Rafał Woś: Jak bronić praw pracowniczych

Mamy w Polsce unikalną mieszkankę wiedzy na temat walki o prawa pracownicze. Składają się na nią zmagania z realnym kapitalizmem (i to w warunkach zarówno dobrej, jak i złej koniunktury). A także wspomnienie faktycznej doli pracownika w realnym socjalizmie. Co z tego wynika?
Rafał Woś Rafał Woś: Jak bronić praw pracowniczych
Rafał Woś / fot. M. Żegliński

Po pierwsze. Prawa pracownicze istnieją

Dla wielu z nas – zwłaszcza tych dorastających już po roku 1989 – prawa pracownicze to była trochę opowieść z cyklu: „Dawno, dawno temu, za górami, za lasami”. Panowało przekonanie, że – po pierwsze – pracownik powinien się cieszyć, że w ogóle ma jakąkolwiek robotę. Zwłaszcza, gdy wokół szalało kilkunastoprocentowe bezrobocie i na hasło: „Dajcie lepiej zarobić”, szefostwo reagowało zazwyczaj groźbą, że: „Jak się komuś nie podoba, to droga wolna!”. A na każde zwolnione stanowisko „znajdzie się pięciu tańszych i bardziej dyspozycyjnych, którzy wezmą robotę z pocałowaniem ręki”. Po drugie, towarzyszyła temu opowieść o tym, że prawa pracownicze to jakiś cywilizacyjny przeżytek. Grzeszne wspomnienie po „czasach słusznie minionych”. Bo teraz stawiamy – jak mówił ojciec terapii szokowej Leszek Balcerowicz – sprawy „z głowy, z powrotem na nogi”. Mamy wolność i kapitalizm. A w kapitalizmie się pracuje. A nie domaga jakichś tam praw.

Od tamtej pory minęło jednak sporo czasu. Polki i Polacy zobaczyli, jak smakuje realny kapitalizm. Poczuli go na swojej skórze tu nad Wisłą. A także jeżdżąc do pracy do krajów zachodnich. Dzięki tym doświadczeniom stało się oczywiste, że pojęcia takie jak „wyzysk”, „przepracowanie”, „przemoc w pracy”, „systemowa nierównowaga pomiędzy pracodawcą a pracownikiem” albo „głodowe pensje” to nie są hasła z XIX-wiecznych ulotek wręczanych robotnikom opuszczającym fabrykę. To proza życia w warunkach realnego kapitalizmu w XXI wieku. Okazało się też, że prawa pracownicze (Kodeks pracy, płaca minimalna, ubezpieczenia społeczne) to po prostu cenny sojusznik w codziennej walce zwykłego człowieka o zachowanie zdrowia (tak fizycznego, jak i psychicznego) oraz zwykłej ludzkiej godności. Długo nam to zajęło. Ale mam wrażenie, że tego już wreszcie Polkom i Polakom w latach 20. naszego stulecia tłumaczyć od podstaw nie trzeba. I to się nie zmieni. Nawet pomimo trwałej przewagi lobby pracodawców (i generalnie kapitału) w przestrzeni publicznej, w mediach i w głowach opiniotwórczej klasy średniej. Świadomość istnienia praw pracowniczych (i że nie są one fanaberią) to trwała zdobycz minionych lat.

Po drugie. Prawa pracownicze mają sens ekonomiczny

Jeśli spojrzycie na dowolną zachodnią gospodarkę – amerykańską, brytyjską, niemiecką, a nawet skandynawską – to zobaczycie tę samą zależność. Mniej więcej od lat 80. uzwiązkowienie w tych wszystkich krajach zaczyna spadać, a tamtejsze rynki pracy zaczynają być na potęgę deregulowane. Coraz mniej jest tam pewności zatrudnienia. Coraz więcej pracy na akord (uberyzacja) i na własną odpowiedzialność (samozatrudnienie). Jednocześnie jest to ten sam okres, gdy w tych samych zachodnich gospodarkach następuje oderwanie się zysków od płac. Zyski idą w górę – korporacje (zwłaszcza te działające na poziomie globalnym) gromadzą olbrzymie zasoby i podbijają coraz to nowe rynki. Płace robotników stoją jednak w miejscu albo wręcz spadają. W efekcie zaczyna się – doskonale już w międzyczasie opisany w literaturze ekonomicznej – powrót nierówności dochodowych do poziomów sprzed drugiej wojny światowej. Na naszych oczach zachodnie społeczeństwa pękają na coraz bardziej zadowolone z siebie elity finansowe żyjące w sojuszu z establishmentem politycznym, medialnym i kulturalnym oraz na resztę, która coraz wyraźniej odstaje. Ten trudny czas dla pracowników nie trwa rok czy dwa. Na Zachodzie trwa to już przez dwie albo trzy dekady. Efektem są kolejne kryzysy kapitalizmu. W tym kryzys finansowy lat 2008-2009, zinterpretowany przez tamtejsze liberalne elity jako efekt chciwości złych banków, „które udzielały kredytów hipotecznych ludziom, których nie było stać na własne domy”. Niewielu zechciało jednak pójść głębiej i spytać: „No dobrze, ale dlaczego tych ludzi nie było stać na własne domy?”. I czy to nie jest tak, że nie stać ich na te domy właśnie z powodu generalnego osłabienia pozycji świata pracy we współczesnym kapitalizmie? Bo pracownik pracujący na akord i sprekaryzowany jest wręcz systemowo skazany na rezygnację z marzeń o własnym bezpiecznym kawałku świata w postaci domu.

