Trudno jest wyczuć, czy ktoś wzywa pomoc „na wyrost”, czy realnie jej potrzebuje. Jak śmigłowiec "Sokół" pomaga ratownikom TOPR

Maszyna – legenda. Kiedy nad Tatrami przelatuje „Sokół”, śmigłowiec TOPR, turyści natychmiast wyciągają smartfony i robią mu zdjęcia oraz kręcą filmiki, witając go niczym gwiazdę na czerwonym dywanie.
Śmigłowiec
Śmigłowiec "Sokół" / fot. M. Żegliński

Nic dziwnego, „Sokół” uratował życie i zdrowie wielu ludziom. Niczego jednak nie zdziałałby, gdyby nie jego załoga. Jako delegacja „Tygodnika Solidarność” mieliśmy zaszczyt poznać kilku jej przedstawicieli.

Polski, świdnicki, najlepszy

W Tatrach piękne słońce, bezchmurne niebo, lekki mróz i śnieg. Pogoda idealna. Przez niemiłosiernie zakorkowane Zakopane jedziemy do bazy śmigłowca TOPR znajdującej się tuż obok szpitala. Z miłym uśmiechem witają nas dyżurujący ratownicy, częstują kawą, herbatą i rumiankiem. – Nie cierpię dziennikarzy – słyszę od ratownika medycznego TOPR Stanisława Krzeptowskiego-Sabały (pod koniec wizyty zdanie zostanie uzupełnione słowem: „niektórych”, co poczytuję za spory sukces 😊), wybieram zatem uspokajający rumianek, siadam na kanapie i zadaję pierwsze pytanie. Kieruję je do Andrzeja Pytla, mechanika „Sokoła”, ciekawa jestem jego codziennych obowiązków.

– Moja codzienna praca polega na przeglądzie śmigłowca przed lotem i po locie. Jeśli danego dnia śmigłowiec nie lata, przegląd także jest wykonywany. Wykonujemy także tzw. obsługę okresową śmigłowca – prace, które należy przeprowadzić po 25 godzinach lotów, po 50, po 100, 300, prace roczne itd. Dotyczą one zarówno wyposażenia śmigłowca, jak i dodatkowego sprzętu, np. wciągarki ratowniczej. Długość trwania każdego przeglądu zależy od tego, w jakiej kondycji jest w danym momencie śmigłowiec. Jeśli w dobrej i przegląd odbywa się w dobrych warunkach, tzn. w hangarze, zazwyczaj trwa to około 40 minut przed lotem i 20 minut po locie – tłumaczy. – Zna Pan „Sokoła” jak własną kieszeń? – dopytuję. – Mam tylko jednego kolegę, który tak twierdził, i niestety „przewiózł się” na tej opinii. Pracuję na „Sokołach” od 1985 roku i znam dobrze ten śmigłowiec – tyle mogę powiedzieć. Ale każdy sprzęt lotniczy może nas zaskoczyć – podkreśla. „Sokół” to polska maszyna produkowana przez PZL Świdnik, znana i chwalona na całym świecie.
Śmigłowiec przechodzi podczas swojej kariery obowiązkowe przeglądy okresowe i remonty. – Główne elementy śmigłowca takie jak kadłub, silniki, przekładnie, łopaty wirnika i śmigła ogonowego itp. posiadają nadane resursy godzinowe i/lub kalendarzowe. Po ich osiągnięciu w celu przedłużenia resursów elementy te podlegają przeglądom, remontom lub wręcz wymianie na nowe. Dzięki temu zapewniona jest nawet kilkudziesięcioletnia eksploatacja śmigłowca. Należy również podkreślić, że utrzymanie maszyny w ciągłej zdatności do lotu możliwe jest dzięki zaangażowaniu mechaników – są to osoby o ogromnym doświadczeniu lotniczym zapewniającym profesjonalną obsługę – mówi pilot TOPR Leszek Koc. – Śmigłowiec „Sokół” od wielu lat służy ratownikom TOPR, pomagając im w niesieniu pomocy osobom poszkodowanym w górach. Posiada duży zapas mocy pozwalający na realizację lotów ratowniczych w niemal każdym miejscu Tatr. Duża przestrzeń ładunkowa umożliwia zarówno przewożenie ratowników ze sprzętem, jak i osób poszkodowanych w noszach lub bez. „Sokół” na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat był wykorzystywany w różnych operacjach lotniczych w wielu krajach i wszędzie doskonale się sprawdzał, i był wysoko oceniany. Do chwili obecnej „Sokoły” są wykorzystywane do gaszenia pożarów za granicą i dają sobie świetnie radę w tego rodzaju operacjach – dodaje pilot.

Obaj piloci, z którymi rozmawiam, pochodzą ze Świdnika i obaj kochają swoją pracę. – Na stałe pracuję jako pilot w TOPR od 2016 roku, ale pierwszy epizod współpracy z TOPR-em miałem już w 2008 roku – wyjaśnia Andrzej Śliwa. – Bardzo długo latałem gasić pożary w Hiszpanii, ale kontrakty dotyczyły jedynie okresu letniego, trwały ok. 3-4 miesiące. Zimą byliśmy zatem bezrobotni. Z kolei TOPR poszukiwał wówczas pilotów na okres zimowy. I tak zaczęła się moja przygoda z ratownictwem górskim w Tatrach. Miałem stryja w Zakopanem, i chociaż sam pochodzę ze Świdnika, wciągnąłem się w TOPR. Od 2016 roku jest to już moja stała praca. Bardzo długo latałem na Mi-2, i chociaż były to bardzo fajne śmigłowce, to kiedy nasza firma zakupiła „Sokoły”, było to takie doświadczenie, jakby z syrenki przesiąść się do poloneza. „Sokół” to fantastyczny śmigłowiec, doskonale pamiętam swój pierwszy lot tą maszyną, to była ogromna radość – tłumaczy Leszek Koc.

