustawiała głos, pracowała ze mną nad emisją głosu itd. Praca z nią bardzo mi pomogła w pierwszych spektaklach, w których grałem.

#NOWA_STRONA#

– Potrafisz oddzielić relację zawodową i relację prywatną z Markiem Koterskim?
– To się i łączy, i rozdziela. Łączy się w taki sposób, że chociażby pewne rzeczy, takie jak teksty, które ojciec gdzieś podsłucha, teksty moje – młodzieżowe, wykorzystywane są w jego filmach. Jeśli chodzi o pracę na planie, to mój ojciec znany jest z tego – za co go szanują i kochają – że sam poświęcił pisaniu scenariuszy wiele lat. To nie odbywało się jak dzisiaj – u niestety wielu twórców – że scenariusz powstaje na kolanie, a dialogi w nim są miałkie. Mój ojciec pisał tysiąc stron przez długi czas. Tu ciekawostka – „Dzień świra” jest pisany w połowie trzynastozgłoskowcem, tak jak „Pan Tadeusz” . Mój ojciec jest dla mnie geniuszem, jeśli chodzi o pisanie. Język, którego używa, nie powtarza się w żadnym innym filmie u innych reżyserów. Chociaż zauważyłem, że w niektórych produkcjach próbują go naśladować. Oczywiście z marnym skutkiem, ponieważ ta konkretna składnia określa tylko jego. To pokazuje, jakim jest wyjątkowym twórcą. Wracając do pytania – rozdzielamy swoją relację na prywatną i służbową.

– Nie kusi Cię, żeby pójść w ślady ojca?
– Na razie nie czuję się na siłach. Nie zamierzam mierzyć się ze swoim ojcem, jeśli o to ci chodzi. Mam gdzieś z tyłu głowy marzenie, żeby coś napisać i wyreżyserować, ale na dziś moim głównym celem jest rozwijanie się w aktorstwie.

– Nie wstydzisz się tego, że byłeś uzależniony od narkotyków i alkoholu. Mówisz o tym bez problemu.
– Kiedyś nie miałem oporów, nie uznawałem żadnych granic. Na szczęście z tego się wyrasta. Swego czasu Marek Kotański powiedział, że: „Jeśli człowiek uzależniony od narkotyków przeżyje do 30-tki, to potem z tego wyrasta”. To nawet nie jest kwestia terapii. Tak jest i w moim przypadku. Teraz, kiedy jestem spełniony, rozwijam się, wiem, czego chcę i gdzieś tam poszukałem w sobie tego, czego w życiu pragnę i co jest dla mnie ważne. Kiedy mam rodzinę, dziecko, to mam poczucie łaski Bożej, bo wiem, ilu ludzi dotkniętych tą poważną chorobą albo wylądowało w więzieniu, albo nie żyje. 

Moim obowiązkiem jest mówić o tym problemie, pokazywać, że można żyć inaczej, że można być na samym dnie, że narkotyki i alkohol mogą odebrać wszystko, że to jest choroba każdej grupy społecznej. Młodzi ludzie patrzą na mnie, jestem idolem wielu ludzi. Dostaję sporo niesamowitych maili. Ostatnio dostałem wiadomość od mężczyzny, który napisał mi, że był policjantem i brał narkotyki. Gdzieś go przyłapano, jak był pijany i naćpany. Wyrzucili go z pracy i przez to bardziej pogrążył się w swoim uzależnieniu. Jak zobaczył mnie, gdy rozprawiałem o mojej narkotykowo-alkoholowej przeszłości, to na niego mocno zadziałało. Nie żadne prośby rodziców. Gość poukładał sobie życie, znalazł kobietę i jest na dobrym początku zmiany. Walka z alkoholem i narkotykami jest walką na całe życie. Trzeźwość trzeba pielęgnować każdego dnia. Nie mówię tu, że wszystkim pomogę, ale jeśli ta jedna osoba zreflektowała się i dzięki mnie postanowiła się zmienić, to jest to dla mnie niezmiernie ważne.

Coraz więcej filmów powstaje na temat tego problemu. Niedawno w kinach można było obejrzeć  produkcję Kingi Dębskiej „Zabawa, zabawa i po zabawie”. Gwoli przypomnienia – są to historie trzech kobiet z tzw. wyższych sfer, które zmagają się z alkoholizmem. I rzeczywiście w mojej branży czy w środowisku lekarzy, czy prawników ta choroba jest obecna. Trzeba o tym mówić, żeby ludzie nie wstydzili się sięgać po pomoc i żeby uświadomili sobie, że to jest choroba, a nie kwestia silnej woli. Tak jakbyś powiedział komuś, kto jest chory na raka: „Weź wyzdrowiej, bo to jest kwestia silnej woli”. Mówię trochę jak ewangelizator, trener motywacyjny, ponieważ ja mam w tej materii ogromne doświadczenia, których nie wyssałem z palca, tylko sam przerobiłem to na własnej skórze.

#NOWA_STRONA#

– To dobrze, że żyjesz.
– To jest łaska Boża. Codziennie się modlę i dziękuję Bogu za to, że jestem zdrowy, że mam to, co mam, i że udało mi się wyjść z tak strasznej choroby. To tak, jakby mi się udało wyleczyć z raka. Uznaję to za błogosławieństwo i jestem za to bardzo wdzięczny.