Dopiero zadając takie pytania, zobaczymy, jak wielką krzywdę wyrządziły sobie kapitalistyczne społeczeństwa, stopniowo rezygnując z szeregu praw pracowniczych w ostatnich czterech dekadach. Dlatego warto przypominać, że prawa pracownicze mają sens. Przede wszystkim sens ekonomiczny. I to właśnie rezygnacja z tych praw prowadzi nasz świat do kolejnych wstrząsów: do nierówności, pękania zachodnich społeczeństw po liniach klasowych i rasowych (jedno z drugim idzie często w parze) czy kryzysu demokracji.

Po trzecie. Prawa pracownicze na papierze nie wystarczą

Większość krajów zachodnich (i nie tylko) ma piękne prawodawstwo pracownicze. Także w Polsce mieliśmy przez cały okres III RP wiele aktów strzelistych. Ze zobowiązaniami ochrony pracy, płacy czy wolności zrzeszania się w związkach umocowanymi wręcz w samej konstytucji. Ładnie to wszystko wyglądało. Dopóki ktoś nie próbował z tych gwarancji skorzystać. Wtedy prawnicy pukali się z politowaniem w czoło, publicyści wyśmiewali za „roszczeniowość”, a politycy nabierali wody w usta. W efekcie ochrona praw pracowniczych w Polsce nigdy nie polegała na braku odpowiednich zapisów formalnych. Bo te istniały. Kłopot był – i w wielu przypadkach jest nadal – w tym, by te przepisy były faktycznie egzekwowane. Głównie przez sądy. Ale idealnie byłoby, gdyby obrona praw pracowniczych w praktyce kończyła się dużo wcześniej. To znaczy, żeby na poziomie konkretnego zakładu istniała głęboko zakorzeniona kultura szacunku dla pracownika i jego praw. Żeby pracodawcy wiedzieli, że prześladować za działalność związkową nie tylko „się nie opłaca”, ale się po prostu „nie godzi”. Żeby to było po prostu niedopuszczalne. Od takiej kultury jesteśmy jednak – niestety – bardzo daleko, mimo istnienia wielu pięknych zapisów prawnych. Trzeba o tym pamiętać, by nie popełnić błędu nadmiernej koncentracji na zapisach ustawowych.

Po czwarte. Prawa pracownicze trzeba sobie wziąć

„Trzeba się bić!” – brzmi tytuł jednej z nowszych książek Leszka Balcerowicza. Nie jestem wielkim (ani nawet niewielkim) fanem ojca polskiej terapii szokowej, ale ten tytuł mi się podoba. I uważam, że dobrze nadaje się także na naczelną radę dla polskich pracowników marzących o tym, by lepiej było z ich płacą, atmosferą w pracy czy obciążeniem obowiązkami służbowymi. Niestety, to nie są rzeczy, które zostaną nam podane na tacy wraz z popołudniową herbatą i ciasteczkami. W większości przypadków swoich praw trzeba się niestety domagać, wykorzystując dostępne do tego środki: zarówno te instytucjonalne (związek zawodowy), jak i dobrą koniunkturę na rynku pracy (niskie bezrobocie, przychylny rząd). Zasada „Siedź w kącie, znajdą cię” to niestety nie w tej bajce. W większości przypadków pracodawca będzie święcie przekonany, że on JUŻ TERAZ płaci i traktuje swoich ludzi „najlepiej jak się da”. I będzie tak uważał dopóty, dopóki… nie zostanie zmuszony do zmiany zdania. Wtedy (znów w większości przypadków) okazuje się, że jednak dało się lepiej.