Pytani o to, czy w tej pracy istnieje w ogóle możliwość popadnięcia w rutynę, zaznaczają: – Nie, tu nie można się nudzić. Choć czasem niby wracamy w te same miejsca, to każdy lot jest inny, inne są warunki, inna pogoda itd. Zawis trzeba wykonywać bardzo precyzyjnie. Czasem działamy w trudnych warunkach, kiedy zabieramy kogoś spod samej ściany. Ryzyko zawsze istnieje, ale staramy się nie dopuszczać do sytuacji, kiedy nasze życie byłoby zagrożone. – Ale satysfakcja z pracy jest? – pytam. – Przeogromna! – słyszę w odpowiedzi.

– Turyści, którym pomagamy, są na ogół bardzo wdzięczni, spotykamy się z pozytywnym odzewem. Niektórzy bywają bardzo zdenerwowani, płaczą i przepraszają nas za spowodowanie kłopotu. My zawsze mówimy im, że to żaden wstyd poprosić o pomoc, kiedy poczujemy się źle bądź ulegniemy wypadkowi. To ludzka rzecz. Lepiej zwrócić się z prośbą o ratunek niż działać na własną rękę i doprowadzić do tragedii – podkreślają piloci.

– Zdarzają się może pojedyncze sytuacje, kiedy turyści zachowują się tak, jakby przyjechała po nich taksówka i nawet nie powiedzą „dziękuję” albo wręcz można odnieść wrażenie, że to my powinniśmy być im wdzięczni, że ratowaliśmy tak znamienitego obywatela, ale to naprawdę rzadkie przypadki. Większość ludzi jest bardzo sympatyczna i dziękuje nam za pomoc – opowiada ratownik TOPR Bartek Gąsienica-Józkowy.

Pytani o kwestię ewentualnej odpłatności za akcje ratownicze TOPR-owcy odpowiadają: – Ten temat był już wielokrotnie poruszany i swoje zdanie w tej sprawie wyłożył jasno Jan Krzysztof, naczelnik TOPR-u. Powinno pozostać tak, jak jest. My się z tym zgadzamy i uważamy, że każdy, kto płaci za wstęp na teren Tatrzańskiego Parku Narodowego pośrednio wykupuje ubezpieczenie, ponieważ 15 proc. z dochodów z biletów przeznaczane jest na utrzymanie „Sokoła”.

Bezcenna rola śmigłowca

W skład załogi dyżurnej wchodzi dwóch pilotów, mechanik przygotowujący śmigłowiec i trzech ratowników – pokładowy, który zostaje w śmigłowcu i naprowadza na miejsce zdarzenia, oraz dwóch (czasem trzech) ratowników dołowych, będących często jednocześnie ratownikami medycznymi, którzy desantują się na miejsce zdarzenia. – Tu działa zespół, w którym każdy ma swoją rolę i każdy jest niezbędny – zgodnie podkreślają piloci i ratownicy.

– Rola śmigłowca w ratownictwie jest nie do przecenienia. Najlepiej to widać przy kiepskiej pogodzie. Kiedy, dajmy na to, turysta skręci kostkę na Giewoncie, wyprawa piesza po niego będzie trwała 5 czy 6 godzin. Tymczasem my jesteśmy w stanie takiego „Giewonta” dostarczyć do szpitala w 30-40 minut, łącznie z desantem, zabezpieczeniem poszkodowanego itd. Wypadek na Rysach dla załogi pieszej oznacza wyprawę 10-15 ratowników i kilkanaście godzin pracy. Dla załogi śmigłowca to akcja wprawdzie trudna, ale zajmująca ok. 40 minut, do godziny – tłumaczy Andrzej Śliwa.

W przypadku zejścia lawiny śmigłowiec służy do jak najszybszego transportu ratowników na miejsce zdarzenia. Nie ma możliwości prowadzenia poszukiwań ofiar z pokładu. – Choć był przypadek Artura Hajzera, który spadł z lawiną na Czerwonych Wierchach, a spod lawiny wystawał mu czekan, który zauważył pilot, dolatując nad lawinisko. To jednak wyjątek, generalnie jednak śmigłowiec dostarcza ratowników na miejsce i odlatuje, żeby nie zakłócać pracy ratowników czy np. systemu RECCO. Śmigłowiec ponadto robi dużo hałasu, a na lawinisku niezwykle ważna jest cisza i spokój – wyjaśnia Bartek Gąsienica-Józkowy.

Unijne ograniczenia mówią o tym, że pilot śmigłowca – nawet jeśli jest w świetnej formie, ma ogromne doświadczenie i chce nadal pracować – nie może wykonywać swojego zawodu po ukończeniu 65. roku życia. – Z jednej strony tancerki baletowe mają pracować niemal do śmierci, a z drugiej strony pilotom każe się przestać latać, mimo że doskonale się do tego nadają – oburzam się. – Niech chociaż zamiast pilotów dadzą nam tancerki – komentuje ironicznie Stanisław Krzeptowski-Sabała. – Tylko nie te osiemdziesięcioletnie – dodaje ze śmiechem Bartek. – Niestety nie będzie już więcej pilotów, bo testy psychologiczne mówią, że ten, kto chce latać śmigłowcem w górach, jest wariatem i do tej pracy się nie nadaje – konkluduje żartobliwie Stanisław. Na razie jednak, na szczęście, nie ma zagrożenia pozostawienia turystów bez pomocy „z nieba”.