– Wrócę do filmu „7 uczuć”, który rozpoczyna się mocną sceną. Jesteś u psychoterapeutki, którą jest Krystyna Czubówna. Mnie ta scena poruszyła, bo wyglądałeś w niej tak, jakbyś miał 20 lat więcej, niż masz. Na Twojej twarzy można było dostrzec zmęczenie życiem. Tym filmem starłeś łatkę dowcipnisia. Czy łatwo Ci było zagrać tę rolę?
– Bardzo trudno. Kiedy zdecydowałem się na tę rolę, nie wiedziałem, jak wypadnę. Byłem pełen lęku. Przede wszystkim odczuwałem gigantyczne brzemię tego, że gram u ojca. Nie chciałem go zawieść, bo wiem, ile on wkłada pracy w każde swoje dzieło. Sam scenariusz do filmu pisał 7 lat. Po drugie – brzemię wspaniałych aktorów, którzy w poprzednich częściach wcielili się w Adasia Miauczyńskiego. Spróbuj z takimi tuzami się mierzyć. I jeszcze ta postać jest uwielbiana, kultowa. Ludzie się z nią utożsamiają. Kiedy dostałem tę rolę, to pierwszą myślą było to, żeby tego Adasia nie zepsuć. Nie odebrać radości czy spełnienia ojcu, widzom, sobie. To było ogromne ciśnienie. Tylko moja kobieta wie, ile mnie to kosztowało. Przed tym filmem wiedziałem, że grając z takimi gwiazdami, jak Marcin Dorociński, Maja Ostaszewska, Andrzej Chyra i wielu innych, muszę być o krok przed nimi. Pamiętam, jak na próbie przypominałem sobie z wcześniejszych produkcji, jak ojciec mi mówił, że mój tekst musi być opanowany na blachę. To jest taki tekst, w którym nie można zmienić ani przecinka, ani jednego słowa. Nie ma czasu, żeby uczyć się tego na planie. To nie jest kwestia bycia despotą, tylko czegoś innego. Kiedyś mi to wytłumaczył Marek Kondrat, gdy przygotowywaliśmy się do „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”. Powiedział mi wtedy: „Posłuchaj, Michał, w każdym innym scenariuszu może i można byłoby tak zrobić, ale nie u twojego ojca, gdyż u niego scenariusz jest jak utwór muzyczny. Jeśli weźmiesz jakąś piosenkę i wyrzucisz z niej chociaż dwie nutki, to już będzie słychać fałsz”. To tak, jakbyś chciał u Mozarta wyrzucić sobie kilka nut z utworu i go zagrać. Jest to niemożliwe. Tak samo nie jest możliwe tu, dlatego, że są tu zachowane rytmy, scenariusz jest pisany jedenastozgłoskowcem i trzynastozgłoskowcem. Jeśli zmienisz szyk zdań, coś wyrzucisz, to już nie będzie to samo zdanie. Wziąłem to sobie do serca.
Jak przyszliśmy na pierwszą próbę do filmu „7 uczuć”, wszyscy aktorzy czytali swoje kwestie ze scenariusza, wtedy jedyny mówiłem z pamięci. Patrzyli się na mnie i śmiali się w duchu, a później – o dziwo – zadziałało to tak, że na następnych próbach przychodzili już perfekcyjnie przygotowani. Zapominanie o tym, że zawsze trzeba być perfekcyjnie przygotowanym, jest pułapką najlepszych. Nie można sobie folgować w pewnych sprawach. Później okazało się, że właściwe odczytanie tego bardzo skomplikowanego tekstu, który utrudniał kreowanie postaci, ułatwiło nauczenie się go na pamięć. Daje ci możliwość takich rytmów, że nie musisz nawet do końca zagrywać tych zdań. One po prostu płyną i są bardzo rzeczywiste. Przygotowując się do roli dziecięcych, podglądałem dzieci. Mam zaprzyjaźnionych księży salwatorianów i salezjanów, z którymi często pracuję, jeżdżę spotykać się z młodzieżą, której opowiadam swoje świadectwo wiary albo moją historię, którą przeszedłem, żeby też mogły sobie coś z tego wziąć, jeśli chcą. Ci księża umożliwili mi to, bym mógł przychodzić na ich lekcje. Siadałem w ostatniej ławce u 11-12-latków i byłem wstrząśnięty. Zapomniałem, jak inteligentne są dzieci i że człowiek jest już człowiekiem, kiedy się rodzi. My często lekceważymy dzieciaki. Zawsze wydaje nam się, że wiemy lepiej, nie słuchamy ich, uważamy, że ich problemy są nieistotne. W scenariuszu do „7 uczuć” było napisane, ile dzieci rocznie popełnia samobójstwo na świecie. To była druzgocząca wiadomość. Ojciec mi powiedział, że gdy czyta się literaturę na ten temat, to okazuje się, że dzieci nie do końca mają świadomość tego, że odchodzą, że np. powieszenie się to jest koniec ich życia. Wzorują się na grach, filmach i wydaje im się, że po śmierci wszystko dalej idzie swoim rytmem, bo ona jest fikcją.

– Jeśli nie będziemy słuchać dzieci, to one będą tworzyć w przyszłości nowe grupy psychoterapeutyczne? 
– Dokładnie tak, jak mówisz. Pamiętam, jak siedzieliśmy z Marcinem Dorocińskim w ławce i powiedziałem mu, że do mnie dotarło, że całe życie jesteśmy dziećmi, tylko udajemy dorosłych. Zmieniamy tylko zabawki. Z małych resoraków na większe pojazdy. Z domku dla lalek na prawdziwy dom. Jesteśmy tymi dorosłymi dziećmi. Często niedojrzałymi, z oczekiwaniami, z zawodami, niezrozumieniem. To wszystko, co mamy w sobie, przenosimy na własne dzieci. Dopóki my nie zrównamy się z poziomem młodego człowieka, to nie ma możliwości żadnego kontaktu czy dialogu.

​​​​​​​#NOWA_STRONA#

– Ale istnieje strach przed okazywaniem emocji. Jest nam wpajane przez szkołę, rodziców, że płacz to pokazywanie swojej słabości, a radość to robienie z siebie idioty. Skąd się to bierze i czy da się to wyleczyć?
– Możemy tylko zacząć od siebie i mówić o swoich doświadczeniach. Zaprosił mnie jeden z salwatorianów, żebym spotkał się przed nagrywaniem filmu z 12-latkami. Przychodzę, a tu okazuje się, że to są rekolekcje czy coś w tym stylu, które trwały już 7 dni. W kościele pełna sala dzieci. Wpadłem tam i zapytałem księdza, czy ja mam tam do nich mówić. Odpowiedział mi, że mogę nawet i z ambony przemawiać i zaczął się śmiać. Bardzo stresowałem się przed tym wystąpieniem, bo wiadomo, najtrudniej zainteresować czymś dzieci.

– Możesz bardziej przyczynić się do nawrócenia się człowieka, który był na dnie niż niejeden duchowny.
– Przed każdym spotkaniem z dziećmi, bo sam jestem człowiekiem próżnym…

– Aktor powinien być próżny…
– To nawet nie chodzi o to, że jestem aktorem. Mam w sobie trochę próżności i chciałbym, żeby zwracano na mnie uwagę. Jak idę do dzieciaków, to pierwsze, co robię, to modlę się, proszę Boga o to, żebym nie naopowiadał im głupot, żebym się nie puszył i nie robił z siebie wielkiego aktora. Przede wszystkim, żeby ich nie skrzywdzić, żeby nie wyszły ze spotkania z myślą tylko o tym, że kiedyś było mi źle, a teraz jest mi dobrze. Bo to nie o to chodzi.