Po piąte. Praw pracowniczych można bronić samemu. Ale to bardzo trudne

Nieprzypadkowo pierwsze ruchy pracownicze zaczęły się w czasie rewolucji przemysłowej (druga połowa XIX wieku), gdy ludzie przenosili się na potęgę za wsi do miast. Tam zobaczyli, że jest ich wielu. Bardzo wielu. A ich sprawa jest wspólna. Z tego odkrycia zrodziły się (oparte o ducha solidarności) największe zdobycze pracownicze w historii: 8-godzinny dzień pracy, ubezpieczenia społeczne, urlopy wypoczynkowe. Niestety jedną z najbardziej paskudnych cech obecnej fazy kapitalizmu (zwanej czasem „neoliberalną” a czasem „późną”) jest wpychanie pracownika na pozycje wielkiej samotności. Rezygnacja z etatowców na rzecz sieci współpracowników świadczących usługi różnym podmiotom. Piętrowe podwykonawstwo i agencje pracy wypożyczające pracowników na konkretne dzieło. Geograficzne rozproszenie, które jeszcze przyspieszyło w czasie ostatniej pandemii. Fizyczna izolacja pracowników w wielu współczesnych montowniach (także w tych najnowocześniejszych) – tłumaczona zwykle fałszywą troską o bezpieczeństwo pracownika. Albo przeróżne mechanizmy zarządzania poprzez wieczną rywalizację między członkami zespołów – tak chętnie stosowane w korporacjach. Wszystko to sprawia, że współczesny świat pracy składa się z milionów jednostek bardzo do siebie podobnych, ale przeświadczonych o tym, że każda z nich pracuje w warunkach absolutnie unikalnych i nieporównywalnych. To antysolidarnościowa podszewka współczesnego kapitalizmu. Taki pracownik niestety ma w praktyce niewielkie szanse, by głośno i dobitnie domagać się swoich praw. W tym modelu na swoje wyjdą tylko największe supergwiazdy – dysponujący osobistą rozpoznawalnością pracownicy kreatywni albo superspecjaliści w wąskich dziedzinach, na których usługi jest akurat popyt. Oni sami wynegocjują sobie komfort pracy i świetną płacę. Ale reszta nie. Dla reszty samotna walka o prawa to zwykle droga krzyżowa, na przykład do konfliktów z innymi pracownikami. Domagający się swoich praw często budzi opór i agresję wśród tych, którzy już marzenia o takich zmianach dawno zarzucili albo boją się, że zmiany rozbiją wygodny dla nich status quo. Potem przyjdzie rozżalenie i zgorzknienie. A może i gorzej. Częściej bez happy endu niż z pomyślnym zakończeniem.

Po szóste. Praw pracowniczych najlepiej bronią związki zawodowe. Mimo wszystko

Każdy, kto angażował się kiedykolwiek w działalność związkową, zna ciemne strony bycia częścią dużej organizacji. Jej skostnienie, złe nawyki albo powolność reakcji. Wszystko to prawda. Ale jednocześnie prawda jest taka, że bez zorganizowanej presji świata pracy niewiele da się dziś na rzecz praw pracowniczych zrobić. W Polsce jest na dodatek tak, że mamy model tzw. związkowego pluralizmu. Wielkie – oparte na międzybranżowej czy nawet międzyzakładowej solidarności – akcje protestacyjne są dziś trudne do pomyślenia. W efekcie głos pracowniczy jest rozproszony. Jednak duże centrale nadal muszą szukać sposobów na to, by skutecznie reprezentować swoich ludzi. Najczęściej przejawia się to w podejmowaniu gry z różnymi siłami politycznymi albo innymi grupami interesu. Celem jest przeforsowanie korzystnych dla świata pracy rozwiązań – co czasem się udaje. I to jest wartość. Ale cena też istnieje. Jest nią jakże częste „świecenie oczami” za rząd w sprawach, na które nie ma się wpływu. Brzmi znajomo? No właśnie. Tworzy to oczywiście wokół związków wiele złych emocji. W powietrzu są zarzuty o „upolitycznienie”. Ale czy jest inna droga? I czy ktokolwiek – poza związkami – miałby taką siłę, żeby taką trudną grę w ogóle podjąć?