W TOPR-ze pracuje w sumie siedmiu pilotów, z czego czterech należy do „głównej załogi”. – Na co dzień mieszkamy w Świdniku, do pracy mamy zatem ok. 420 km w jedną stronę – tłumaczą piloci. – Oni ryzykują podczas dojazdów do pracy bardziej niż podczas latania – żartuje Stanisław. – Ostatnio trzy godziny jechałem do samej Rabki – mówi jeden z pilotów. – Nie wspomniałeś, że koniem – dopowiada ze śmiechem Bartek.

„Sokół” lata tylko w dzień, dyżur ratowników trwa maksymalnie 12 godzin, z zasady do zachodu słońca. Za weryfikację zgłoszeń od turystów odpowiedzialna jest centrala TOPR. Kierownik dyżuru przekazuje pilotom i ratownikom informację o wypadku. – Trudno jest wyczuć, czy ktoś wzywa pomoc „na wyrost”, czy realnie jej potrzebuje. Wychodzimy z założenia, że jeśli o pomoc prosi, to jej udzielamy. Kierownik dyżuru decyduje o tym, w jakiej formie będzie ona świadczona – czy będzie to wyprawa piesza, czy śmigłowcowa – wyjaśnia Bartek.

Najczęstsze wypadki to urazy kończyn. – Często zdarzają się także ataki paniki, tzw. blokada psychomotoryczna. Turysta dochodzi do takiego miejsca, w którym wydaje mu się, że nie jest w stanie zrobić kroku ani do przodu, ani do tyłu. – I wtedy lepiej, żeby zadzwonił po pomoc, niż żeby na siłę próbował walczyć – ostrzega Leszek. – Tak się niestety czasami zdarza. Ludzie schodzą ze szlaku i zaczynają błądzić po ekstremalnie stromym terenie. Niektórzy wtedy dzwonią do nas i my ich ratujemy, inni próbują schodzić sami i kończy się to niestety czasem tragicznie – relacjonuje Bartek.

Od otrzymania zgłoszenia o wypadku do startu śmigłowca mija zaledwie kilka minut. Najwięcej czasu zajmuje wypchnięcie śmigłowca z hangaru. Waży on około 5 ton, ale dzięki temu, że hangar jest położony minimalnie wyżej niż miejsce startu, jest trochę łatwiej. Gorzej w drugą stronę, tu już jest potrzebna wciągarka. Śmigłowiec pozostaje często w czasie dyżuru w hangarze, by chronić go przed wpływem złych warunków atmosferycznych.

Najpoważniejszym nieszczęśliwym zdarzeniem w Tatrach w ciągu ostatnich lat była burza na Giewoncie 22 sierpnia 2019 roku. Zginęło wówczas 5 osób (4 po stronie polskiej i jedna po stronie słowackiej), rannych zostało 157. Czytając o tej akcji i o niesamowitej skali pomocy udzielonej wówczas przez ratowników TOPR w książce Beaty Sabały-Zielińskiej pt. „TOPR. Nie każdy wróci”, nie sądziłam, że będę kiedyś rozmawiać z pilotem biorącym w niej udział. – Zdarzyło się to akurat na moim dyżurze, więc trzeba było lecieć i pomagać – mówi skromnie Andrzej Śliwa. – Pilotom pewnie niezręcznie o tym mówić, ale to była poważna akcja, jedna z najpoważniejszych w historii TOPR. Ewakuacja rannych śmigłowcem, a potem pomoc LPR-u były bezcenne. Bez tego poszkodowanych byłoby zapewne o wiele więcej. To były bardzo poważne urazy. Nie pamiętam, żeby coś podobnego zdarzyło się wcześniej w Tatrach. Owszem, dochodziło do pojedynczych wyładowań i porażeń piorunami na Rysach, w rejonie Giewontu czy Orlej Perci, ale nie w takiej skali. Na dodatek zbiegło się to z wypadkiem grotołazów w jaskini, był to naprawdę gorący czas dla ratowników – wyjaśnia Bartek. – Po przejściu burzy temperatura obniżyła się o kilkanaście stopni. Bez pomocy śmigłowca i szybkiego transportu rannych do szpitala kombinacja urazów plus wychłodzenia znacznie pogorszyłaby stan poszkodowanych. Ludzie byli poubierani w krótkie spodnie, bluzki z krótkimi rękawami, to był sierpień, środek lata – dodaje Leszek.

Z ojca na syna

Truizmem byłoby powiedzenie, że praca w TOPR jest trudna, odpowiedzialna i wymagająca ogromnych umiejętności. Często ten „fach” przechodzi z ojca na syna. – Wychowałem się wśród ratowników. Ratownikami byli mój ojciec, stryjek i kuzyn. Od 2003 roku jestem ochotnikiem, a od 2010 ratownikiem zawodowym – opowiada Bartek. – Zazwyczaj pracujemy na dwóch etatach – w TOPR-ze, ale i jako przewodnicy wysokogórscy czy ratownicy medyczni w karetkach. To powoduje, że ciągle nie ma nas w domu, ale przynajmniej nie musimy w poszukiwaniu pracy wyjeżdżać gdzieś daleko – dodaje.

Najwięcej poważnych wypadków dzieje się w Tatrach Wysokich. Kontuzje zdarzają się jednak wszędzie, nawet w dolinach można się przecież potknąć o kamień i przewrócić. Zimą trzeba koniecznie pamiętać o odpowiednim sprzęcie. Raczki służą do chodzenia po dolinach, a nie do wyjść wysoko w Tatry, tam musimy mieć już raki. Najwięcej wypadków dzieje się na przełomach pór roku. Bywa wówczas, że na dole świeci słońce, jest ciepło, a w górach temperatura mocno spada. Łatwo wtedy o duże wyziębienie organizmu. Często też wypadki spowodowane są pojawieniem się pierwszego śniegu lub przymrozków po roztopach – tzw. szklanych gór. – Bywa, że ludzie zapominają o nawadnianiu się albo z kolei spada im cukier, ponieważ piją wyłącznie napoje niesłodzone lub wodę ze strumieni. W górach trzeba jednak tej energii dostarczyć, a cukier jest do tego najszybszym sposobem – zaznacza Bartek.