– Ale to buduje doświadczenie. Dla mnie gość, który jest szczery, jest bardziej autentyczny niż ten, który na siłę próbuje zrobić z siebie neofitę.
– Każda droga jest dobra. Mogę tylko powiedzieć o swoim doświadczeniu. Na tamtym spotkaniu pamiętam, że nie mówiłem im, która droga jest dobra, a która zła. Siedziałem na schodkach, równo z nimi, i opowiedziałem im swoją historię, z konsekwencjami, jakie poniosłem. Mówiłem jak natchniony. Mam wrażenie, że byłem narzędziem w rękach Boga. Powiedziałem wszystko z serca. Później ksiądz do mnie podszedł i powiedział, że nie wie, jak to zrobiłem, ale pierwszy raz się zdarzyło, że dzieci nie rozmawiały przez godzinę i uważnie słuchały wszystkiego, co mówiłem. Wynika to z prawdy. Jeśli dzieciom nie wkłada się kitu i nie udaje się wyższego, lepszego od nich, to wtedy można ich zainteresować.

– Mówisz mocno i z lekkością o wierze i spotkaniach z młodzieżą. Nie masz z tego tytułu problemu? Nie przyczepiają Ci etykietki katocelebryty? 
– Oczywiście, że przyczepiają, ale nauczyłem się mieć to gdzieś. Kiedyś, na początku mojego nawrócenia, wstydziłem się swojego trzeźwienia. Znajomy zwrócił mi uwagę na paradoks, że jak chodziłem po klubach, ćpałem i piłem, to się nie wstydziłem, a tu nagle, jak zaczynam się naprawiać, to się wstydzę. Wtedy dotarło do mnie, że rzeczywiście wstydzić się powinienem poprzedniego życia, nie tego, które jest jasne i pełne. 

​​​​​​​#NOWA_STRONA#

– Przyjaciele odeszli, jak zacząłeś trzeźwieć? 
– To nie byli przyjaciele. Prawdziwe, szczere przyjaźnie zbudowały się dopiero teraz. Trudno mówić o czymś prawdziwym, gdy było się upojonym alkoholem lub używkami. 

– Co obecny Michał Koterski powiedziałby dwudziestoletniemu Michałowi?
– Nic bym nie powiedział. Tam gdzieś u góry nasze życie jest poukładane. My nie do końca mamy na nie wpływ. Jedyne, co możemy zrobić, to żyć tu i teraz. To jest najwięcej, ile mamy do udźwignięcia. Wybieganie w przyszłość czy przeszłość to ciężar, którego często nie potrafimy udźwignąć. Gdy zaczynam się martwić przyszłością czy przeszłością, to wiem, że mnie to zabije. A jak zaczynam się skupiać na tym, co i ile mogę dzisiaj zrobić, to jest super. Najlepiej żyć tu i teraz. Nie katować się tym całym koszmarem z przeszłości. Każda droga jest po coś i błędy to największa łaska, jaka może spotkać człowieka. Ten, kto nie popełnia błędów, odbiera sobie szansę na rozwój. Większość z nas uczy się na błędach.

– Prowadziłeś talk-show w Polsacie. Dlaczego program się nie utrzymał na antenie?
– Na pewno musiałoby mnie to spotkać w innym momencie życia. Nie w tamtym, bo w nim byłem totalnie rozbity emocjonalnie i w ciężkiej chorobie uzależnienia. Nie byłem w stanie poprowadzić roweru, a co dopiero program. Dzisiaj nie podjąłbym się prowadzenia czegoś takiego. Ale telewizja jest super i świetnie się w niej odnajduję.

– Masz polot. Bez problemu prowadzisz rozmowy. Nie stresujesz się…
– Dużo osób mi to mówi. Dostaję multum propozycji prowadzenia programów telewizyjnych, ale to nie jest moja droga. Nie da się połączyć aktorstwa z byciem showmanem. Jedno wklucza drugie. To bardzo dobrze widać po Krzysztofie Ibiszu, który jest po szkole aktorskiej, ale niestety już zawsze będą go kojarzyć z prowadzeniem programów.

– Kradłeś show u Kuby Wojewódzkiego. Twoje celne riposty u niego w programie wciąż żyją swoim życiem na YouTubie.
– Ja nie mówię, że to było niedobre. Byłem świetny w tym. Teraz, gdy byłem w programie „Agent – Gwiazdy”, producentka mnie pochwaliła, mówiąc, że widać, że mam pojęcie i jestem profesjonalistą w tym, co robię. Wiem, jak trzeba budować program. Trzeba jak najwięcej gadać, budzić emocje, wchodzić w interakcje. Nie można tylko stać i być. W telewizji to powoduje nudę. W obrazku musi coś się znaleźć. Jednak zawsze chciałem być aktorem. Kiedy dostałem propozycję od Wojewódzkiego, to była… nie tyle przemyślana, co byłem nią zachwycony. Ktoś, kogo oglądałem przez całe swoje życie, zaproponował mi pracę. Wtedy wydawało mi się, jakbym Pana Boga złapał za nogi. Jednak praca u niego, prowadzenie show czy wszystkie doświadczenia telewizyjne doprowadziły mnie do momentu, że wiem, że chcę przede wszystkim grać w teatrze, przed kamerą itd. Moim marzeniem jest, by grać fajne role filmowe czy teatralne. Ojciec często mi powtarza, że prawdziwy aktor musi grać w teatrze, bo to daje rozwój. Role teatralne doprowadziły mnie do tego, że ojciec obsadził mnie w „7 uczuciach”. Chociaż gdy tworzył scenariusz, to przez myśl mu nawet nie przeszło, żebym zagrał Miauczyńskiego. Mówił mi, że będzie do zagrania rola, ale na początku miała to być rola ojca. W „7 uczuciach” jest taka zależność, że młodsi grają rodziców tych starszych. Jednak kiedy zobaczył mnie na scenie w głównej roli „Mayday 2”, potem w „Historii żołnierza”, o której mówiłem wcześniej, później w „Śnie nocy letniej”, to spłynęło na niego przeświadczenie o tym, że to ja mam zagrać główną rolę w jego produkcji.