Po siódme. Praw pracowniczych da się skutecznie bronić po cichu

Jeden z doświadczonych organizatorów związkowych powiedział mi kiedyś, że dla niego największą porażką jest moment, gdy dochodzi do akcji strajkowej. Bo strajk – mówił – to nie jest żadne „święto związkowca”. To raczej wejście z pracodawcą na ścieżkę wojenną. A na wojnie jak na wojnie – często mamy eskalację przemocy i masę niepotrzebnych ofiar. Dlatego dużo lepiej jest osiągnąć porozumienie wcześniej. Cisza w zakładzie pracy nie musi być przejawem zdrady zorganizowanego świata pracy. Czasem jest jego największym zwycięstwem.

Po ósme. Ale walka o prawa pracownicze to jednak jest konflikt

Czasem jednak nie da się inaczej. Trzeba się postawić. Bo relacja między pracodawcą a pracownikiem to jest jednak przeciąganie liny. Karola Marksa można lubić albo nie (ja akurat lubię), ale trudno odmówić trafności jego diagnozie „walki klas”. Widać już ją przecież aż nadto dobrze właśnie na przykładzie walki o prawa pracownicze. Nieważne czy mówimy o mikrofirmie czy o dużej korporacji. Czy o międzynarodowej spółce giełdowej czy też o przedsiębiorstwie państwowym. Zawsze spór o prawa pracownicze będzie – koniec końców – sporem o ograniczone zasoby (zyski) oraz ich podział między tych wszystkich, którzy wzięli udział w procesie produkcji. Ile zabiorą ci, którzy dostarczyli kapitał (akcjonariusze)? Ile przypadnie w udziale organizatorom produkcji (klasa menadżerska)? A ile zgarną szeregowi pracownicy, bez których pracy produkt czy usługa nie mogłyby jednak powstać? I zawsze to będzie też walka o władzę, która kroczy zaraz za podziałem zysków. Taka walka to nie są przelewki. Ale to nie znaczy, że pracownik musi tutaj zawsze przegrywać i odchodzić z podkulonym ogonem.

Autor jest publicystą salon24.pl.

Tekst pochodzi z 11 (1781) numeru „Tygodnika Solidarność”.


Oceń artykuł
Wczytuję ocenę...

 

POLECANE
Gen. Wiesław Kukuła: Rosja przygotowuje się do konfliktu z NATO z ostatniej chwili
Gen. Wiesław Kukuła: Rosja przygotowuje się do konfliktu z NATO

Rosja przygotowuje się do konfliktu z NATO, z pełną świadomością tego, że Sojusz jest strukturą obronną – powiedział szef Szef Sztabu Generalnego WP gen. Wiesław Kukuła.

Leon Foksiński. Uczestnik Marszu Śmierci Wiadomości
Leon Foksiński. Uczestnik Marszu Śmierci

Urodzony 23.06.1919 r. w Bestwinie pow. bielski, syn Franciszka i Anny z d. Bolek, zamieszkały w tej miejscowości. Mając szesnaście lat – w 1935 r., rozpoczął pracę zarobkową jako pomocnik a następnie samodzielny pracownik w cegielni. Podczas okupacji hitlerowskiej, w styczniu 1940 r. wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec – Brandenburg Hawel. W lipcu 1941 r. uciekł z miejsca przymusowego zatrudnienia i wrócił do Bestwiny, gdzie w październiku tegoż roku jako uciekinier został aresztowany przez policję niemiecką.

Gen. Rajmund Andrzejczak: Trzeba się szykować do wojny z ostatniej chwili
Gen. Rajmund Andrzejczak: Trzeba się szykować do wojny

Czy Polsce grozi wojna? – Trzeba się szykować – twierdzi gen. Rajmund Andrzejczak, były szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego w „Gościu Wydarzeń” na antenie Polsat News.

Agnieszka Romaszewska-Guzy zwolniona dyscyplinarnie. Były minister kultury nie przebierał w słowach z ostatniej chwili
Agnieszka Romaszewska-Guzy zwolniona dyscyplinarnie. Były minister kultury nie przebierał w słowach

– Agnieszka Romaszewska-Guzy stworzyła wspaniałą instytucję. (…) Takie mafijno-ubeckie metody są masowo stosowane wobec niezależnych dyrektorów instytucji, które nie zostały opanowane przez obecną władzę. Ten szantaż i to przekupstwo mają miejsce – twierdzi były minister kultury Piotr Gliński.