Co do częstotliwości podejmowanych akcji – nie ma reguły. – Zazwyczaj jest oczywiście tak, że kilka dni siedzimy i nic się nie dzieje, a jak już się dzieje, to wszystko na raz. Bywa, że jeszcze nie zdążymy wylądować, a już mamy zgłoszenie o kolejnym wypadku – relacjonuje Bartek. – Najtrudniej jest powiedzieć: nie lecimy. Warto podkreślić trudną rolę pilota, który po ocenie warunków mówi: „Chłopaki, odpuszczamy”. Ci goście latają z nami już kilka czy kilkanaście lat i mamy do nich pełne zaufanie. Jeśli mówią, że lecieć się nie da, bo w ten sposób narażą nas na utratę zdrowia lub życia, to my im wierzymy – dodaje Stanisław. – Ale to działa także w drugą stronę – jako ratownicy na tyle ufamy pilotom, że jeśli powiedzą nam, że uda się polecieć, to wsiądę do śmigłowca, chociaż czasami duszyczka trochę drży. Ale wiem, że jeśli ten gość twierdzi, że spróbujemy, to znaczy, że wie, co mówi – podkreśla.
Na pytanie, czy zdarza im się chodzić po górach dla przyjemności, Stanisław (góral) odpowiada: „A po co? Góry trzeba oglądać od dołu, kościoły z zewnątrz, a karczmy od środka”. Andrzej (może dlatego, że pochodzi ze Świdnika 😊) ma trochę inne zdanie. – Trochę chodzę po górach, byłem na Mnichu, na Zadnim Mnichu, także pooglądałem góry z trochę innej perspektywy, było super. Każdy pilot powinien tego spróbować, ze śmigłowca nie widać tej głębi gór – zaznacza.

Widać z kolei ich ogrom i majestat. Latanie w Tatrach, choć niezwykle widowiskowe, do łatwych, rzecz jasna, nie należy. – Na prędkości przelotowej śmigłowiec praktycznie sam leci i nie trzeba mu tylko przeszkadzać. Im wolniej, tym faktycznie trudniej. Trzeba się „zrosnąć” z maszyną tak precyzyjnie, żeby nie wykonać żadnego ruchu, kiedy np. ratownicy dołowi wiercą w ścianie stanowisko, żeby móc dostać się do osoby poszkodowanej – tłumaczy Leszek. – Tę precyzję widać przy akcjach. Kiedy proszę pilota, żeby podniósł śmigłowiec pół metra do góry, to mimo że on jest 80 metrów nade mną, faktycznie podnosi go o pół metra – nie metr, nie dwa, tylko pół. To ogromne skupienie. Widzę to też po tym, jacy oni wychodzą po locie. Jeśli teren był łatwy, siadamy, gadamy, żartujemy. Po trudnej i pełnej napięcia akcji idą odpocząć do swojego pokoju, muszą pobyć chwilę sami, wyciszyć się. Co innego jednak musieć po akcji odpocząć, a co innego zrazić się i zacząć bać. Dbamy o to, żeby do takich sytuacji nie dopuszczać – wyjaśnia Stanisław. – Najważniejsze jest zaufanie. Zespół w pełni współpracuje ze sobą przez cały lot i to jest istotą powodzenia naszej działalności – konkludują wspólnie piloci i ratownicy.

Tekst pochodzi z 11 (1781) numeru „Tygodnika Solidarność”.


Oceń artykuł
Wczytuję ocenę...

 

POLECANE
Waldemar Krysiak: Rozpad polskiego środowiska LGBT? Wiadomości
Waldemar Krysiak: Rozpad polskiego środowiska LGBT?

Zaczęło się od homoseksualnego podrywu, a skończyło się na zarzutach defraudacji ponad 100 tys. złotych przez działaczy LGBT. Na naszych oczach dochodzi do rozpadu w polskim środowisku tęczy.

Przełomowe badania: Polak wpadł na trop życia na Wenus? Wiadomości
Przełomowe badania: Polak wpadł na trop życia na Wenus?

Polak przeprowadził jedne z najbardziej przełomowych w historii podboju wszechświata badania nad poszukiwaniem życia! W chmurach Wenus dr Janusz Pętkowski wraz z zespołem MIT odkrył fosfinę.

Jarosław Kaczyński: PiS wystawi na wybory do PE listy śmierci z ostatniej chwili
Jarosław Kaczyński: PiS wystawi na wybory do PE listy śmierci

– Te listy, które układamy do Europarlamentu, będą listami śmierci. Wszystko co mocne będzie tam włożone – powiedział w rozmowie z Anitą Gargas prezes PiS Jarosław Kaczyński.

Kierwiński: Będzie nowa wersja ustawy o pomocy obywatelom Ukrainy w Polsce z ostatniej chwili
Kierwiński: Będzie nowa wersja ustawy o pomocy obywatelom Ukrainy w Polsce

Minister spraw wewnętrznych Marcin Kierwiński poinformował w czwartek, że za kilka dni przedłożona zostanie nowa wersja ustawy o pomocy obywatelom Ukrainy, którzy przebywają na terenie Polski.

Józefaciuk porównał religię do męskiego przyrodzenia. Nawet Czarzasty nie wytrzymał z ostatniej chwili
Józefaciuk porównał religię do męskiego przyrodzenia. Nawet Czarzasty nie wytrzymał

- Religia jest jak pewien męski organ. Jest całkiem w porządku, gdy ktoś go ma i jest z niego dumny. Ale jeśli ktoś wyciąga go na zewnątrz i macha nim przed nosem, to już mamy pewien problem  - powiedział poseł Marcin Józefaciuk z sejmowej mównicy.