​​​​​​​#NOWA_STRONA#​​​​​​​

– Rozmawiając z młodzieżą zauważyłem, że jak byliśmy młodzi, to trochę inaczej wyglądały nasze lekcje. Kiedyś, jak byliśmy młodsi, siedzieliśmy w ławkach, rozrabialiśmy, rozmawialiśmy… teraz nawet nie ma między dzieciakami interakcji.
– Słyszałem, że są szkoły, w których oddaje się telefony nauczycielom na czas trwania zajęć. To jest bardzo dobre posunięcie. Jeden z młodych aktorów na planie serialu „Pierwsza miłość” – przewijają się tam różne grupy wiekowe – założył mi konto na Instagramie. Jak on mi to założył i wrzuciłem kilka zdjęć, to bardzo się w to wciągnąłem. Uzależniłem się od sprawdzania lajków. Rano pierwsze, co robiłem, to patrzyłem, jak wygląda sytuacja na Instagramie. Uzależniłem się od tego. Dopiero udział w programie „Agent – Gwiazdy”, w którym nie można było używać telefonów, pokazał mi, że jest mi to niepotrzebne do funkcjonowania. Teraz czuję się wolny od tego. Po powrocie z programu mniej korzystam z Instagrama. Mniej wrzucam, coraz mniej obserwuję. Oczywiście jakąś tam aktywność mam, ale ona już nie jest taka ogromna, jak była kiedyś.

– Masz w sobie te tytułowe „7 uczuć”?
– Niemożliwe by było zrobienie tak tej roli i nadanie postaci prawdy, gdybym nie zrobił porządku z samym sobą. Od tych uczuć i emocji przez całe życie uciekałem i tłumiłem je alkoholem lub innymi kompulsjami. Cztery lata trzeźwienia były przygotowaniem do filmu. Zacząłem wtedy przeżywać swoje emocje, uczucia. Mieć akceptację na to, że mogę się wstydzić, że mogę się złościć, mogę być smutny, że mam prawo do płaczu.

Artykuł pochodzi z najnowszego numeru "TS" (14/2019) do kupienia w wersji cyfrowej tutaj.

#REKLAMA_POZIOMA#

Oceń artykuł
Wczytuję ocenę...

 

POLECANE
Znana aktorka trafiła do szpitala. Wydano oświadczenie z ostatniej chwili
Znana aktorka trafiła do szpitala. Wydano oświadczenie

Media obiegły niepokojące informacje. Znana aktorka trafiła do szpitala. Pojawiło się oświadczenie.

Żałoba w Pałacu Buckingham. Król Karol III wydał oświadczenie z ostatniej chwili
Żałoba w Pałacu Buckingham. Król Karol III wydał oświadczenie

Smutna wiadomość obiegła Pałac Buckingham. Król Karol III wydał w tej sprawie oficjalne oświadczenie.

Podjęto decyzję ws. ważnego stanowiska dla kolegi Ursuli von der Leyen z ostatniej chwili
Podjęto decyzję ws. ważnego stanowiska dla kolegi Ursuli von der Leyen

Markus Pieper, kolega Ursuli von der Leyen z CDU, nie obejmie stanowiska pełnomocnika Komisji Europejskiej ds. małych i średnich przedsiębiorstw. Taką decyzję podjął on sam po kontrowersjach związanych z rekrutacją na to stanowisko.

Będzie naprawdę niebezpiecznie. IMGW wydał komunikat z ostatniej chwili
Będzie naprawdę niebezpiecznie. IMGW wydał komunikat

Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej poinformował, że we wtorek na terenie całego województwa łódzkiego będzie wiał silny wiatr, w porywach do 75 km/h.

Jak Izrael zemści się na Iranie? z ostatniej chwili
Jak Izrael zemści się na Iranie?

Odwet Izraela wobec Iranu prawdopodobnie nie będzie polegał na bezpośrednim ataku na cele w tym kraju; należy spodziewać się raczej uderzenia w irańskie obiekty w Syrii, jednak nie wymierzonego w konkretne osoby, lecz np. w magazyny z bronią – oceniła we wtorek amerykańska stacja NBC.

Biskup zaatakowany przez nożownika. Są nowe informacje w sprawie z ostatniej chwili
Biskup zaatakowany przez nożownika. Są nowe informacje w sprawie

Poniedziałkowy atak nożownika w kościele w Sydney był aktem terroru, a sprawca przypuszczalnie kierował się ekstremizmem religijnym – ogłosiła we wtorek rano czasu miejscowego australijska policja.

Historyk: Podczas II wojny światowej Niemcy zamordowali ponad 1,5 tys. polskich sportowców z ostatniej chwili
Historyk: Podczas II wojny światowej Niemcy zamordowali ponad 1,5 tys. polskich sportowców

Niemcy zamordowali podczas II wojny światowej ponad 1,5 tys. polskich sportowców. Ginęli oni również z rąk sowietów. Wśród ofiar zbrodni katyńskiej było ponad 260 sportowców i działaczy sportowych – podkreślili uczestnicy dyskusji z cyklu „Tytani sportu” organizowanej przez stołeczny IPN.

Mazurek nie pozostawił suchej nitki na Protasiewiczu z ostatniej chwili
Mazurek nie pozostawił suchej nitki na Protasiewiczu

Robert Mazurek opublikował nagranie na Kanale Zero, w którym skomentował zachowanie byłego wicewojewody Jacka Protasiewicza.

Burza w Pałacu Buckingham. Sąd podjął decyzję ws. księcia Harry’ego z ostatniej chwili
Burza w Pałacu Buckingham. Sąd podjął decyzję ws. księcia Harry’ego

Brytyjski książę Harry przegrał w poniedziałek pierwszą próbę odwołania się od orzeczenia sądu w sprawie dotyczącej odebrania mu policyjnej ochrony podczas pobytów w Wielkiej Brytanii.

Olbrychski nie poszedł do kościoła ze święconką: „Żona wystawiła koszyczek do ogrodu” z ostatniej chwili
Olbrychski nie poszedł do kościoła ze święconką: „Żona wystawiła koszyczek do ogrodu”

– Ja nigdy nie odchodziłem z Kościoła. Chociaż w tym roku po raz pierwszy nie poszliśmy do kościoła ze święconką – stwierdził w rozmowie z serwisem Onet słynny aktor Daniel Olbrychski.