Paweł Jędrzejewski: Trzy przyczyny, dla których aż 30% młodych amerykańskich kobiet identyfikuje się jako LGBTQ Wiadomości
Paweł Jędrzejewski: Trzy przyczyny, dla których aż 30% młodych amerykańskich kobiet identyfikuje się jako LGBTQ

W zeszłym tygodniu Instytut Gallupa ogłosił wyniki badań, które ujawniają wielką zmianę w społeczeństwie amerykańskim. Wszyscy są zgodni, że jest to kolosalna zmiana, wręcz rewolucyjna, pozostaje jedynie kwestią interpretacji i sporu, na czym ta zmiana naprawdę polega i o czym świadczy.

Sutryk zakazał organizacji protestów rolników we Wrocławiu z ostatniej chwili
Sutryk zakazał organizacji protestów rolników we Wrocławiu

„Wydałem cztery decyzje zakazujące organizacji protestów rolniczych na terenie administracyjnym Wrocławia” – poinformował prezydent Wrocławia Jacek Sutryk.

Putin przegrał wybory w Polsce z ostatniej chwili
Putin przegrał wybory w Polsce

Polska jest jednym z krajów, gdzie Władimir Putin przegrał zakończone w niedzielę trzydniowe wybory prezydenckie w Rosji – wynika z informacji podanej przez rosyjski niezależny portal Meduza.

Francuski europoseł: Sytuacja w Polsce jest poważna, rząd Tuska prześladuje sędziów, media i konserwatywnych polityków z ostatniej chwili
Francuski europoseł: Sytuacja w Polsce jest poważna, rząd Tuska prześladuje sędziów, media i konserwatywnych polityków

Zdaniem znanego francuskiego europarlamentarzysty rząd Donalda Tuska „prześladuje sędziów, media i konserwatywnych polityków”.

Złe wieści dla Tuska. Jest nowy sondaż z ostatniej chwili
Złe wieści dla Tuska. Jest nowy sondaż

Prawo i Sprawiedliwość jest najchętniej wybieraną partią polityczną w Polsce – wynika z najnowszego sondażu „Super Expressu” przeprowadzonego przez Instytut Badań Pollster.

Spięcie w koalicji. Poseł Lewicy atakuje Hołownię: „Jest kłamcą” z ostatniej chwili
Spięcie w koalicji. Poseł Lewicy atakuje Hołownię: „Jest kłamcą”

– Kłamcą jest on, bo to on ściemnia, on manipuluje, on twierdzi, że nie można tego procedować teraz – mówi o marszałku Sejmu Szymonowi Hołowni poseł Lewicy Tomasz Trela.

REKLAMA

Rafał Woś: Jak bronić praw pracowniczych

Mamy w Polsce unikalną mieszkankę wiedzy na temat walki o prawa pracownicze. Składają się na nią zmagania z realnym kapitalizmem (i to w warunkach zarówno dobrej, jak i złej koniunktury). A także wspomnienie faktycznej doli pracownika w realnym socjalizmie. Co z tego wynika?
Rafał Woś Rafał Woś: Jak bronić praw pracowniczych
Rafał Woś / fot. M. Żegliński

Po pierwsze. Prawa pracownicze istnieją

Dla wielu z nas – zwłaszcza tych dorastających już po roku 1989 – prawa pracownicze to była trochę opowieść z cyklu: „Dawno, dawno temu, za górami, za lasami”. Panowało przekonanie, że – po pierwsze – pracownik powinien się cieszyć, że w ogóle ma jakąkolwiek robotę. Zwłaszcza, gdy wokół szalało kilkunastoprocentowe bezrobocie i na hasło: „Dajcie lepiej zarobić”, szefostwo reagowało zazwyczaj groźbą, że: „Jak się komuś nie podoba, to droga wolna!”. A na każde zwolnione stanowisko „znajdzie się pięciu tańszych i bardziej dyspozycyjnych, którzy wezmą robotę z pocałowaniem ręki”. Po drugie, towarzyszyła temu opowieść o tym, że prawa pracownicze to jakiś cywilizacyjny przeżytek. Grzeszne wspomnienie po „czasach słusznie minionych”. Bo teraz stawiamy – jak mówił ojciec terapii szokowej Leszek Balcerowicz – sprawy „z głowy, z powrotem na nogi”. Mamy wolność i kapitalizm. A w kapitalizmie się pracuje. A nie domaga jakichś tam praw.