Książę Harry zostanie deportowany? Polityczna burza wokół monarchy narasta z ostatniej chwili
Książę Harry zostanie deportowany? Polityczna burza wokół monarchy narasta

Administracja prezydenta Joe Bidena odrzuciła wezwanie do ujawnienia dokumentów wizowych księcia Harry'ego.

Rozważałem odebranie sobie życia - szokujące wyznanie byłego reprezentanta Anglii z ostatniej chwili
"Rozważałem odebranie sobie życia" - szokujące wyznanie byłego reprezentanta Anglii

Były reprezentant Anglii Stephen Warnock przyznał, że rozważał popełnienie samobójstwa po tym, jak skorzystał on ze złych porad finansowych.

WP: Kurski i Obajtek z jedynkami w ważnych regionach. Jest decyzja PiS z ostatniej chwili
WP: Kurski i Obajtek z "jedynkami" w ważnych regionach. Jest decyzja PiS

Komitet Polityczny PiS w czwartek po południu zatwierdził start Jacka Kurskiego i Daniela Obajtka w wyborach do Parlamentu Europejskiego – twierdzi serwis Wirtualna Polska.

Ukraiński minister rolnictwa podejrzany o korupcję: zapadła decyzja w sprawie jego przyszłości z ostatniej chwili
Ukraiński minister rolnictwa podejrzany o korupcję: zapadła decyzja w sprawie jego przyszłości

Podejrzany w sprawie korupcyjnej ukraiński minister polityki rolnej i żywności Mykoła Solski podał się do dymisji – poinformował w czwartek przewodniczący Rady Najwyższej (parlamentu) Ukrainy Rusłan Stefanczuk.

Tusk ma problem? PE poparł listę projektów, na której znajduje się CPK z ostatniej chwili
Tusk ma problem? PE poparł listę projektów, na której znajduje się CPK

PE w głosowaniu w Strasburgu poparł zaktualizowaną listę strategicznych projektów infrastrukturalnych w Unii Europejskiej. Znalazł się na niej Centralny Port Komunikacyjny. Oznacza to, że budowa CPK będzie współfinansowana ze środków UE.

REKLAMA

Trudno jest wyczuć, czy ktoś wzywa pomoc „na wyrost”, czy realnie jej potrzebuje. Jak śmigłowiec "Sokół" pomaga ratownikom TOPR

Maszyna – legenda. Kiedy nad Tatrami przelatuje „Sokół”, śmigłowiec TOPR, turyści natychmiast wyciągają smartfony i robią mu zdjęcia oraz kręcą filmiki, witając go niczym gwiazdę na czerwonym dywanie.
Śmigłowiec
Śmigłowiec "Sokół" / fot. M. Żegliński

Nic dziwnego, „Sokół” uratował życie i zdrowie wielu ludziom. Niczego jednak nie zdziałałby, gdyby nie jego załoga. Jako delegacja „Tygodnika Solidarność” mieliśmy zaszczyt poznać kilku jej przedstawicieli.

Polski, świdnicki, najlepszy

W Tatrach piękne słońce, bezchmurne niebo, lekki mróz i śnieg. Pogoda idealna. Przez niemiłosiernie zakorkowane Zakopane jedziemy do bazy śmigłowca TOPR znajdującej się tuż obok szpitala. Z miłym uśmiechem witają nas dyżurujący ratownicy, częstują kawą, herbatą i rumiankiem. – Nie cierpię dziennikarzy – słyszę od ratownika medycznego TOPR Stanisława Krzeptowskiego-Sabały (pod koniec wizyty zdanie zostanie uzupełnione słowem: „niektórych”, co poczytuję za spory sukces 😊), wybieram zatem uspokajający rumianek, siadam na kanapie i zadaję pierwsze pytanie. Kieruję je do Andrzeja Pytla, mechanika „Sokoła”, ciekawa jestem jego codziennych obowiązków.

– Moja codzienna praca polega na przeglądzie śmigłowca przed lotem i po locie. Jeśli danego dnia śmigłowiec nie lata, przegląd także jest wykonywany. Wykonujemy także tzw. obsługę okresową śmigłowca – prace, które należy przeprowadzić po 25 godzinach lotów, po 50, po 100, 300, prace roczne itd. Dotyczą one zarówno wyposażenia śmigłowca, jak i dodatkowego sprzętu, np. wciągarki ratowniczej. Długość trwania każdego przeglądu zależy od tego, w jakiej kondycji jest w danym momencie śmigłowiec. Jeśli w dobrej i przegląd odbywa się w dobrych warunkach, tzn. w hangarze, zazwyczaj trwa to około 40 minut przed lotem i 20 minut po locie – tłumaczy. – Zna Pan „Sokoła” jak własną kieszeń? – dopytuję. – Mam tylko jednego kolegę, który tak twierdził, i niestety „przewiózł się” na tej opinii. Pracuję na „Sokołach” od 1985 roku i znam dobrze ten śmigłowiec – tyle mogę powiedzieć. Ale każdy sprzęt lotniczy może nas zaskoczyć – podkreśla. „Sokół” to polska maszyna produkowana przez PZL Świdnik, znana i chwalona na całym świecie.
Śmigłowiec przechodzi podczas swojej kariery obowiązkowe przeglądy okresowe i remonty. – Główne elementy śmigłowca takie jak kadłub, silniki, przekładnie, łopaty wirnika i śmigła ogonowego itp. posiadają nadane resursy godzinowe i/lub kalendarzowe. Po ich osiągnięciu w celu przedłużenia resursów elementy te podlegają przeglądom, remontom lub wręcz wymianie na nowe. Dzięki temu zapewniona jest nawet kilkudziesięcioletnia eksploatacja śmigłowca. Należy również podkreślić, że utrzymanie maszyny w ciągłej zdatności do lotu możliwe jest dzięki zaangażowaniu mechaników – są to osoby o ogromnym doświadczeniu lotniczym zapewniającym profesjonalną obsługę – mówi pilot TOPR Leszek Koc. – Śmigłowiec „Sokół” od wielu lat służy ratownikom TOPR, pomagając im w niesieniu pomocy osobom poszkodowanym w górach. Posiada duży zapas mocy pozwalający na realizację lotów ratowniczych w niemal każdym miejscu Tatr. Duża przestrzeń ładunkowa umożliwia zarówno przewożenie ratowników ze sprzętem, jak i osób poszkodowanych w noszach lub bez. „Sokół” na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat był wykorzystywany w różnych operacjach lotniczych w wielu krajach i wszędzie doskonale się sprawdzał, i był wysoko oceniany. Do chwili obecnej „Sokoły” są wykorzystywane do gaszenia pożarów za granicą i dają sobie świetnie radę w tego rodzaju operacjach – dodaje pilot.