REKLAMA

[Tylko u nas] Michał Koterski: "Codziennie się modlę i dziękuję Bogu za wyjście z tak strasznej choroby"

"To, że żyję, to łaska Boża. Codziennie się modlę i dziękuję Bogu za to, że jestem zdrowy, że mam to, co mam, i że udało mi się wyjść z tak strasznej choroby. To tak, jakby mi się udało wyleczyć z raka. Uznaję to za błogosławieństwo i jestem za to bardzo wdzięczny" - mówi w rozmowie z Bartoszem Boruciakiem Michał Koterski. W obszernym wywiadzie na łamach najnowszego "Tygodnika Solidarność" aktor bardzo szczerze opowiada m.in o swoim nawróceniu, uzależnieniu od narkotyków i alkoholu. Pełna, rozszerzona wersja wywiadu dostępna tylko na portalu Tysol.pl!
 [Tylko u nas] Michał Koterski: "Codziennie się modlę i dziękuję Bogu za wyjście z tak strasznej choroby"
/ fot. Marcin Żegliński, Tygodnik Solidarność
– Jak Michał Koterski zagra Adasia Miauczyńskiego, to…
– Nie ma c**** we wsi (śmiech). 

– Ciężko było wejść w buty Adasia? 
– Bardzo, bardzo ciężko. Już od samej propozycji, która, nie ukrywam, była dla mnie zaskoczeniem.

– Jak otrzymałeś tę rolę?
– Grałem spektakl u Michała Znanieckiego. To było przedstawienie „Historia żołnierza” według Kurta Vonneguta do muzyki Igora Strawińskiego. W spektaklu grałem tytułową rolę. Było to dla mnie ogromne wydarzenie, duże wyzwanie i wielki stres. Przedstawienie odbyło się we Wrocławiu. Bardzo długo przygotowywałem się do roli. Pamiętam, że była w tym przedstawieniu taka scena, która mnie przerażała i samo odegranie jej było trudne. Staliśmy na ogromnym kontenerze w plenerze i w ostatniej, dramatycznej scenie stoję na jego krawędzi, wygłaszam monolog i upadam z wysokości około 3 czy 4 metrów, a na dole mają mnie złapać ludzie. Myślałem, że nie wytrzymam ze strachu. To było masakryczne. Po spektaklu mój ojciec podszedł do mnie i powiedział: „Gratuluję ci, Michał. Chciałem ci zaproponować główną rolę w moim najnowszym filmie”. I tak to się zaczęło. Natomiast z samym Michałem Znanieckim miałem już okazję kiedyś pracować. Grałem u niego w „Śnie nocy letniej”. W jego wydaniu to się nazywało „Królowa wróżek”. Role, które u niego dostawałem, wyszły poza kanon tego, jak mnie obsadzano do tej pory.

– Wcześniej byłeś traktowany jako niepoważna osoba.
– Traktowano mnie niepoważnie, bo niepoważnie się zachowywałem. Nikomu do głowy by nie przyszło, żeby mnie obsadzić w ważnych sztukach, bo gdzie się nie pojawiałem, to siałem zniszczenie, wariactwo i nieobliczalność. Wcześniej aktorstwo traktowałem jako przygodę. Nie myślałem o nim, jak o czymś, co będzie źródłem utrzymania do końca moich dni. Czułem się jak liść rzucony na wietrze. Wszystko było kwestią przypadku. Tak naprawdę nie miałem doświadczenia, wykształcenia. Wychowałem się w Łodzi, na blokowisku, z normalnymi chłopakami. Uważam, że to było wielkim darem, że miałem zwyczajne dzieciństwo. Wychowywała mnie mama. Marzyłem o różnych rzeczach. Pamiętam, jak siedzieliśmy z chłopakami pod blokiem, w którym mieszkałem, i wydawało nam się wówczas, że nic nas nie spotka ciekawego w życiu. W tej szarej, smutnej Łodzi, która z roku na rok tonęła. Coraz mniej się w nią inwestowało i coraz więcej młodych ludzi z niej uciekało. Moja rola w filmie „Dzień świra” u mojego ojca stała się kultową rolą. Jedna ze scen, w której wystąpiłem, została uznana za najlepszą sceną komediową 25-lecia (zresztą wybraną przez widzów). Wybiłem się w świecie aktorstwa. Sukcesy nie przyszły mi też jakoś szczególnie łatwo. Włożyłem w to ogromną pracę. Uczęszczałem na zajęcia do pani Ewy Iżykowskiej, która jest rektorem w szkole muzycznej, i to ona mnie przygotowywała, ustawiała głos, pracowała ze mną nad emisją głosu itd. Praca z nią bardzo mi pomogła w pierwszych spektaklach, w których grałem.

#NOWA_STRONA#

– Potrafisz oddzielić relację zawodową i relację prywatną z Markiem Koterskim?
– To się i łączy, i rozdziela. Łączy się w taki sposób, że chociażby pewne rzeczy, takie jak teksty, które ojciec gdzieś podsłucha, teksty moje – młodzieżowe, wykorzystywane są w jego filmach. Jeśli chodzi o pracę na planie, to mój ojciec znany jest z tego – za co go szanują i kochają – że sam poświęcił pisaniu scenariuszy wiele lat. To nie odbywało się jak dzisiaj – u niestety wielu twórców – że scenariusz powstaje na kolanie, a dialogi w nim są miałkie. Mój ojciec pisał tysiąc stron przez długi czas. Tu ciekawostka – „Dzień świra” jest pisany w połowie trzynastozgłoskowcem, tak jak „Pan Tadeusz” . Mój ojciec jest dla mnie geniuszem, jeśli chodzi o pisanie. Język, którego używa, nie powtarza się w żadnym innym filmie u innych reżyserów. Chociaż zauważyłem, że w niektórych produkcjach próbują go naśladować. Oczywiście z marnym skutkiem, ponieważ ta konkretna składnia określa tylko jego. To pokazuje, jakim jest wyjątkowym twórcą. Wracając do pytania – rozdzielamy swoją relację na prywatną i służbową.

– Nie kusi Cię, żeby pójść w ślady ojca?
– Na razie nie czuję się na siłach. Nie zamierzam mierzyć się ze swoim ojcem, jeśli o to ci chodzi. Mam gdzieś z tyłu głowy marzenie, żeby coś napisać i wyreżyserować, ale na dziś moim głównym celem jest rozwijanie się w aktorstwie.