Od tamtej pory minęło jednak sporo czasu. Polki i Polacy zobaczyli, jak smakuje realny kapitalizm. Poczuli go na swojej skórze tu nad Wisłą. A także jeżdżąc do pracy do krajów zachodnich. Dzięki tym doświadczeniom stało się oczywiste, że pojęcia takie jak „wyzysk”, „przepracowanie”, „przemoc w pracy”, „systemowa nierównowaga pomiędzy pracodawcą a pracownikiem” albo „głodowe pensje” to nie są hasła z XIX-wiecznych ulotek wręczanych robotnikom opuszczającym fabrykę. To proza życia w warunkach realnego kapitalizmu w XXI wieku. Okazało się też, że prawa pracownicze (Kodeks pracy, płaca minimalna, ubezpieczenia społeczne) to po prostu cenny sojusznik w codziennej walce zwykłego człowieka o zachowanie zdrowia (tak fizycznego, jak i psychicznego) oraz zwykłej ludzkiej godności. Długo nam to zajęło. Ale mam wrażenie, że tego już wreszcie Polkom i Polakom w latach 20. naszego stulecia tłumaczyć od podstaw nie trzeba. I to się nie zmieni. Nawet pomimo trwałej przewagi lobby pracodawców (i generalnie kapitału) w przestrzeni publicznej, w mediach i w głowach opiniotwórczej klasy średniej. Świadomość istnienia praw pracowniczych (i że nie są one fanaberią) to trwała zdobycz minionych lat.

Po drugie. Prawa pracownicze mają sens ekonomiczny

Jeśli spojrzycie na dowolną zachodnią gospodarkę – amerykańską, brytyjską, niemiecką, a nawet skandynawską – to zobaczycie tę samą zależność. Mniej więcej od lat 80. uzwiązkowienie w tych wszystkich krajach zaczyna spadać, a tamtejsze rynki pracy zaczynają być na potęgę deregulowane. Coraz mniej jest tam pewności zatrudnienia. Coraz więcej pracy na akord (uberyzacja) i na własną odpowiedzialność (samozatrudnienie). Jednocześnie jest to ten sam okres, gdy w tych samych zachodnich gospodarkach następuje oderwanie się zysków od płac. Zyski idą w górę – korporacje (zwłaszcza te działające na poziomie globalnym) gromadzą olbrzymie zasoby i podbijają coraz to nowe rynki. Płace robotników stoją jednak w miejscu albo wręcz spadają. W efekcie zaczyna się – doskonale już w międzyczasie opisany w literaturze ekonomicznej – powrót nierówności dochodowych do poziomów sprzed drugiej wojny światowej. Na naszych oczach zachodnie społeczeństwa pękają na coraz bardziej zadowolone z siebie elity finansowe żyjące w sojuszu z establishmentem politycznym, medialnym i kulturalnym oraz na resztę, która coraz wyraźniej odstaje. Ten trudny czas dla pracowników nie trwa rok czy dwa. Na Zachodzie trwa to już przez dwie albo trzy dekady. Efektem są kolejne kryzysy kapitalizmu. W tym kryzys finansowy lat 2008-2009, zinterpretowany przez tamtejsze liberalne elity jako efekt chciwości złych banków, „które udzielały kredytów hipotecznych ludziom, których nie było stać na własne domy”. Niewielu zechciało jednak pójść głębiej i spytać: „No dobrze, ale dlaczego tych ludzi nie było stać na własne domy?”. I czy to nie jest tak, że nie stać ich na te domy właśnie z powodu generalnego osłabienia pozycji świata pracy we współczesnym kapitalizmie? Bo pracownik pracujący na akord i sprekaryzowany jest wręcz systemowo skazany na rezygnację z marzeń o własnym bezpiecznym kawałku świata w postaci domu.

Dopiero zadając takie pytania, zobaczymy, jak wielką krzywdę wyrządziły sobie kapitalistyczne społeczeństwa, stopniowo rezygnując z szeregu praw pracowniczych w ostatnich czterech dekadach. Dlatego warto przypominać, że prawa pracownicze mają sens. Przede wszystkim sens ekonomiczny. I to właśnie rezygnacja z tych praw prowadzi nasz świat do kolejnych wstrząsów: do nierówności, pękania zachodnich społeczeństw po liniach klasowych i rasowych (jedno z drugim idzie często w parze) czy kryzysu demokracji.