Obaj piloci, z którymi rozmawiam, pochodzą ze Świdnika i obaj kochają swoją pracę. – Na stałe pracuję jako pilot w TOPR od 2016 roku, ale pierwszy epizod współpracy z TOPR-em miałem już w 2008 roku – wyjaśnia Andrzej Śliwa. – Bardzo długo latałem gasić pożary w Hiszpanii, ale kontrakty dotyczyły jedynie okresu letniego, trwały ok. 3-4 miesiące. Zimą byliśmy zatem bezrobotni. Z kolei TOPR poszukiwał wówczas pilotów na okres zimowy. I tak zaczęła się moja przygoda z ratownictwem górskim w Tatrach. Miałem stryja w Zakopanem, i chociaż sam pochodzę ze Świdnika, wciągnąłem się w TOPR. Od 2016 roku jest to już moja stała praca. Bardzo długo latałem na Mi-2, i chociaż były to bardzo fajne śmigłowce, to kiedy nasza firma zakupiła „Sokoły”, było to takie doświadczenie, jakby z syrenki przesiąść się do poloneza. „Sokół” to fantastyczny śmigłowiec, doskonale pamiętam swój pierwszy lot tą maszyną, to była ogromna radość – tłumaczy Leszek Koc.

Pytani o to, czy w tej pracy istnieje w ogóle możliwość popadnięcia w rutynę, zaznaczają: – Nie, tu nie można się nudzić. Choć czasem niby wracamy w te same miejsca, to każdy lot jest inny, inne są warunki, inna pogoda itd. Zawis trzeba wykonywać bardzo precyzyjnie. Czasem działamy w trudnych warunkach, kiedy zabieramy kogoś spod samej ściany. Ryzyko zawsze istnieje, ale staramy się nie dopuszczać do sytuacji, kiedy nasze życie byłoby zagrożone. – Ale satysfakcja z pracy jest? – pytam. – Przeogromna! – słyszę w odpowiedzi.

– Turyści, którym pomagamy, są na ogół bardzo wdzięczni, spotykamy się z pozytywnym odzewem. Niektórzy bywają bardzo zdenerwowani, płaczą i przepraszają nas za spowodowanie kłopotu. My zawsze mówimy im, że to żaden wstyd poprosić o pomoc, kiedy poczujemy się źle bądź ulegniemy wypadkowi. To ludzka rzecz. Lepiej zwrócić się z prośbą o ratunek niż działać na własną rękę i doprowadzić do tragedii – podkreślają piloci.

– Zdarzają się może pojedyncze sytuacje, kiedy turyści zachowują się tak, jakby przyjechała po nich taksówka i nawet nie powiedzą „dziękuję” albo wręcz można odnieść wrażenie, że to my powinniśmy być im wdzięczni, że ratowaliśmy tak znamienitego obywatela, ale to naprawdę rzadkie przypadki. Większość ludzi jest bardzo sympatyczna i dziękuje nam za pomoc – opowiada ratownik TOPR Bartek Gąsienica-Józkowy.

Pytani o kwestię ewentualnej odpłatności za akcje ratownicze TOPR-owcy odpowiadają: – Ten temat był już wielokrotnie poruszany i swoje zdanie w tej sprawie wyłożył jasno Jan Krzysztof, naczelnik TOPR-u. Powinno pozostać tak, jak jest. My się z tym zgadzamy i uważamy, że każdy, kto płaci za wstęp na teren Tatrzańskiego Parku Narodowego pośrednio wykupuje ubezpieczenie, ponieważ 15 proc. z dochodów z biletów przeznaczane jest na utrzymanie „Sokoła”.

Bezcenna rola śmigłowca

W skład załogi dyżurnej wchodzi dwóch pilotów, mechanik przygotowujący śmigłowiec i trzech ratowników – pokładowy, który zostaje w śmigłowcu i naprowadza na miejsce zdarzenia, oraz dwóch (czasem trzech) ratowników dołowych, będących często jednocześnie ratownikami medycznymi, którzy desantują się na miejsce zdarzenia. – Tu działa zespół, w którym każdy ma swoją rolę i każdy jest niezbędny – zgodnie podkreślają piloci i ratownicy.

– Rola śmigłowca w ratownictwie jest nie do przecenienia. Najlepiej to widać przy kiepskiej pogodzie. Kiedy, dajmy na to, turysta skręci kostkę na Giewoncie, wyprawa piesza po niego będzie trwała 5 czy 6 godzin. Tymczasem my jesteśmy w stanie takiego „Giewonta” dostarczyć do szpitala w 30-40 minut, łącznie z desantem, zabezpieczeniem poszkodowanego itd. Wypadek na Rysach dla załogi pieszej oznacza wyprawę 10-15 ratowników i kilkanaście godzin pracy. Dla załogi śmigłowca to akcja wprawdzie trudna, ale zajmująca ok. 40 minut, do godziny – tłumaczy Andrzej Śliwa.