– Nie wstydzisz się tego, że byłeś uzależniony od narkotyków i alkoholu. Mówisz o tym bez problemu.
– Kiedyś nie miałem oporów, nie uznawałem żadnych granic. Na szczęście z tego się wyrasta. Swego czasu Marek Kotański powiedział, że: „Jeśli człowiek uzależniony od narkotyków przeżyje do 30-tki, to potem z tego wyrasta”. To nawet nie jest kwestia terapii. Tak jest i w moim przypadku. Teraz, kiedy jestem spełniony, rozwijam się, wiem, czego chcę i gdzieś tam poszukałem w sobie tego, czego w życiu pragnę i co jest dla mnie ważne. Kiedy mam rodzinę, dziecko, to mam poczucie łaski Bożej, bo wiem, ilu ludzi dotkniętych tą poważną chorobą albo wylądowało w więzieniu, albo nie żyje. 

Moim obowiązkiem jest mówić o tym problemie, pokazywać, że można żyć inaczej, że można być na samym dnie, że narkotyki i alkohol mogą odebrać wszystko, że to jest choroba każdej grupy społecznej. Młodzi ludzie patrzą na mnie, jestem idolem wielu ludzi. Dostaję sporo niesamowitych maili. Ostatnio dostałem wiadomość od mężczyzny, który napisał mi, że był policjantem i brał narkotyki. Gdzieś go przyłapano, jak był pijany i naćpany. Wyrzucili go z pracy i przez to bardziej pogrążył się w swoim uzależnieniu. Jak zobaczył mnie, gdy rozprawiałem o mojej narkotykowo-alkoholowej przeszłości, to na niego mocno zadziałało. Nie żadne prośby rodziców. Gość poukładał sobie życie, znalazł kobietę i jest na dobrym początku zmiany. Walka z alkoholem i narkotykami jest walką na całe życie. Trzeźwość trzeba pielęgnować każdego dnia. Nie mówię tu, że wszystkim pomogę, ale jeśli ta jedna osoba zreflektowała się i dzięki mnie postanowiła się zmienić, to jest to dla mnie niezmiernie ważne.

Coraz więcej filmów powstaje na temat tego problemu. Niedawno w kinach można było obejrzeć  produkcję Kingi Dębskiej „Zabawa, zabawa i po zabawie”. Gwoli przypomnienia – są to historie trzech kobiet z tzw. wyższych sfer, które zmagają się z alkoholizmem. I rzeczywiście w mojej branży czy w środowisku lekarzy, czy prawników ta choroba jest obecna. Trzeba o tym mówić, żeby ludzie nie wstydzili się sięgać po pomoc i żeby uświadomili sobie, że to jest choroba, a nie kwestia silnej woli. Tak jakbyś powiedział komuś, kto jest chory na raka: „Weź wyzdrowiej, bo to jest kwestia silnej woli”. Mówię trochę jak ewangelizator, trener motywacyjny, ponieważ ja mam w tej materii ogromne doświadczenia, których nie wyssałem z palca, tylko sam przerobiłem to na własnej skórze.

#NOWA_STRONA#

– To dobrze, że żyjesz.
– To jest łaska Boża. Codziennie się modlę i dziękuję Bogu za to, że jestem zdrowy, że mam to, co mam, i że udało mi się wyjść z tak strasznej choroby. To tak, jakby mi się udało wyleczyć z raka. Uznaję to za błogosławieństwo i jestem za to bardzo wdzięczny.

– Wrócę do filmu „7 uczuć”, który rozpoczyna się mocną sceną. Jesteś u psychoterapeutki, którą jest Krystyna Czubówna. Mnie ta scena poruszyła, bo wyglądałeś w niej tak, jakbyś miał 20 lat więcej, niż masz. Na Twojej twarzy można było dostrzec zmęczenie życiem. Tym filmem starłeś łatkę dowcipnisia. Czy łatwo Ci było zagrać tę rolę?
– Bardzo trudno. Kiedy zdecydowałem się na tę rolę, nie wiedziałem, jak wypadnę. Byłem pełen lęku. Przede wszystkim odczuwałem gigantyczne brzemię tego, że gram u ojca. Nie chciałem go zawieść, bo wiem, ile on wkłada pracy w każde swoje dzieło. Sam scenariusz do filmu pisał 7 lat. Po drugie – brzemię wspaniałych aktorów, którzy w poprzednich częściach wcielili się w Adasia Miauczyńskiego. Spróbuj z takimi tuzami się mierzyć. I jeszcze ta postać jest uwielbiana, kultowa. Ludzie się z nią utożsamiają. Kiedy dostałem tę rolę, to pierwszą myślą było to, żeby tego Adasia nie zepsuć. Nie odebrać radości czy spełnienia ojcu, widzom, sobie. To było ogromne ciśnienie. Tylko moja kobieta wie, ile mnie to kosztowało. Przed tym filmem wiedziałem, że grając z takimi gwiazdami, jak Marcin Dorociński, Maja Ostaszewska, Andrzej Chyra i wielu innych, muszę być o krok przed nimi. Pamiętam, jak na próbie przypominałem sobie z wcześniejszych produkcji, jak ojciec mi mówił, że mój tekst musi być opanowany na blachę. To jest taki tekst, w którym nie można zmienić ani przecinka, ani jednego słowa. Nie ma czasu, żeby uczyć się tego na planie. To nie jest kwestia bycia despotą, tylko czegoś innego. Kiedyś mi to wytłumaczył Marek Kondrat, gdy przygotowywaliśmy się do „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”. Powiedział mi wtedy: „Posłuchaj, Michał, w każdym innym scenariuszu może i można byłoby tak zrobić, ale nie u twojego ojca, gdyż u niego scenariusz jest jak utwór muzyczny. Jeśli weźmiesz jakąś piosenkę i wyrzucisz z niej chociaż dwie nutki, to już będzie słychać fałsz”. To tak, jakbyś chciał u Mozarta wyrzucić sobie kilka nut z utworu i go zagrać. Jest to niemożliwe. Tak samo nie jest możliwe tu, dlatego, że są tu zachowane rytmy, scenariusz jest pisany jedenastozgłoskowcem i trzynastozgłoskowcem. Jeśli zmienisz szyk zdań, coś wyrzucisz, to już nie będzie to samo zdanie. Wziąłem to sobie do serca.
Jak przyszliśmy na pierwszą próbę do filmu „7 uczuć”, wszyscy aktorzy czytali swoje kwestie ze scenariusza, wtedy jedyny mówiłem z pamięci. Patrzyli się na mnie i śmiali się w duchu, a później – o dziwo – zadziałało to tak, że na następnych próbach przychodzili już perfekcyjnie przygotowani. Zapominanie o tym, że zawsze trzeba być perfekcyjnie przygotowanym, jest pułapką najlepszych. Nie można sobie folgować w pewnych sprawach. Później okazało się, że właściwe odczytanie tego bardzo skomplikowanego tekstu, który utrudniał kreowanie postaci, ułatwiło nauczenie się go na pamięć. Daje ci możliwość takich rytmów, że nie musisz nawet do końca zagrywać tych zdań. One po prostu płyną i są bardzo rzeczywiste. Przygotowując się do roli dziecięcych, podglądałem dzieci. Mam zaprzyjaźnionych księży salwatorianów i salezjanów, z którymi często pracuję, jeżdżę spotykać się z młodzieżą, której opowiadam swoje świadectwo wiary albo moją historię, którą przeszedłem, żeby też mogły sobie coś z tego wziąć, jeśli chcą. Ci księża umożliwili mi to, bym mógł przychodzić na ich lekcje. Siadałem w ostatniej ławce u 11-12-latków i byłem wstrząśnięty. Zapomniałem, jak inteligentne są dzieci i że człowiek jest już człowiekiem, kiedy się rodzi. My często lekceważymy dzieciaki. Zawsze wydaje nam się, że wiemy lepiej, nie słuchamy ich, uważamy, że ich problemy są nieistotne. W scenariuszu do „7 uczuć” było napisane, ile dzieci rocznie popełnia samobójstwo na świecie. To była druzgocząca wiadomość. Ojciec mi powiedział, że gdy czyta się literaturę na ten temat, to okazuje się, że dzieci nie do końca mają świadomość tego, że odchodzą, że np. powieszenie się to jest koniec ich życia. Wzorują się na grach, filmach i wydaje im się, że po śmierci wszystko dalej idzie swoim rytmem, bo ona jest fikcją.