Po trzecie. Prawa pracownicze na papierze nie wystarczą

Większość krajów zachodnich (i nie tylko) ma piękne prawodawstwo pracownicze. Także w Polsce mieliśmy przez cały okres III RP wiele aktów strzelistych. Ze zobowiązaniami ochrony pracy, płacy czy wolności zrzeszania się w związkach umocowanymi wręcz w samej konstytucji. Ładnie to wszystko wyglądało. Dopóki ktoś nie próbował z tych gwarancji skorzystać. Wtedy prawnicy pukali się z politowaniem w czoło, publicyści wyśmiewali za „roszczeniowość”, a politycy nabierali wody w usta. W efekcie ochrona praw pracowniczych w Polsce nigdy nie polegała na braku odpowiednich zapisów formalnych. Bo te istniały. Kłopot był – i w wielu przypadkach jest nadal – w tym, by te przepisy były faktycznie egzekwowane. Głównie przez sądy. Ale idealnie byłoby, gdyby obrona praw pracowniczych w praktyce kończyła się dużo wcześniej. To znaczy, żeby na poziomie konkretnego zakładu istniała głęboko zakorzeniona kultura szacunku dla pracownika i jego praw. Żeby pracodawcy wiedzieli, że prześladować za działalność związkową nie tylko „się nie opłaca”, ale się po prostu „nie godzi”. Żeby to było po prostu niedopuszczalne. Od takiej kultury jesteśmy jednak – niestety – bardzo daleko, mimo istnienia wielu pięknych zapisów prawnych. Trzeba o tym pamiętać, by nie popełnić błędu nadmiernej koncentracji na zapisach ustawowych.

Po czwarte. Prawa pracownicze trzeba sobie wziąć

„Trzeba się bić!” – brzmi tytuł jednej z nowszych książek Leszka Balcerowicza. Nie jestem wielkim (ani nawet niewielkim) fanem ojca polskiej terapii szokowej, ale ten tytuł mi się podoba. I uważam, że dobrze nadaje się także na naczelną radę dla polskich pracowników marzących o tym, by lepiej było z ich płacą, atmosferą w pracy czy obciążeniem obowiązkami służbowymi. Niestety, to nie są rzeczy, które zostaną nam podane na tacy wraz z popołudniową herbatą i ciasteczkami. W większości przypadków swoich praw trzeba się niestety domagać, wykorzystując dostępne do tego środki: zarówno te instytucjonalne (związek zawodowy), jak i dobrą koniunkturę na rynku pracy (niskie bezrobocie, przychylny rząd). Zasada „Siedź w kącie, znajdą cię” to niestety nie w tej bajce. W większości przypadków pracodawca będzie święcie przekonany, że on JUŻ TERAZ płaci i traktuje swoich ludzi „najlepiej jak się da”. I będzie tak uważał dopóty, dopóki… nie zostanie zmuszony do zmiany zdania. Wtedy (znów w większości przypadków) okazuje się, że jednak dało się lepiej.

Po piąte. Praw pracowniczych można bronić samemu. Ale to bardzo trudne

Nieprzypadkowo pierwsze ruchy pracownicze zaczęły się w czasie rewolucji przemysłowej (druga połowa XIX wieku), gdy ludzie przenosili się na potęgę za wsi do miast. Tam zobaczyli, że jest ich wielu. Bardzo wielu. A ich sprawa jest wspólna. Z tego odkrycia zrodziły się (oparte o ducha solidarności) największe zdobycze pracownicze w historii: 8-godzinny dzień pracy, ubezpieczenia społeczne, urlopy wypoczynkowe. Niestety jedną z najbardziej paskudnych cech obecnej fazy kapitalizmu (zwanej czasem „neoliberalną” a czasem „późną”) jest wpychanie pracownika na pozycje wielkiej samotności. Rezygnacja z etatowców na rzecz sieci współpracowników świadczących usługi różnym podmiotom. Piętrowe podwykonawstwo i agencje pracy wypożyczające pracowników na konkretne dzieło. Geograficzne rozproszenie, które jeszcze przyspieszyło w czasie ostatniej pandemii. Fizyczna izolacja pracowników w wielu współczesnych montowniach (także w tych najnowocześniejszych) – tłumaczona zwykle fałszywą troską o bezpieczeństwo pracownika. Albo przeróżne mechanizmy zarządzania poprzez wieczną rywalizację między członkami zespołów – tak chętnie stosowane w korporacjach. Wszystko to sprawia, że współczesny świat pracy składa się z milionów jednostek bardzo do siebie podobnych, ale przeświadczonych o tym, że każda z nich pracuje w warunkach absolutnie unikalnych i nieporównywalnych. To antysolidarnościowa podszewka współczesnego kapitalizmu. Taki pracownik niestety ma w praktyce niewielkie szanse, by głośno i dobitnie domagać się swoich praw. W tym modelu na swoje wyjdą tylko największe supergwiazdy – dysponujący osobistą rozpoznawalnością pracownicy kreatywni albo superspecjaliści w wąskich dziedzinach, na których usługi jest akurat popyt. Oni sami wynegocjują sobie komfort pracy i świetną płacę. Ale reszta nie. Dla reszty samotna walka o prawa to zwykle droga krzyżowa, na przykład do konfliktów z innymi pracownikami. Domagający się swoich praw często budzi opór i agresję wśród tych, którzy już marzenia o takich zmianach dawno zarzucili albo boją się, że zmiany rozbiją wygodny dla nich status quo. Potem przyjdzie rozżalenie i zgorzknienie. A może i gorzej. Częściej bez happy endu niż z pomyślnym zakończeniem.