W przypadku zejścia lawiny śmigłowiec służy do jak najszybszego transportu ratowników na miejsce zdarzenia. Nie ma możliwości prowadzenia poszukiwań ofiar z pokładu. – Choć był przypadek Artura Hajzera, który spadł z lawiną na Czerwonych Wierchach, a spod lawiny wystawał mu czekan, który zauważył pilot, dolatując nad lawinisko. To jednak wyjątek, generalnie jednak śmigłowiec dostarcza ratowników na miejsce i odlatuje, żeby nie zakłócać pracy ratowników czy np. systemu RECCO. Śmigłowiec ponadto robi dużo hałasu, a na lawinisku niezwykle ważna jest cisza i spokój – wyjaśnia Bartek Gąsienica-Józkowy.

Unijne ograniczenia mówią o tym, że pilot śmigłowca – nawet jeśli jest w świetnej formie, ma ogromne doświadczenie i chce nadal pracować – nie może wykonywać swojego zawodu po ukończeniu 65. roku życia. – Z jednej strony tancerki baletowe mają pracować niemal do śmierci, a z drugiej strony pilotom każe się przestać latać, mimo że doskonale się do tego nadają – oburzam się. – Niech chociaż zamiast pilotów dadzą nam tancerki – komentuje ironicznie Stanisław Krzeptowski-Sabała. – Tylko nie te osiemdziesięcioletnie – dodaje ze śmiechem Bartek. – Niestety nie będzie już więcej pilotów, bo testy psychologiczne mówią, że ten, kto chce latać śmigłowcem w górach, jest wariatem i do tej pracy się nie nadaje – konkluduje żartobliwie Stanisław. Na razie jednak, na szczęście, nie ma zagrożenia pozostawienia turystów bez pomocy „z nieba”.

W TOPR-ze pracuje w sumie siedmiu pilotów, z czego czterech należy do „głównej załogi”. – Na co dzień mieszkamy w Świdniku, do pracy mamy zatem ok. 420 km w jedną stronę – tłumaczą piloci. – Oni ryzykują podczas dojazdów do pracy bardziej niż podczas latania – żartuje Stanisław. – Ostatnio trzy godziny jechałem do samej Rabki – mówi jeden z pilotów. – Nie wspomniałeś, że koniem – dopowiada ze śmiechem Bartek.

„Sokół” lata tylko w dzień, dyżur ratowników trwa maksymalnie 12 godzin, z zasady do zachodu słońca. Za weryfikację zgłoszeń od turystów odpowiedzialna jest centrala TOPR. Kierownik dyżuru przekazuje pilotom i ratownikom informację o wypadku. – Trudno jest wyczuć, czy ktoś wzywa pomoc „na wyrost”, czy realnie jej potrzebuje. Wychodzimy z założenia, że jeśli o pomoc prosi, to jej udzielamy. Kierownik dyżuru decyduje o tym, w jakiej formie będzie ona świadczona – czy będzie to wyprawa piesza, czy śmigłowcowa – wyjaśnia Bartek.

Najczęstsze wypadki to urazy kończyn. – Często zdarzają się także ataki paniki, tzw. blokada psychomotoryczna. Turysta dochodzi do takiego miejsca, w którym wydaje mu się, że nie jest w stanie zrobić kroku ani do przodu, ani do tyłu. – I wtedy lepiej, żeby zadzwonił po pomoc, niż żeby na siłę próbował walczyć – ostrzega Leszek. – Tak się niestety czasami zdarza. Ludzie schodzą ze szlaku i zaczynają błądzić po ekstremalnie stromym terenie. Niektórzy wtedy dzwonią do nas i my ich ratujemy, inni próbują schodzić sami i kończy się to niestety czasem tragicznie – relacjonuje Bartek.

Od otrzymania zgłoszenia o wypadku do startu śmigłowca mija zaledwie kilka minut. Najwięcej czasu zajmuje wypchnięcie śmigłowca z hangaru. Waży on około 5 ton, ale dzięki temu, że hangar jest położony minimalnie wyżej niż miejsce startu, jest trochę łatwiej. Gorzej w drugą stronę, tu już jest potrzebna wciągarka. Śmigłowiec pozostaje często w czasie dyżuru w hangarze, by chronić go przed wpływem złych warunków atmosferycznych.

Najpoważniejszym nieszczęśliwym zdarzeniem w Tatrach w ciągu ostatnich lat była burza na Giewoncie 22 sierpnia 2019 roku. Zginęło wówczas 5 osób (4 po stronie polskiej i jedna po stronie słowackiej), rannych zostało 157. Czytając o tej akcji i o niesamowitej skali pomocy udzielonej wówczas przez ratowników TOPR w książce Beaty Sabały-Zielińskiej pt. „TOPR. Nie każdy wróci”, nie sądziłam, że będę kiedyś rozmawiać z pilotem biorącym w niej udział. – Zdarzyło się to akurat na moim dyżurze, więc trzeba było lecieć i pomagać – mówi skromnie Andrzej Śliwa. – Pilotom pewnie niezręcznie o tym mówić, ale to była poważna akcja, jedna z najpoważniejszych w historii TOPR. Ewakuacja rannych śmigłowcem, a potem pomoc LPR-u były bezcenne. Bez tego poszkodowanych byłoby zapewne o wiele więcej. To były bardzo poważne urazy. Nie pamiętam, żeby coś podobnego zdarzyło się wcześniej w Tatrach. Owszem, dochodziło do pojedynczych wyładowań i porażeń piorunami na Rysach, w rejonie Giewontu czy Orlej Perci, ale nie w takiej skali. Na dodatek zbiegło się to z wypadkiem grotołazów w jaskini, był to naprawdę gorący czas dla ratowników – wyjaśnia Bartek. – Po przejściu burzy temperatura obniżyła się o kilkanaście stopni. Bez pomocy śmigłowca i szybkiego transportu rannych do szpitala kombinacja urazów plus wychłodzenia znacznie pogorszyłaby stan poszkodowanych. Ludzie byli poubierani w krótkie spodnie, bluzki z krótkimi rękawami, to był sierpień, środek lata – dodaje Leszek.