– Jeśli nie będziemy słuchać dzieci, to one będą tworzyć w przyszłości nowe grupy psychoterapeutyczne? 
– Dokładnie tak, jak mówisz. Pamiętam, jak siedzieliśmy z Marcinem Dorocińskim w ławce i powiedziałem mu, że do mnie dotarło, że całe życie jesteśmy dziećmi, tylko udajemy dorosłych. Zmieniamy tylko zabawki. Z małych resoraków na większe pojazdy. Z domku dla lalek na prawdziwy dom. Jesteśmy tymi dorosłymi dziećmi. Często niedojrzałymi, z oczekiwaniami, z zawodami, niezrozumieniem. To wszystko, co mamy w sobie, przenosimy na własne dzieci. Dopóki my nie zrównamy się z poziomem młodego człowieka, to nie ma możliwości żadnego kontaktu czy dialogu.

​​​​​​​#NOWA_STRONA#

– Ale istnieje strach przed okazywaniem emocji. Jest nam wpajane przez szkołę, rodziców, że płacz to pokazywanie swojej słabości, a radość to robienie z siebie idioty. Skąd się to bierze i czy da się to wyleczyć?
– Możemy tylko zacząć od siebie i mówić o swoich doświadczeniach. Zaprosił mnie jeden z salwatorianów, żebym spotkał się przed nagrywaniem filmu z 12-latkami. Przychodzę, a tu okazuje się, że to są rekolekcje czy coś w tym stylu, które trwały już 7 dni. W kościele pełna sala dzieci. Wpadłem tam i zapytałem księdza, czy ja mam tam do nich mówić. Odpowiedział mi, że mogę nawet i z ambony przemawiać i zaczął się śmiać. Bardzo stresowałem się przed tym wystąpieniem, bo wiadomo, najtrudniej zainteresować czymś dzieci.

– Możesz bardziej przyczynić się do nawrócenia się człowieka, który był na dnie niż niejeden duchowny.
– Przed każdym spotkaniem z dziećmi, bo sam jestem człowiekiem próżnym…

– Aktor powinien być próżny…
– To nawet nie chodzi o to, że jestem aktorem. Mam w sobie trochę próżności i chciałbym, żeby zwracano na mnie uwagę. Jak idę do dzieciaków, to pierwsze, co robię, to modlę się, proszę Boga o to, żebym nie naopowiadał im głupot, żebym się nie puszył i nie robił z siebie wielkiego aktora. Przede wszystkim, żeby ich nie skrzywdzić, żeby nie wyszły ze spotkania z myślą tylko o tym, że kiedyś było mi źle, a teraz jest mi dobrze. Bo to nie o to chodzi.

– Ale to buduje doświadczenie. Dla mnie gość, który jest szczery, jest bardziej autentyczny niż ten, który na siłę próbuje zrobić z siebie neofitę.
– Każda droga jest dobra. Mogę tylko powiedzieć o swoim doświadczeniu. Na tamtym spotkaniu pamiętam, że nie mówiłem im, która droga jest dobra, a która zła. Siedziałem na schodkach, równo z nimi, i opowiedziałem im swoją historię, z konsekwencjami, jakie poniosłem. Mówiłem jak natchniony. Mam wrażenie, że byłem narzędziem w rękach Boga. Powiedziałem wszystko z serca. Później ksiądz do mnie podszedł i powiedział, że nie wie, jak to zrobiłem, ale pierwszy raz się zdarzyło, że dzieci nie rozmawiały przez godzinę i uważnie słuchały wszystkiego, co mówiłem. Wynika to z prawdy. Jeśli dzieciom nie wkłada się kitu i nie udaje się wyższego, lepszego od nich, to wtedy można ich zainteresować.

– Mówisz mocno i z lekkością o wierze i spotkaniach z młodzieżą. Nie masz z tego tytułu problemu? Nie przyczepiają Ci etykietki katocelebryty? 
– Oczywiście, że przyczepiają, ale nauczyłem się mieć to gdzieś. Kiedyś, na początku mojego nawrócenia, wstydziłem się swojego trzeźwienia. Znajomy zwrócił mi uwagę na paradoks, że jak chodziłem po klubach, ćpałem i piłem, to się nie wstydziłem, a tu nagle, jak zaczynam się naprawiać, to się wstydzę. Wtedy dotarło do mnie, że rzeczywiście wstydzić się powinienem poprzedniego życia, nie tego, które jest jasne i pełne. 

​​​​​​​#NOWA_STRONA#

– Przyjaciele odeszli, jak zacząłeś trzeźwieć? 
– To nie byli przyjaciele. Prawdziwe, szczere przyjaźnie zbudowały się dopiero teraz. Trudno mówić o czymś prawdziwym, gdy było się upojonym alkoholem lub używkami. 