Po szóste. Praw pracowniczych najlepiej bronią związki zawodowe. Mimo wszystko

Każdy, kto angażował się kiedykolwiek w działalność związkową, zna ciemne strony bycia częścią dużej organizacji. Jej skostnienie, złe nawyki albo powolność reakcji. Wszystko to prawda. Ale jednocześnie prawda jest taka, że bez zorganizowanej presji świata pracy niewiele da się dziś na rzecz praw pracowniczych zrobić. W Polsce jest na dodatek tak, że mamy model tzw. związkowego pluralizmu. Wielkie – oparte na międzybranżowej czy nawet międzyzakładowej solidarności – akcje protestacyjne są dziś trudne do pomyślenia. W efekcie głos pracowniczy jest rozproszony. Jednak duże centrale nadal muszą szukać sposobów na to, by skutecznie reprezentować swoich ludzi. Najczęściej przejawia się to w podejmowaniu gry z różnymi siłami politycznymi albo innymi grupami interesu. Celem jest przeforsowanie korzystnych dla świata pracy rozwiązań – co czasem się udaje. I to jest wartość. Ale cena też istnieje. Jest nią jakże częste „świecenie oczami” za rząd w sprawach, na które nie ma się wpływu. Brzmi znajomo? No właśnie. Tworzy to oczywiście wokół związków wiele złych emocji. W powietrzu są zarzuty o „upolitycznienie”. Ale czy jest inna droga? I czy ktokolwiek – poza związkami – miałby taką siłę, żeby taką trudną grę w ogóle podjąć?

Po siódme. Praw pracowniczych da się skutecznie bronić po cichu

Jeden z doświadczonych organizatorów związkowych powiedział mi kiedyś, że dla niego największą porażką jest moment, gdy dochodzi do akcji strajkowej. Bo strajk – mówił – to nie jest żadne „święto związkowca”. To raczej wejście z pracodawcą na ścieżkę wojenną. A na wojnie jak na wojnie – często mamy eskalację przemocy i masę niepotrzebnych ofiar. Dlatego dużo lepiej jest osiągnąć porozumienie wcześniej. Cisza w zakładzie pracy nie musi być przejawem zdrady zorganizowanego świata pracy. Czasem jest jego największym zwycięstwem.

Po ósme. Ale walka o prawa pracownicze to jednak jest konflikt

Czasem jednak nie da się inaczej. Trzeba się postawić. Bo relacja między pracodawcą a pracownikiem to jest jednak przeciąganie liny. Karola Marksa można lubić albo nie (ja akurat lubię), ale trudno odmówić trafności jego diagnozie „walki klas”. Widać już ją przecież aż nadto dobrze właśnie na przykładzie walki o prawa pracownicze. Nieważne czy mówimy o mikrofirmie czy o dużej korporacji. Czy o międzynarodowej spółce giełdowej czy też o przedsiębiorstwie państwowym. Zawsze spór o prawa pracownicze będzie – koniec końców – sporem o ograniczone zasoby (zyski) oraz ich podział między tych wszystkich, którzy wzięli udział w procesie produkcji. Ile zabiorą ci, którzy dostarczyli kapitał (akcjonariusze)? Ile przypadnie w udziale organizatorom produkcji (klasa menadżerska)? A ile zgarną szeregowi pracownicy, bez których pracy produkt czy usługa nie mogłyby jednak powstać? I zawsze to będzie też walka o władzę, która kroczy zaraz za podziałem zysków. Taka walka to nie są przelewki. Ale to nie znaczy, że pracownik musi tutaj zawsze przegrywać i odchodzić z podkulonym ogonem.

Autor jest publicystą salon24.pl.

Tekst pochodzi z 11 (1781) numeru „Tygodnika Solidarność”.



Oceń artykuł
Wczytuję ocenę...

 

Polecane
Emerytury
Stażowe