Z ojca na syna

Truizmem byłoby powiedzenie, że praca w TOPR jest trudna, odpowiedzialna i wymagająca ogromnych umiejętności. Często ten „fach” przechodzi z ojca na syna. – Wychowałem się wśród ratowników. Ratownikami byli mój ojciec, stryjek i kuzyn. Od 2003 roku jestem ochotnikiem, a od 2010 ratownikiem zawodowym – opowiada Bartek. – Zazwyczaj pracujemy na dwóch etatach – w TOPR-ze, ale i jako przewodnicy wysokogórscy czy ratownicy medyczni w karetkach. To powoduje, że ciągle nie ma nas w domu, ale przynajmniej nie musimy w poszukiwaniu pracy wyjeżdżać gdzieś daleko – dodaje.

Najwięcej poważnych wypadków dzieje się w Tatrach Wysokich. Kontuzje zdarzają się jednak wszędzie, nawet w dolinach można się przecież potknąć o kamień i przewrócić. Zimą trzeba koniecznie pamiętać o odpowiednim sprzęcie. Raczki służą do chodzenia po dolinach, a nie do wyjść wysoko w Tatry, tam musimy mieć już raki. Najwięcej wypadków dzieje się na przełomach pór roku. Bywa wówczas, że na dole świeci słońce, jest ciepło, a w górach temperatura mocno spada. Łatwo wtedy o duże wyziębienie organizmu. Często też wypadki spowodowane są pojawieniem się pierwszego śniegu lub przymrozków po roztopach – tzw. szklanych gór. – Bywa, że ludzie zapominają o nawadnianiu się albo z kolei spada im cukier, ponieważ piją wyłącznie napoje niesłodzone lub wodę ze strumieni. W górach trzeba jednak tej energii dostarczyć, a cukier jest do tego najszybszym sposobem – zaznacza Bartek.

Co do częstotliwości podejmowanych akcji – nie ma reguły. – Zazwyczaj jest oczywiście tak, że kilka dni siedzimy i nic się nie dzieje, a jak już się dzieje, to wszystko na raz. Bywa, że jeszcze nie zdążymy wylądować, a już mamy zgłoszenie o kolejnym wypadku – relacjonuje Bartek. – Najtrudniej jest powiedzieć: nie lecimy. Warto podkreślić trudną rolę pilota, który po ocenie warunków mówi: „Chłopaki, odpuszczamy”. Ci goście latają z nami już kilka czy kilkanaście lat i mamy do nich pełne zaufanie. Jeśli mówią, że lecieć się nie da, bo w ten sposób narażą nas na utratę zdrowia lub życia, to my im wierzymy – dodaje Stanisław. – Ale to działa także w drugą stronę – jako ratownicy na tyle ufamy pilotom, że jeśli powiedzą nam, że uda się polecieć, to wsiądę do śmigłowca, chociaż czasami duszyczka trochę drży. Ale wiem, że jeśli ten gość twierdzi, że spróbujemy, to znaczy, że wie, co mówi – podkreśla.
Na pytanie, czy zdarza im się chodzić po górach dla przyjemności, Stanisław (góral) odpowiada: „A po co? Góry trzeba oglądać od dołu, kościoły z zewnątrz, a karczmy od środka”. Andrzej (może dlatego, że pochodzi ze Świdnika 😊) ma trochę inne zdanie. – Trochę chodzę po górach, byłem na Mnichu, na Zadnim Mnichu, także pooglądałem góry z trochę innej perspektywy, było super. Każdy pilot powinien tego spróbować, ze śmigłowca nie widać tej głębi gór – zaznacza.

Widać z kolei ich ogrom i majestat. Latanie w Tatrach, choć niezwykle widowiskowe, do łatwych, rzecz jasna, nie należy. – Na prędkości przelotowej śmigłowiec praktycznie sam leci i nie trzeba mu tylko przeszkadzać. Im wolniej, tym faktycznie trudniej. Trzeba się „zrosnąć” z maszyną tak precyzyjnie, żeby nie wykonać żadnego ruchu, kiedy np. ratownicy dołowi wiercą w ścianie stanowisko, żeby móc dostać się do osoby poszkodowanej – tłumaczy Leszek. – Tę precyzję widać przy akcjach. Kiedy proszę pilota, żeby podniósł śmigłowiec pół metra do góry, to mimo że on jest 80 metrów nade mną, faktycznie podnosi go o pół metra – nie metr, nie dwa, tylko pół. To ogromne skupienie. Widzę to też po tym, jacy oni wychodzą po locie. Jeśli teren był łatwy, siadamy, gadamy, żartujemy. Po trudnej i pełnej napięcia akcji idą odpocząć do swojego pokoju, muszą pobyć chwilę sami, wyciszyć się. Co innego jednak musieć po akcji odpocząć, a co innego zrazić się i zacząć bać. Dbamy o to, żeby do takich sytuacji nie dopuszczać – wyjaśnia Stanisław. – Najważniejsze jest zaufanie. Zespół w pełni współpracuje ze sobą przez cały lot i to jest istotą powodzenia naszej działalności – konkludują wspólnie piloci i ratownicy.

Tekst pochodzi z 11 (1781) numeru „Tygodnika Solidarność”.



Oceń artykuł
Wczytuję ocenę...

 

Polecane
Emerytury
Stażowe