– Co obecny Michał Koterski powiedziałby dwudziestoletniemu Michałowi?
– Nic bym nie powiedział. Tam gdzieś u góry nasze życie jest poukładane. My nie do końca mamy na nie wpływ. Jedyne, co możemy zrobić, to żyć tu i teraz. To jest najwięcej, ile mamy do udźwignięcia. Wybieganie w przyszłość czy przeszłość to ciężar, którego często nie potrafimy udźwignąć. Gdy zaczynam się martwić przyszłością czy przeszłością, to wiem, że mnie to zabije. A jak zaczynam się skupiać na tym, co i ile mogę dzisiaj zrobić, to jest super. Najlepiej żyć tu i teraz. Nie katować się tym całym koszmarem z przeszłości. Każda droga jest po coś i błędy to największa łaska, jaka może spotkać człowieka. Ten, kto nie popełnia błędów, odbiera sobie szansę na rozwój. Większość z nas uczy się na błędach.

– Prowadziłeś talk-show w Polsacie. Dlaczego program się nie utrzymał na antenie?
– Na pewno musiałoby mnie to spotkać w innym momencie życia. Nie w tamtym, bo w nim byłem totalnie rozbity emocjonalnie i w ciężkiej chorobie uzależnienia. Nie byłem w stanie poprowadzić roweru, a co dopiero program. Dzisiaj nie podjąłbym się prowadzenia czegoś takiego. Ale telewizja jest super i świetnie się w niej odnajduję.

– Masz polot. Bez problemu prowadzisz rozmowy. Nie stresujesz się…
– Dużo osób mi to mówi. Dostaję multum propozycji prowadzenia programów telewizyjnych, ale to nie jest moja droga. Nie da się połączyć aktorstwa z byciem showmanem. Jedno wklucza drugie. To bardzo dobrze widać po Krzysztofie Ibiszu, który jest po szkole aktorskiej, ale niestety już zawsze będą go kojarzyć z prowadzeniem programów.

– Kradłeś show u Kuby Wojewódzkiego. Twoje celne riposty u niego w programie wciąż żyją swoim życiem na YouTubie.
– Ja nie mówię, że to było niedobre. Byłem świetny w tym. Teraz, gdy byłem w programie „Agent – Gwiazdy”, producentka mnie pochwaliła, mówiąc, że widać, że mam pojęcie i jestem profesjonalistą w tym, co robię. Wiem, jak trzeba budować program. Trzeba jak najwięcej gadać, budzić emocje, wchodzić w interakcje. Nie można tylko stać i być. W telewizji to powoduje nudę. W obrazku musi coś się znaleźć. Jednak zawsze chciałem być aktorem. Kiedy dostałem propozycję od Wojewódzkiego, to była… nie tyle przemyślana, co byłem nią zachwycony. Ktoś, kogo oglądałem przez całe swoje życie, zaproponował mi pracę. Wtedy wydawało mi się, jakbym Pana Boga złapał za nogi. Jednak praca u niego, prowadzenie show czy wszystkie doświadczenia telewizyjne doprowadziły mnie do momentu, że wiem, że chcę przede wszystkim grać w teatrze, przed kamerą itd. Moim marzeniem jest, by grać fajne role filmowe czy teatralne. Ojciec często mi powtarza, że prawdziwy aktor musi grać w teatrze, bo to daje rozwój. Role teatralne doprowadziły mnie do tego, że ojciec obsadził mnie w „7 uczuciach”. Chociaż gdy tworzył scenariusz, to przez myśl mu nawet nie przeszło, żebym zagrał Miauczyńskiego. Mówił mi, że będzie do zagrania rola, ale na początku miała to być rola ojca. W „7 uczuciach” jest taka zależność, że młodsi grają rodziców tych starszych. Jednak kiedy zobaczył mnie na scenie w głównej roli „Mayday 2”, potem w „Historii żołnierza”, o której mówiłem wcześniej, później w „Śnie nocy letniej”, to spłynęło na niego przeświadczenie o tym, że to ja mam zagrać główną rolę w jego produkcji.

​​​​​​​#NOWA_STRONA#​​​​​​​

– Rozmawiając z młodzieżą zauważyłem, że jak byliśmy młodzi, to trochę inaczej wyglądały nasze lekcje. Kiedyś, jak byliśmy młodsi, siedzieliśmy w ławkach, rozrabialiśmy, rozmawialiśmy… teraz nawet nie ma między dzieciakami interakcji.
– Słyszałem, że są szkoły, w których oddaje się telefony nauczycielom na czas trwania zajęć. To jest bardzo dobre posunięcie. Jeden z młodych aktorów na planie serialu „Pierwsza miłość” – przewijają się tam różne grupy wiekowe – założył mi konto na Instagramie. Jak on mi to założył i wrzuciłem kilka zdjęć, to bardzo się w to wciągnąłem. Uzależniłem się od sprawdzania lajków. Rano pierwsze, co robiłem, to patrzyłem, jak wygląda sytuacja na Instagramie. Uzależniłem się od tego. Dopiero udział w programie „Agent – Gwiazdy”, w którym nie można było używać telefonów, pokazał mi, że jest mi to niepotrzebne do funkcjonowania. Teraz czuję się wolny od tego. Po powrocie z programu mniej korzystam z Instagrama. Mniej wrzucam, coraz mniej obserwuję. Oczywiście jakąś tam aktywność mam, ale ona już nie jest taka ogromna, jak była kiedyś.

– Masz w sobie te tytułowe „7 uczuć”?
– Niemożliwe by było zrobienie tak tej roli i nadanie postaci prawdy, gdybym nie zrobił porządku z samym sobą. Od tych uczuć i emocji przez całe życie uciekałem i tłumiłem je alkoholem lub innymi kompulsjami. Cztery lata trzeźwienia były przygotowaniem do filmu. Zacząłem wtedy przeżywać swoje emocje, uczucia. Mieć akceptację na to, że mogę się wstydzić, że mogę się złościć, mogę być smutny, że mam prawo do płaczu.

Artykuł pochodzi z najnowszego numeru "TS" (14/2019) do kupienia w wersji cyfrowej tutaj.

#REKLAMA_POZIOMA#


Oceń artykuł
Wczytuję ocenę...

 

Polecane
Emerytury
Stażowe